12. Kompleksowa ekologizacja gminy - przegląd zagadnień
12.11. Relikty rolnictwa
Istotą społeczeństw obywatelskich jest dbałość o jakość środowiska przyrodniczego, w którym przyszło im żyć. Ekologizacja obecnego etapu, o pewnych ciągotach globalnych i holistycznych jest typowym produktem końca ery przemysłowej tak w środowiskach zurbanizowanych, jak i rustykalnych. Może nawet stanowi jakąś namiastkę samoświadomości politycznej tworzących się klas średnich, jeśli oczywiście ekologizm jest choćby szczątkową formą doktryny politycznej i społecznej.
Innym niezmiernie charakterystycznym zjawiskiem społeczeństw obywatelskich jest silne związanie z tzw. małą ojczyzną. Widomym tego przykładem jest tzw. lokalizm, tj. przyjęcie za punkt odniesienia nie problemów wielkiej polityki, lecz spraw miejscowych, lokalnych. Powszechne zangażowanie społeczne w rozwiązywanie dużej liczby małych spraw powoduje, że niezwykle wzrasta zorganizowanie życia społecznego. Ekologizm jest na dobrej drodze do przejęcia wiodącej roli w tym nieuniknionym - jak się zdaje - procesie.
Jednym z przejawów lokalizmu jest wzorowo zorganizowany obieg informacji. Funkcję przekaźnika zwykle spełnia lokalna gazeta, rozgłośnia radiowa, czy stacja telewizyjna. W minionym okresie na zachodzie szczególnie doniosła była rola miejscowych gazet. Uczyły one dostrzegać własne problemy, integrowały społeczność wokół wspólnych celów, uczyły patriotyzmu lokalnego i uczyły... historii. Pojawiające się w latach 1990-tych miejscowe gazety imponują całymi cyklami historycznymi dotyczącymi miast, wsi, majątków, rodów. Ambicją niejednej rady miejskiej staje się wydanie monografii historycznej miasta, regionu itp.
W miarę integrowania się gminy, byłoby wskazane podjąć i taką próbę w gminie. Ekologizacja jest tu szczególną okazją; warto poznać historię okolicy, by dostrzec jej walory historyczne, a pośrednio i przyrodnicze. Opracowań i monografii przyrodniczych z różnych terenów jest zdecydowanie więcej, niż analogicznych opracowań historycznych. Okaże się wówczas, że otaczający nas "nieciekawy", zwyczajny krajobraz jest w istocie czymś wyjątkowym, czymś co zdarza się tylko raz: tu i teraz. Znajomość historii ma jeszcze i tę zaletę, że w sposób prawie absolutny pozwala odczytać teraźniejszość naszej ziemi. Nagle dostrzeżemy nakładające się warstwy różnych wpływów, z różnych epok, które złożyły się na nasz krajobraz. A to pozwala o wiele trafniej odczytać jego współczesne problemy. Inaczej, pozwala to skuteczniej ingerować w krajobraz tak, by nie zatrzeć śladów przeszłości, a raczej przez odpowiednie działanie starać się je podkreślić. Nie bez znaczenia jest również funkcja poznawcza zjawisk historycznych (reliktów przeszłości) dla przyszłej ekologizacji.
Przykładowo w okolicach Lipna utrzymał się absolutny rekord w tej dziedzinie, jakim jest reliktowy płodozmian dwuletni z ugorem (rok uprawy, rok ugoru). Podręczniki historii rolnictwa, również ta książka (por. rozdz. 10.) nie poświęcają płodozmianowi dwuletniemu zbyt wiele uwagi. Za początek nowoczesnego rolnictwa przyjęło się uważać płodozmian trójpolowy. Chyba dlatego, że jako bliższy współczesności jest bardziej udokumentowany i wiąże się z epokowymi zmianami w Europie. Wylesienie Europy Zachodniej osiągnęło swój szczyt w latach 950 - 1300. Efektem tego był okres rozkwitu gospodarczego. Wylesione gleby dawały znaczne plony. Jak twierdzi niemiecki ekolog prof. H. Remert, podstawowym celem było uzyskanie ziarna zbóż i miodu (cukru). Miodu dostarczały sztucznie wytworzone olbrzymie wrzosowiska. Paszy dla świń dostarczały parkowe lasy złożone z rzadko rosnących dębów i buków. Dobrobyt osiągnął taki poziom, że cechy wprowadziły dodatkowy dzień wolny od pracy ("niebieski poniedziałek").
Około r. 1500 system ten załamał się. Spadła żyzność gleby, wybuchały epidemie, wojny chłopskie. Odpowiada to okresowi Reformacji i wojen religijnych. W dużym stopniu przyczyną tych rewolucyjnych ruchów jest katastrofa gospodarcza. Nie jest też chyba przypadkiem wprowadzenie w XV i XVI w. płodozmianu trójpolowego. Upadkowi gospodarczemu Europy Zachodniej, który został powstrzymany ok. 1700 r. odpowiada rozwój gospodarki folwarcznej w Polsce, związany ze zwiększeniem ciężarów pańszczyźnianych z jednej strony, a eksportem zboża i wzrostem gospodarczego oraz politycznego znaczenia warstwy szlacheckiej, wzbogaconej na handlu zbożem.
Ten niebywały rozwój gospodarczy Polski w XVI i XVII w. byłby niemożliwy bez nowatorskiej metody trójpolowej. Płodozmian trójpolowy ratował nie tylko zasadę trwałości produkcji rolnej, ale też pozwalał na produkcję znacznych nadwyżek żywności. Istnieje w Polsce wiele wsi, gdzie z układu pól da się jeszcze odczytać dawny płodozmian trójpolowy. Jest to trwający do dziś przekaz historyczny z okresu lokacji wsi na zasadach trójpolowego systemu upraw. Konkretnie jest to pomnik tzw. pomiary włócznej z XVI w., poprzedzającej wprowadzenie trójpolówki i gospodarki folwarcznej. Jeszcze większą osobliwością są zachowane do dzisiaj w niektórych wsiach woj. białostockiego praktyczne systemy gospodarowania w systemie trójpolowym (trójpolówka z ugorem i trójpolówka bez ugoru, lecz zachowująca cechy poprzedniej).
Wracając do jeszcze ciekawszej dwupolówki, jest ona reliktem okresu po wędrówkach ludów w V w. n.e. Na ziemiach polskich dwupolówka upowszechniła się ok. VII w. i związana jest z rozkładem wspólnoty rodowej. Przekształcaniu się wspólnot rodowych we wspólnoty terytorialne towarzyszyło tworzenie większych organizmów gospodarczych i społecznych - typu opoli i plemion. Widomym przejawem istnienia opoli były powstające liczne grody. Plemię składało się z reguły z wielu opoli, posiadało też liczne grody. Ludność różnych opoli zastępowała prawo rodowe plemiennym. Jego późniejszym sukcesorem był książę - władca plemienia.
Stabilizacja osadnictwa opartego o grody obronne i znaczący przyrost ludności byłyby podobno niemożliwe bez dwóch zmian w gospodarce rolnej: wprowadzeniu dwupolówki i zastosowania orki sprzężajem zwierzęcym.
Nie wiemy dzisiaj, czy dwupolówka dawała takie nadzwyczajne efekty, że nadmiar ludności mógł się zająć budową pracochłonnych grodów, czy było odwrotnie. Może raczej niepewna sytuacja w okresie wielkich wędrówek ludów nie dawała gwarancji bezpieczeństwa nielicznym grupom społeczeństwa rodowego? Jeśli kilka rodów zamieszkujących jakieś terytorium (wspólnota terytorialna) doszło do porozumienia i zdobyło się na trud wzniesienia budowli obronnej, to po względnie krótkim czasie stosowania dotychczasowej żarowej gospodarki plądrowniczej następowało wyjałowienie gleb na znacznych obszarach otaczających gród. A trzeba pamiętać, że opola były znacznie liczniejsze, niż grupy rodowe liczące po mniej niż 100 osób!
Zatem by nie wydłużać dróg zaopatrzenia trzeba było wymyślić technikę (sprzężaj + płodozmian), która gwarantowałaby trwałość produkcji żywności. Było to niewątpliwie tańsze, niż budowanie grodu na nowym miejscu.
Czy była zatem dwupolówka techniką ekologizacyjną? W odniesieniu do przedstawionej hipotetycznie sytuacji - niewątpliwie tak. Mimo, że olbrzymie połacie ziemi były nietknięte ludzką działalnością i możliwa tam była nadal gospodarka plądrownicza a zapewne niejedna grupa ludzka ten sposób gospodarki praktykowała. Nigdy się o tym nie dowiemy, ile z nich przetrwało.
Mnie interesuje jednak co innego. Jak mianowicie było możliwe utrzymanie przez kilkanaście wieków płodozmianu dwupolowego? Jakie czynniki zadecydowały o jego trwałości? To samo pytanie dotyczy również przyczyn przetrwania reliktowych form płodozmianu trójpolowego. Jak to się dzieje, że grunty wylesione w XIX w., zagospodarowane płodozmianem czteropolowym straciły dawno swoją żyzność i porastają dzisiaj lepszym lub gorszym lasem, a starsze od nich systemy jeszcze trwają? Jest to pytanie zasadne na pewno w odniesieniu do reliktów trójpolówki, gdzie istnieją wręcz dokumenty lokacyjne. Co do dwupolówki nie mam pewności; jej relikty mogą mieć charakter reliktów wędrujących, byłyby wówczas raczej reliktami kulturowymi niż agrotechnicznymi. Czy wobec tych pytań rozumiemy do końca historię i praktykę rolnictwa?
Generalnie zmierzam do tego, że ekologizacja jest jedyną okazją, by nauczyć się rozpoznawać takie zjawiska o charakterze historycznym, odpowiednio je ochronić i podjąć wnikliwe studia nad ich sprawnością ekologiczną, gospodarczą i społeczną. Za zbrodnię przeciwko Kulturze i Ekologii uznać należy takie praktyki "ekologizacyjne" jak np. zalesianie reliktowych płodozmianów itp. Takich reliktów - pomników przeszłości rolnictwa - jest więcej. Jest to np. kultywowany w pierwotnej formie płodozmian czteropolowy czy systemy kolonizacji z dawnych fal osadnictwa rolniczego (np. czytelny jeszcze system łanów leśnych, pamiątki kolonizacji fryderycjańskiej, józefińskiej, holenderskiej, wołoskiej itp.). Pamiątką jest system gospodarki folwarcznej i wynikającej zeń fali parcelacyjnej, resztówki i parki dworskie. Niektóre rozwiązania osadnicze mogą dzisiaj jeszcze służyć wzorem, jak należy "ekologicznie" komponować krajobraz. To wszystko czeka jakby na ponowne odkrycie, mimo że z różnych pozycji było przecież badane na kilka sposobów. W ekologizacji potrzebna jest wiedza o przeszłości nawet nie dla niej samej, a dla integrowania ludzi zamieszkujących dane terytorium i dla nauki prawidłowej gospodarki w krajobrazie. Zgodnie z zasadą holistyczną nie ma w nim rzeczy niepotrzebnych. Gdy zrozumiemy przeszłość, będziemy może mniej pewni w kwestii tego co dobre, a co złe dzisiaj. Rewolucyjna pycha niejeden już ruch zepchnęła na manowce ludzkiej kultury.
Również historia lasów, kompleksów leśnych i uroczysk domaga się pilnie swojej historii. A była ona zadziwiająco skomplikowana. Praktycznie każde nadleśnictwo powinno wydać monografię historyczno-przyrodniczą swoich lasów. Bez takiej wiedzy społeczeństwo karmione banałami "o doniosłej roli lasu" nigdy nie zrozumie "swojego lasu" i przede wszystkim - nie nauczy się go cenić.
Istniały w przeszłości wcale nie tak dawnej dziwne sprzężenia w postaci wypasu w lasach iglastych, przemiennego użytkowania gruntów itp. Pamiątką po wypasie są np. liczne wrzosowiska i powierzchnie porośnięte jałowcami. Na wypasionej murawie zbierano całe wiadra poziomek (co pamiętam jeszcze z lat 1950 - 60 gdy istniał jeszcze wypas bydła w lasach).
Przy uprawie przemiennej oddawano rolnikowi w dzierżawę zrąb, który on musiał wykarczować, wyrównać i uprawiać np. przez 4 lata. Po tym okresie sadzono litą sośninę lub świerczynę w oziminę żyta na wiosnę (sadzenie jednorocznych sadzonek sosny w oziminę żyta - praktykowałem jeszcze w latach 1982 - 86. Dziś rosną tam niezłe tyczkowiny sosnowe. To był jeden z powszednich sposobów zalesiania).
Skomplikowanej historii lasów powinni się uczyć przede wszystkim ekolodzy, tak łatwo rzucający oskarżenia pod adresem współczesnych leśników (też oczywiście nie będących bez winy). Zrozumienie przeszłości powinno więc raz na zawsze usunąć irracjonalne uprzedzenia różnych grup społecznych i zawodowych względem siebie. Skłócone społeczeństwo nie zdobędzie się nigdy na potężny wysiłek, jaki niesie z sobą ekologizacja.
Wyrywkowo chciałbym też zwrócić uwagę na historię sadów przy gospodarstwach. Dawniej bardziej cenione, zostały stopniowo zepchnięte na margines gospodarstwa. Zanikła sztuka ogrodnicza u rolników, z takim uporem upowszechniana w XIX w. przez pionierów rolnictwa nowoczesnego: księży, nauczycieli, nawet... leśników.
Po ostrej zimie 1986 - 87 w wielu okolicach ocalały z reguły nieliczne drzewa owocowe, z reguły starszych odmian. Jeśli nie brać pod uwagę sadów "towarowych", to w miarę kompletne sady przy wielu gospodarstwach zakładane były... przed drugą wojną światową, z drzew szczepionych na płonkach (potoczna nazwa dzikiej jabłoni), prowadzonych jako wysokopienne i złożonych z odmian, których darmo szukać w obowiązującym doborze sadowniczym. I nic tu nie pomogą ubolewania uczonych sadowników nad ignorancją mieszkańców wsi, niezdolnych do uprawy "nowoczesnych" odmian. Po wojnie nic innego nie robiono, dostarczano na wieś miliony sadzonek drzewek owocowych odmian z reguły intensywnych, szczepionych na karłowych podkładkach, by i rolnik mógł korzystać z dobrodziejstw nowoczesnej nauki ogrodniczej. W prymitywnych warunkach, po ostrych zimach, suszach, przy braku pielęgnacji (głównie chemicznej walce ze szkodnikami i chorobami) do dzisiaj pozostały po tych sadach smętne resztki.
Jedyne żywotne do dzisiaj są właśnie owe sady starsze niż nowoczesne sadownictwo. Można oczywiście powiedzieć: "a gdyby rolnik zrobił to i to, nie musiało tak się stać!". Nie musiało, ale się stało. Rolnik miał wówczas inne zmartwienia, niż medytować nad kilkoma drzewami owocowymi. Dziś mówi się inaczej: "po co rolnikowi drzewa owocowe, on powinien tyle zarobić (jako farmer), że może sobie każdą ilość owoców (warzyw zresztą też) kupić". Być może jest to prawda w odniesieniu do rolnictwa farmerskiego, ale nasz rolnik nie jest farmerem, on po prostu aby przetrwać musi oszczędzać. A oszczędza na tym, co wydaje mu się niekonieczne do życia. Gdyby mierzyć standard życia różnorodnością spożywanych pokarmów, to w porównaniu miasta z wsią ta ostatnia bardzo nędznie wygląda. W wyniku przemian intensyfikacyjnych w rolnictwie, wieś zdecydowanie pogorszyła swój jadłospis, głównie jeśli chodzi o owoce i warzywa na których uprawę po prostu nie ma czasu lub motywacji.
By tę sytuację zmienić nie wprowadzajmy raz jeszcze nowoczesnego sadownictwa do sadów przydomowych. Zwróćmy uwagę na stare sady, te które w miarę kompletne przetrwały do naszych czasów. Równie cenne są pojedyncze stare drzewa owocowe ocalałe przy gospodarstwach, czasem na miedzach czy przy drogach. Są one przede wszystkim pomnikami dawnego rolnictwa i już choćby z tego względu należy je chronić. W ramach ekologizacji powinno się też szerzej zacząć rozmnażać co cenniejsze z tych odmian i na nowo rozpowszechniać.
Nie twierdzę, że przyszłe sady wiejskie mają być wierną kopią tych sprzed kilkudziesięciu lat. Znane są i odmiany nowsze o dobrych walorach użytkowych, względnie odporne na brak pielęgnacji, czy ogólnie znoszące ekstensywne warunki. Odróżniam wyraźnie dwie sprawy:
- ochronę pomnika przeszłości,
- sztukę budowania sadów przyzagrodowych, dostosowanych bardziej do warunków ekstensywnej gospodarki.
Waloryzując i inwentaryzując zasoby przyrodnicze w gminie, spotykamy się i z innymi przykładami żywotnych sadów, złożonych z odmian zalecanych w doborze np. lat 1950 - 60-tych. O ich dobrej kondycji decyduje czasem odpowiedni mikroklimat i warunki mikrosiedliskowe, czasem specyficzny układ stosunków biocenotycznych lub sposób prowadzenia. Nic nie stoi na przeszkodzie by i te sady otoczyć szczególną opieką i obserwacją.
Myślę, że jedynym skutecznym sposobem na ożywienie i odmłodzenie starych sadów wartych ochrony będzie system umów kontraktowych.
W niektórych okolicach absolutną rzadkością są wielogatunkowe, rozległe ogrody kwiatowe, czasem złożone z dość archaicznych gatunków i odmian, dziś już nie uznawanych w kwiaciarstwie. To też pomnik kultury rolnej, gdzie jeszcze był czas na tak "próżne" zajęcie jak pielęgnowanie kwiatów. Czasem i współcześnie ogrody takie są doceniane i wyróżniane w wielu konkursach Kół Gospodyń Wiejskich, gminnych itp. Proponuję jednak, dla ich odrębnego w istocie statusu, objęcie taką samą ochroną jak różne formy użytków ekologicznych itp.
Ponieważ ekologizacja ma m.in. ambicje ochrony różnorodności świata żywego, nie bez znaczenia będzie zwrócenie uwagi na ocalałe po różnych zakątkach naszego kraju bardzo stare, prymitywne odmiany roślin uprawnych i ras zwierząt gospodarskich. Są one zapewne kolekcjonowane w różnych instytutach badawczych w formie kolekcji zachowawczych i jako materiał do krzyżówek. Tak sądzę. Nie zwalnia to jednak ekologizującej się gminy od zwrócenia uwagi na te pomniki rolnictwa. Kto by się spodziewał w szczytowym okresie intensyfikacji rolnictwa, że kiedyś w przyszłości te pogardzane ("prymitywne") rasy i odmiany będą jeszcze w użyciu. A jednak wróciły. Na razie na mniejszą skalę w rolnictwie ekologicznym, czasem - w ledwie wegetującym rolnictwie czasów transformacji ustrojowej. Trudno często zrozumieć, jak mogły się utrzymać w nie zmienionej formie populacje kaczek podobnych do dzikiej kaczki krzyżówki, gęsi podobnych do gęsi gęgawy, prymitywne rasy kur, świń, koni i bydła. Po tylu latach wypierania ich przez materiał lęgowy z wylęgarni, sztuczną inseminację i hodowle zarodowe.
Myślę, że nie wszystko jeszcze wiemy o rolnictwie...
Któż w najczarniejszych snach mógł przypuszczać, że kojarzona ze skrajnym ubóstwem (i przez to niejako - symbol nędzy) - zupełnie wyeliminowana koza, stanie się bydlęciem tak cennym, że aby móc założyć ich hodowlę, trzeba mieć spory kapitał? Albo, że kozie mleko będzie kilkakrotnie droższe od mleka krowiego? Ekologizm i ekologizacja niesie jeszcze sporo takich niespodzianek. Dlatego wszędzie tam, gdzie myśli się poważnie o ekologizacji - nie ma rzeczy niepotrzebnych! Choćby cała "nowoczesna" propaganda twierdziła, że "to się nie wróci". Od naszej spostrzegawczości i wręcz "uważności" zależy, czy umiemy dostrzec ukryte, "codzienne" walory naszego otoczenia.
W wyniku liberalnych posunięć gospodarczych początku lat 1990-tych, do roli reliktu rolnictwa zepchnięto w Polsce pszczelarstwo. Jest to niepowetowana strata, jako że "konkurencyjny import miodu" miał raczej cechy "dywersji ekologicznej" niż sensownego programu gospodarczego. Pszczelarstwo i tak miało dość kłopotów z nękającymi pszczoły licznymi chorobami. Nie miało więc żadnych szans na wygraną w walce konkurencyjnej lekkomyślnie wprowadzonej polityki gospodarczej. Strata jest w istocie podwójna:
- na dużych obszarach pszczoły przestały się liczyć jako niezwykle ważny czynnik ekologiczny, a w sumie i gospodarczy (zapylanie kwiatów),
- wyeliminowana została wysoko wykwalifikowana i zorganizowana grupa społeczna do walki o ochronę środowiska (pszczelarze).
Oprócz leśników, myśliwych i wędkarzy - pszczelarze byli zawsze inicjatorami proekologicznego gospodarowania zasobami przyrody, choć z reguły przegrywali z naciskiem potężnego przemysłu chemicznego. Niekontrolowany dostęp do środków chemicznych, które w praktyce mógł stosować nawet analfabeta, spowodował osłabienie pszczół i zwiększoną podatność na choroby. Dobicia pszczelarstwa dokonano jednak w imię wprowadzania wolnego rynku. Znikła ważna grupa społeczna z krajobrazu wsi, mająca odwagę odwoływać się jeszcze do ekologicznego sumienia. Może (ale to tylko hipoteza) o to właśnie chodziło potężnym koncernom chemicznym?
Trudno sobie wyobrazić ekologizację gminy bez przywrócenia pszczelarstwu należnej mu roli. Tym bardziej, że ono samo jest produktem długiej ewolucji technik stricte ekologizacyjnych. Może zacząć propagować zakładanie pasiek z powrotem w lasach, gdzie jest i obfita baza pożytkowa i gdzie jest o wiele mniej chemii? Może jakimś wyjściem z kryzysu będzie zwrot ku rolnictwu integrowanemu i rozległym "uprawnym" użytkom ekologicznym. A może po prostu wyjściem jest konkretna pomoc finansowa w rodzaju kontraktowej ochrony przyrody. Społeczeństwo chce mieć pszczoły - niech płaci i tyle. No bo miód to może sobie sprowadzić choćby z Chin lub Nowej Zelandii, ale to nie jest to samo. Może więc dojść do paradoksalnej sytuacji, że za jeden błąd polityczny społeczeństwo będzie płaciło dwa razy:
- za importowany miód,
- za ekologiczną rolę pszczół.
I pomyśleć, że całkiem niedawno tych rzeczy nie rozróżniano! Więcej nawet, do niedawna pszczelarz, który chciał postawić ule w lesie, musiał za to... zapłacić. Widocznie uważano, że on na tym robi doskonały interes i las stał się dzięki temu uboższy o wywieziony z niego miód. Sprawiedliwość dziejowa wymaga, by teraz zacząć prosić (i płacić) pszczelarzy o postawienie choćby jednego ula w lesie, sadzie, na polu. A dobry pszczelarz powinien wtedy tak powiedzieć: "Nigdy w życiu! Na tym polu był w zeszłym roku oprysk na stonkę. Po co mam ryzykować zdrowiem swoich pszczół. Lepiej wywiozę ule do lasu, gdzie i miód jest lepszy i zdrowsze powietrze". Utopia? Być może wcale nie tak odległa w czasie jak się nam wydaje.