12. Kompleksowa ekologizacja gminy - przegląd zagadnień
12.5. Ochrona wód i mała retencja wodna
Pomyślałby kto, że jeśli już mowa o oczyszczaniu ścieków (12.3.), to tym samym zakończenie akcji budowy oczyszczalni w gminie będzie ukoronowaniem sukcesu w ochronie wód powierzchniowych i podziemnych. Otóż nic bardziej błędnego! Nie ma żadnej gwarancji, że przyzagrodowe oczyszczalnie ścieków będą sprawne, że dowożący ścieki beczkowozami nie porzucą ich w rowie itp. W jednym z artykułów (1994 r.) pozwoliłem sobie na podanie pewnej prowokacyjnej propozycji, opartej o pewne wyliczenia wzięte z gminy, na terenie której mieszkam. Tak się składa, że gmina ta zamieszkana przez niecałe 3,5 tys. mieszkańców należy do najuboższych w wodę gmin byłego województwa toruńskiego. Posiada zaledwie 76 ha lustra wód otwartych, co daje sumarycznie 800 tys. m3 wody. Jest to gmina typowo rolnicza o ciężkich glebach, zmeliorowana prawie w 50%. Co najważniejsze - zachodzi pilna potrzeba dalszej melioracji; wystarczy, że spadnie trochę deszczu ponad normę, a już opóźnia to terminowe wykonanie prac polowych. Jednocześnie jednak jest to gmina położona w tzw. depresji opadowej, gdzie roczna średnia suma rzadko przekracza 540 mm opadu. Stąd deficyt wilgoci wyliczony jako różnica między opadem a ewapotranspiracją25 z powierzchni wód otwartych wynosi dla sezonu wegetacyjnego 262 mm. Jeśli przyjąć, że to woda jest czynnikiem limitującym wielkość produkcji rolnej, to w tym przypadku można przyjąć, iż mogłaby ona być o ok. 30% większa - gdyby było pod dostatkiem wody. A przecież teren ten nawiedzają cykliczne posuchy na przemian z okresowym nadmiarem wilgoci. Stąd częste wiosenne zamiecie piaskowe i postępująca degradacja gleb. Trzeba bowiem pamiętać, że jest to teren bezleśny (7,8% lesistości), pozbawiony zadrzewień, o ciężkich, zlewnych26 glebach. Jeśli wiosną panuje susza, wówczas zaorana na zimę gleba zamienia się w skałę. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest rozbicie tej skorupy (np. kultywator ciągnikowy z tzw. wałkiem strunowym). Intensywnie użytkowane gleby cierpią zazwyczaj na braki próchnicy, będąc ciągle ugniatane przez ciężkie maszyny i ich zestawy dawno straciły strukturę gruzełkowatą. Najważniejszym lepiszczem stały się tutaj koloidy mineralne. Obserwowanym często skutkiem tak brutalnej agrotechniki jest rozpylenie gleb. Jeśli wiosna jest nadal sucha i zaczną wiać silne wiatry zachodnie (z reguły nie niosą w tym czasie wilgoci), to nie napotykając na żadne przeszkody porywają olbrzymie ilości drobin rozpylonej gleby. Mamy więc klasyczną erozję wietrzną. Nie podlegają erozji tylko trwałe użytki zielone i oziminy - zasiane jesienią.
O ile dotychczas melioracja polegała li tylko na odprowadzaniu sezonowego nadmiaru wody opadowej i gruntowej poza strefę wpływu na krajobraz rolniczy, o tyle ostatnio coraz częściej mówi się o melioracji (zgodnie z jej merytoryczną definicją) jako o regulacji stosunków wodnych. W mojej gminie próbuje się to też robić poprzez tworzenie zastawek regulujących odpływ wody, zachowanie reliktowych oczek wodnych itp. Opracowano też gminny projekt małej retencji wodnej, pozwalający po realizacji na zgromadzenie 155 tys. m3 wody. Jest to szalenie mało jak na potrzeby tej gminy.
Tu mała uwaga: jest to kolejny projekt, z którego... nic nie wynika. Inaczej - jest to projekt, który tłumaczy nam to, co i tak wiemy. Okazuje się bowiem, że nie jest to żadna dokumentacja; chcąc rozpocząć realizację tego projektu, musimy od podstaw sporządzić dokumentację. Nie jestem wrogiem dokumentacji, ale uważam, że ekologizacja już na starcie obrasta w fikcyjne ekspertyzy. Dodam jeszcze że w kilku przypadkach ten niby projekt przewiduje zbiorniki wodne tam, gdzie one w takiej czy innej formie już są!
Ogólnie rzecz biorąc melioranci skończyli z radosną twórczością w dziedzinie odwadniania; dziś są skłonni na zebraniach wiejskich uwzględniać różne sensowne postulaty dotyczące tworzenia małych zbiorników retencyjnych, czy zachowania istniejących oczek wodnych.
Wspomniana na wstępie moja propozycja zwiększenia zasobów wodnych wychodziła z takich oto założeń. Trzeba stworzyć system powszechnego zainteresowania stanem wód w gminie, która jako całkowicie zwodociągowana, produkuje rocznie ok. 200 tys. m3 ścieków. Wygląda na to, że co 5-ty litr wody w gminie jest ściekiem (nie licząc oczywiście wód podziemnych)! Doszedłem więc do wniosku, że zanim przystąpi się do tworzenia jakiegokolwiek planu budowy oczyszczalni, trzeba w każdym gospodarstwie wybudować mały zbiornik retencyjny. Zakładając, że jeśli w każdym gospodarstwie wykopiemy taki zbiornik, będzie on miał 1000 m3 pojemności (20 x 50 x 1 m = 1000 m3) i 0,10 ha powierzchni, to przy 500 gospodarstwach w gminie uzyskamy w ten sposób dodatkowo 500 tys. m3 (i 50 ha lustra) wody dodatkowo.
Koszt całej operacji wg stawek z 1994 r. to 500 tys. zł, tj. 1000 zł za każdy zbiornik. Zakładałem przy tym, że jest to tylko 5% całego kosztu budowy systemu oczyszczania ścieków w gminie (10 mln zł). Przy czym koszty te w istocie widziałbym w dziale: edukacja ekologiczna.
Dajemy oto pięciuset użytkownikom zbiornik czystej wody, ale dajemy nie bezinteresownie. Jest to prezent dość kłopotliwy, trzeba go bowiem zagospodarować. Zakładamy, iż większość rolników, którym spadł taki dar prosto z nieba zacznie się koło nich krzątać; zagospodarowywać otoczenie, wpuszczać ryby itp. Myślę, że tylko ostatni nicpoń odprowadzi do tego zbiornika swoje ścieki prosto z szamba.
Jest rzeczą oczywistą, że te zbiorniki zlokalizujemy wzdłuż istniejących cieków wodnych, w obniżeniach terenowych, łąkach itp. I to jest pułapka, jeśli ktoś będzie odprowadzał ścieki prosto do rowu, zatruje zbiornik i ryby sąsiadom. Ale to już nie nasza sprawa; zyskaliśmy oto w gminie 500 całkiem interesownych "inspektorów" ochrony środowiska. Niech teraz ktoś spróbuje wylewać ścieki do rowu!
Tworząc takie lub podobne programy (chodzi o samą zasadę) ochrony środowiska ustawiamy człowieka w samym centrum zainteresowania. Takiemu człowiekowi nie trzeba już tłumaczyć, jak to nieładnie jest wylewać ścieki do rowu. Nie musimy więc tracić czasu na tzw. "edukację ekologiczną" (nb. nie dajemy też zbytnio zarobić różnym prelegentom). Dajemy rolnikowi istotne źródło pokarmu (hurtownicy ryb nie mają co szukać w naszej gminie). Wcale nie musieliśmy powoływać "programu do walki z niedoborem wilgoci powietrza" w naszej gminie. To, że zmieni się niewątpliwie mikroklimat, jest pewne; stanie się to jakby mimochodem. Nikt nie musi tego nawet z początku skojarzyć. Gdybyśmy byli biurokratami, to powinniśmy w ekologizującej się gminie powołać komitet dla ochrony coraz rzadszych płazów. W naszym przypadku - nie kiwnąwszy nawet palcem - wkrótce będziemy ich mieć miliony. Wielu ludzi na świecie biedzi się np. nad tzw. ochroną coraz rzadszej wydry. Gdyby dobrze policzyć, to za te pieniądze, które idą na same badania "problemu wydry" można by niejedno "oczko" wodne wykopać. Z moich (i nie tylko) obserwacji wynika, że wydra traktowana jako relikt krajobrazu pierwotnego i wskaźnik czystości rzek, wcale nie jest takim rodzynkiem, jeśli tylko ma w pobliżu stawy i... ryby. Mając 500 stawów w gminie będziemy mieli kłopoty z wydrami, ale tylko dlatego, że zaczną się sypać skargi na szkody wywołane przez wydry w rybostanie. Będą też sprawy o kłusownictwo (nb. skłusowana wydra kosztuje 1000 zł). Czyli kłopoty raczej z nadmiaru niż braku. Nie przemęczywszy się, będziemy mieli nadmiar bocianów. Możemy pozwolić sobie na opuszczonych stawach na hodowlę żółwi błotnych, kotewki (orzecha) wodnego - same chronione rarytasy.
Sam się zdziwiłem, że tyle dobra można zrobić za jedyne 500 tys. zł. Za takie pieniądze można dzisiaj kupić 10 mieszkań, ledwie zrekonstruować jakiś pośledni pałacyk. Jest to naprawdę gra warta świeczki, choćby po to, żeby się przekonać.
Ochrona zasobów wodnych w gminie to oczywiście nie tylko przedstawiona hipotetyczna droga rozumowania. To wykonanie wszelkich możliwych spiętrzeń i zastawek na istniejących ciekach wodnych, to ochrona przed degradacją istniejących wód otwartych. W gminach rolniczych szczególną uwagę należy zwrócić na pozostałe resztki oczek wodnych (śródpolnych), torfowisk, mokradeł i trzcinowisk. Są to bardzo ważne zbiorniki retencyjne olbrzymich często ilości wody.
Chciałbym jeszcze wrócić do rolnictwa, jako potężnego i decydującego o gospodarce wodnej działu. Rolnictwo zmechanizowane powoli, acz nieuchronnie, niszczy podstawy własnej egzystencji. Jest to oprócz lekkomyślnego odprowadzania wody - ugniatanie gleby. Poniżej warstwy ornej wytwarza się tzw. podeszwa płużna, będąca wynikiem uciskania gleby przez pług i przez idące bruzdą koła ciągników. W efekcie powstaje nieprzepuszczalna warstwa gleby, przez którą nie mogą się przebić korzenie roślin uprawnych i nie może wsiąkać woda opadowa i podsiąkać woda gruntowa (tzw. kapilarna, bowiem w podeszwie płużnej jest mało kapilar). Na takich glebach woda z roztopionego śniegu wiosną, czy woda po gwałtownych opadach w sezonie wegetacyjnym nie może wsiąkać. Spływa więc po powierzchni do najbliższego rowu. Nie dość, że jest jej za mało, to jeszcze taki klops! Ale rolnik jest zadowolony, że nadmiar wody spłynął (przy okazji zadziałała jeszcze erozja wodna, ale to szczegół), bowiem po deszczu pole takie przypomina pole ryżowe - trudno na nie wejść bez obawy pozostawienia butów w błocie. Jeśli przygrzeje słońce - po tygodniu gleba przypomina skałę. Przydałby się znowu deszcz...
Mamy więc sytuację chronicznej suszy spowodowanej przez człowieka. Woda nie wsiąka i nie podsiąka z głębszych warstw. Straty jakie rolnictwo z tego tytułu ponosi to ok. 30% Można się o tym przekonać po zgłęboszowaniu takich gleb. Głębosz to typ spulchniacza, który penetruje glebę do głębokości ok. 70 cm, krusząc podeszwę płużną. Jest to praca trudna, wymagająca ciężkich ciągników, za to efekty daje wspaniałe i wielorakie: po pierwsze - wzrost plonów, po drugie - zniknięcie problemu suszy (dzięki podsiąkaniu), po trzecie - zwiększenie pojemności wodnej gleb. Nie czarujmy się; jeśli w gminie jest np. 60 - 70% gruntów ornych, to tym samym są one najpoważniejszym magazynem wód opadowych - a nie jak się powszechnie sądzi - mniejsze i większe zbiorniki wodne.
Należę do tych, którzy dziwili się, dlaczego łubin siany na glebach z silnie rozwiniętą podeszwą płużną dorastał na wysokość 10 - 15 cm i usychał. Przecież łubin ma zdolność zapuszczania korzeni na głębokość do 2 m. "Pompuje" stamtąd na powierzchnię te sole mineralne, które zostały wymyte przez wody opadowe poza zasięg korzeni innych roślin uprawnych. Jest to roślina silnie drenująca glebę. Ale nie w tym przypadku... Dopiero po zagłęboszowaniu okazywało się, że posiany na nawóz łubin potrafił wyrosnąć na 1,5 m!
A więc głęboszowanie, ugorowanie na zielono roślin motylkowych powoduje, że powstała z nich próchnica chłonie wodę jak gąbka - co jest podstawowym działaniem z dziedziny retencjonowania wody. Nie wspominając nawet o znaczeniu ekonomicznym. Susza jest pojęciem względnym; często wywołana fizycznym brakiem wody spowodowanym słabym podsiąkaniem kapilarnym.
A sadzenie zadrzewień? Do znudzenia powtarza się wyliczenia, z których wynika, że pokrycie krajobrazu rolniczego w 3 - 5% przez zadrzewienia zwiększa zasoby wodne o 10%. Jest tego kilka przyczyn: zwiększenie opadów i osadów (rosa, szadź, szron), zmniejszenie bezproduktywnej transpiracji spowodowanej przez wysuszające działanie wiatru i słońca (im mniej osłon w postaci zadrzewień tym większe możliwości wiatru).
Nie jest to zapewne wszystko, co można o ochronie wód
powiedzieć. Nie jestem nawet od tego specjalistą i
chyba nawet nie o to chodzi, postuluję bowiem działania
synergiczne, dające maksimum spodziewanych korzyści
ekologicznych, gospodarczych i społecznych przy minimalnych
kosztach.
zasługuje na ochronę na miedzach, przydrożach i pastwiskach?