BZB nr 10 - Nowy ustrój - te same wartości
Filozofia jest to wysiłek, mający chronić przed omamieniem nas przez język.
Ludwig Wittgenstein
Zasadniczą cechą współczesnej nowomowy nie jest tworzenie nowych słów, ale manipulowanie znaczeniem, jaki się im nadaje. Celem jest zawsze wywoływanie negatywnych lub pozytywnych emocji po usłyszeniu lub przeczytaniu danego słowa. Ono samo zaczyna wtedy tracić swoją funkcję opisywania rzeczywistości, a staje się nośnikiem i narzędziem ideologii. W komunizmie klasycznym tego przykładem było słowo: reakcyjny. Nikt nigdy nie trudził się udowadnianiem na czym polega zło reagowania na to, co dzieje się wokół. Chodziło o to, żeby negatywne lub pozytywne zabarwienie przyjąć jako oczywiste, tak oczywiste, że nie należy się nad nim zastanawiać, bo zastanawianie do razu zburzyłoby całą konstrukcję i pokazało, że to co próbuje się narzucić jako prawdę obiektywną jest wątpliwe i opiera się na ideologii, którą wyznaje nadawca przekazu. Dokonawszy raz takiego zabiegu, można potem budować już całkiem spójne logicznie konstrukcje, tyle tylko, że oparte na nieudowodnionych założeniach, których przyjęcie jest właściwym celem całej operacji. Po tym poznaje się doktrynerów wszelkiej maści. Jeżeli się ich na tym przyłapie, wtedy cała logika pryska i pojawiają się argumenty typu: przecież wiadomo..., wszyscy jesteśmy wierzący..., wszyscy normalni ludzie... albo inicjuje się stan świętego oburzenia wobec kogoś, kto szara świętości lub kwestionuje podstawy "naszej" cywilizacji.
O, godni litości są działający z chęci zysku.
Bhagavadgita (II,49)
Słowem, które uczyniono przedmiotem takiej gigantycznej manipulacji zarówno w komunizmie, jak i w kapitalizmie jest praca. W obu ustrojach jest ona pojmowana w podobny, bardzo szczególny sposób. Tak zwani ludzie pracy w realnym socjalizmie oceniani byli poprzez przynależność do pracowniczego kolektywu. Pytania: kim jesteś? co robisz? są pytaniami o wykonywany zawód także w kapitalizmie. Niezbyt znacząca różnica polega na tym, że komunizm kładł większy nacisk na fizyczną uciążliwość danego zajęcia. Wiązało się to z ideologicznym podejściem do klasy robotniczej. Nawiasem mówiąc, sprzeczne z tym było pojęcie i rozumienie awansu społecznego. Obecnie akcent z fizycznego trudu został przeniesiony, a raczej zmonopolizowany poprzez potencjalne dochody jako czynnik determinujący rangę danego zawodu. Wiąże się to z wiarą, że potrzeby nie są sztucznie stymulowane przez reklamę i przez fakt, że znakomita większość wynalazków służy usuwaniu negatywnych skutków innych owoców postępu technicznego. W efekcie rodzi się przekonanie, że tzw. wolny rynek jest sędzią naszych czynów i społecznej wartości. Jest jednak charakterystyczne, że nawet ludzie bardzo bogaci w nowym systemie, przekonują opinię publiczną, że w zdobywanie majątku włożyli i wkładają bardzo wiele wysiłku, a i po jego nagromadzeniu nadal bardzo się męczą jako jego zarządcy. W ich przekonaniu ma to stanowić rodzaj społecznej legitymizacji. Ostentacyjna konsumpcja i wiadomości o niej też pojawiają się w sąsiedztwie informacji o tym, że jest to efekt morderczego wysiłku i wielkiego ryzyka. W sumie składa się to na model tak zwanego mocnego życia: dużo produkujesz i dużo konsumujesz. Konsumując zwiększasz popyt i stwarzasz nowe miejsca pracy, produkując przyczyniasz się do wzrostu dochodu narodowego i zaspokajasz potrzeby innych, zwiększa się też wymiana handlowa, a to oznacza więcej ciężarówek i spalin, czyli kolejne cyfry zapisane po stronie plusów w tabelach, sporządzanych przez profesorów ekonomii. Przy okazji, jak za czasów Edwarda Gierka, możesz zasłużyć na tytuł dynamicznego, ty więc jesteś dynamiczny, a gospodarka dynamicznie się rozwija. Tak można streścić wszystkie podręczniki i doktryny ekonomiczne, panujące w naszych czasach. Jeżeli biegle posługujesz się tym schematem, zyskasz miano eksperta i fachowca. Jeżeli konsekwentnie nie widzisz niczego poza nim, zyskasz miano twardego i takiego, który mówi ludziom prawdę w oczy. Jak widać, w związku z pracą pozostaje cały szereg "dobrze brzmiących" słów, ale pojęcie pracy, w odróżnieniu np. od konsumpcji jest tym, którego kultu nikt nie kwestionuje. Np. prawica, a szczególnie jej tradycjonalistyczny odłam, deklaruje jednocześnie kult pracy i walkę z konsumpcyjnym stylem życia. Widać tu charakterystyczny dla tej formacji doktrynerski sposób postrzegania świata, w którym rzeczywistość podporządkowana jest ideologicznym schematom, a rozwydrzone dzieci ciężko pracujących prawicowych ojców są rozwydrzone dlatego, że źli ludzie je do tego namówili.
Mogę w tym miejscu być posądzony o zachęcanie do gnuśności i lenistwa, dlatego trzeba rozważyć kolejne dwa zabiegi, jakich wszechobecna propaganda dokonała na ludzkiej mowie. Pojęcie pracy zostało w jej języku skrajnie zawężone, a jednocześnie oderwane od jakichkolwiek wartości fundamentalnych. Tym, co nazywa się pracą jest tylko i wyłącznie tak zwane chodzenie do pracy, czyli działalność przynosząca zysk pieniężny. Zysk to centralna, ale ciągle nieco wstydliwa kategoria panującej ideologii. Takie zawężone rozumienie pracy ma na celu przemycenie jej kultu. Jeżeli zajmujesz się sprzątaniem własnego mieszkania, sporządzaniem wykwintnych, a więc i pracochłonnych posiłków, uprawiasz własny ogród, wychowujesz dziecko, pierzesz, szyjesz na własny użytek - to nie pracujesz i jesteś bezrobotny. Nawet gorzej, przyczyniasz się do recesji i spadku wymiany handlowej. Takie spędzania czasu jak modlitwa, medytacja, zabawa, doskonalenie siebie, trening również nie dają się przeliczyć na pieniądze, a więc nie są pracą. Jeżeli się tym zajmujesz to znaczy, że jesteś próżniakiem i pasożytem. Natomiast jeżeli budujesz jakiś wielki i zabójczy dla życia na Ziemi obiekt przemysłowy albo autostradę czy lotnisko, jeżeli piszesz liczne i jałowe teksty - tzw. publikacje - to jesteś pracowity; jeżeli przygotowujesz dobrą i zabawną reklamówkę kolejnej tandety, to ważne, że robisz coś za co płacą, że twój czas jest zajęty. A z boku słychać diabelski szept: ważne, że nie myślisz, ważne, że jesteś zajęty wszystkim, tylko nie własnym duchem czy charakterem, nie realizacją osobistego powołania. Fryderyk Nietzsche podsumował to następująco: chwalcy pracy w wysławianiu "pracy" w niestrudzonym głoszeniu "błogosławieństwa pracy" widzę tę samą myśl uboczną, co w pochwale ogólnie pożytecznych nieosobistych uczynków: lęk przed wszystkim, co indywidualne. Jakoż istotnie, na widok pracy, a rozumie się przez nią zawsze ów znojny mozół od świtu do późnej nocy, odczuwa się obecnie, iż praca taka jest najlepszą policją, iż dzierży każdego na wodzy i stanowi nader skuteczną przeszkodę dla rozwoju rozumu, dla pożądliwości, tudzież zachcianek swobody. Ileż jest w tym kulcie pracy z przypisywanej kiedyś wyłącznie komunizmowi i ludziom przezeń zniewolonym postawy: chcę, by i tobie było tak źle jak mnie, chcę, byś tak samo marnował życie i poświęcał się dla wzrostu gospodarczego. A produkcyjna hierarchia ludzkiej aktywności jest dla środowiska zabójcza i śmiało można zaryzykować twierdzenie, że im czyjaś praca jest dla środowiska i życia na Ziemi bardziej szkodliwa, tym większym cieszy się on dziś prestiżem.
Gdyby jednak przez niedopatrzenie systemu ktoś zechciał zastanowić się nad tym, czy to, co robi służy czemuś, co uważa za dobre, czy przyczynia się do właściwego zużytkowania jego talentów i ludzkiego powołania, wtedy język i moda stawiają mu na drodze kolejną zaporę, kolejne słowo, które uwolni go od niepotrzebnych rozterek, ten magiczny dźwięk to: profesjonalizm. W dawnych czasach, zgodnie ze słownikowym znaczeniem termin ten oznaczał, że dana czynność jest wykonywana za pieniądze. Było to słowo opisowe i niewartościujące. Przeciwnie: sport uważany był za coś szlachetniejszego od cyrku. Obecnie nie mówi się, że coś jest zrobione dobrze, ładnie, starannie, ale że jest zrobione profesjonalnie. Czasem nawet dotyczy to pracy faktycznie wykonanej za darmo. Oznacza to obowiązkową wiarę w to, że zrobić coś pięknie i dobrze można tylko dla pieniędzy. Parę drobnych szczegółów z historii myśli ludzkiej, sztuki, rzemiosła czy architektury jest w tym wypadku pomijanych, a jak wiadomo, współczesna architektura i inne wytwory naszej kultury - od przedmiotów codziennego użytku po filozofię - nie mają sobie równych. Otaczają nas przedmioty piękne, pożyteczne i solidnie wykonane, wykonane - rzekłbym - profesjonalnie.
Ale ma kult profesjonalizmu inny, groźniejszy dla człowieczeństwa wymiar. Za najstarszą profesję świata uważa się prostytucję, a profi to synonim zawodowego mordercy. Te dwa najbardziej profesjonalne zajęcia oddają prawdziwy sens tego słowa. Chodzi mianowicie o to, żeby skutecznie wyciszyć w sobie wszelkie skrupuły i naturalne uczucia, żeby to, co robimy, robić na zimno, spokojnie jak automat, żeby zapomnieć, że jesteśmy ludźmi. Tylko tak przygotowany człowiekopodobny twór wypełni każde polecenie, a przede wszystkim zrealizuje to, co w kapitalizmie święte: zrealizuje zamówienie i zaspokoi tym czyjąś potrzebę, a o to przecież chodzi. A ponieważ większość współczesnych profesji jest dla środowiska i myśli ludzkiej zabójcza, to ich wykonawcy muszą być coraz bardziej profesjonalistami i sprzedawać swoje ciała i umysły nie myśląc o skutkach swojego działania i nie zadając niepotrzebnych pytań, tak jak przy dokonywaniu przestępstwa na zamówienie. Niedawno czytałem, że idealny profesjonalny spiker powinien zapowiedzieć koniec świata takim samym tonem, jak następny program. Sądząc ze sposobu, w jaki się podaje kolejne wiadomości o zagrożeniach ekologicznych, to mamy już z takim profesjonalizmem do czynienia, a idealna, profesjonalna widownia nawet tej zapowiedzi nie zrozumie. Po prostu nic nikogo nie obchodzi. Cele i środki ludzkiego działania zostały więc pomieszane, a prawdziwy sens życia i spełnienia się poświęcony na ołtarzu mamony. Te oczywiste, lecz zakrzyczane prawdy znakomicie sformułował Teodor Roszak, pisząc: Praca, która wytwarza niepotrzebną tandetę albo broń jest zła i szkodliwa. Praca zaspokajająca niewłaściwe potrzeby lub niestosowne apetyty jest zła i szkodliwa. Praca oparta na oszustwie i manipulacji, na wyzysku lub degradacji jest zła i szkodliwa. Praca, która okalecza środowisko lub zeszpeca świat jest zła i szkodliwa.
Cała nauka nie jest niczym więcej niż esencją codziennego myślenia.
Albert Einstein
Pewna aktorka pozwała do sądu pewnego pana za to, że określił ją słowem "kochanka". Żeby ustalić, czy słowo jest obraźliwe, sąd wezwał biegłego - profesora historii obyczajów.
Historia autentyczna z III RP
Świat posiada ograniczoną "zdolność nośną", która może utrzymać jedynie pewną określoną liczbę ludności przy życiu. Teoria ta nie ma absolutnie żadnych podstaw naukowych.
Fragment apelu Instytutu Schillera przeciw konferencji demograficznej w Kairze.
Fakty: eksperci w roku x na łamach pisma y zapowiadali ocieplenie, eksperci w roku z na łamach pisma w zapowiadali oziębienie.
Wniosek: Problem zmian klimatycznych to bzdura, podobnie jak i cała ekologia.
JK, "Gazeta Polska"
Powołanie się na autorytet nauki jest dziś mniej więcej tym, czym w stalinizmie było powołanie się na zdanie wodza narodów lub na zdanie Kościoła w czasach Inkwizycji (w Polsce współczesnej podobną rolę "posiadacza prawdy absolutnej" spełnia Zachód). O ile jednak Kościół częściej zajmował się sprawami nie z tego świata, to nauka z zasady zajmuje się właśnie doczesnością. Mając na uwadze zdanie Einsteina, kult nauki musi prowadzić do skostnienia myślenia, tak jak rytualizacja i instytucjonalizacja może zdusić prawdziwą wiarę. Dzisiejsi uczeni przypominają coraz bardziej kapłanów. Natomiast wiedza, tak zwana naukowa, pełni rolę magii w prymitywnych plemionach, przy czym coraz częściej jest to magia czarna, która służy zastraszaniu i manipulacji. I to właśnie robią najróżniejsi eksperci, specjaliści i fachowcy. Bardzo pomaga im w tym skomplikowany język, a także niebranie pod uwagę żadnych czynników spoza wąskiej specjalności. Dzięki temu cały wywód nabiera czasem cech logicznej spójności i słuchacz czy czytelnik, który przebrnął przez zawiłości słownictwa, ma wrażenie, że oto rozwiązał krzyżówkę, w której wszystko pasuje. W międzyczasie zapomina, że świat i rzeczywistość nie są podzielone według specjalności, a procesy życiowe nie zawsze poddają się prawom logiki. Innym sposobem, w jaki współczesny uczony próbuje otumanić słuchaczy, jest podawanie ogromnej liczby danych czy wiadomości, czyli olśniewanie erudycją. Jednak sama wiedza to coś zupełnie różnego od myślenia, a jeszcze bardziej od wymyślenia czegoś oryginalnego. Odkrycie naukowe, tak samo jak każde inne odkrycie czy rozwiązanie problemu, polega zawsze na zdolności kojarzenia, tworzeniu nowej kombinacji danych, wyciąganiu nowych wniosków. W tym kontekście słusznie zauważył Artur Schopenhauer, że wyższość przełomów w filozofii nad tymi dokonaniami w wąskich dyscyplinach naukowych polega między innymi na tym, że danymi do tych pierwszych dysponuje każdy. A idąc dalej, wydaje się, że dokonania te podlegają powszechnej weryfikacji. A ponieważ dotyczą problemów podstawowych, to ich konsekwencją jest kształt pozornie obiektywnych teorii w wąskich dyscyplinach nauki. Dzisiaj jednak również filozofia ukrywa swoją słabość przy pomocy zawiłości języka. Praca specjalistów jest zawsze czymś podrzędnym i im bardziej niedostępne dane, tym łatwiej się w takich dyscyplinach wybić. Niestety, zabobonny stosunek do nauki powoduje, że dziś powszechnym uznaniem darzy się proporcjonalnie do niezrozumienia tego, o czym dany specjalista mówi lub pisze. Specjalizacja jest często złem koniecznym, ale czynienie ze specjalistów autorytetów, które decydują o modelu życia, a tak dzieje się np. z ekonomistami i prawnikami, jest wielkim nieporozumieniem. Także dlatego, że dzisiejsi ekonomiści o filozofii i ludzkiej biologii nie mają pojęcia i na ogół spędzają życie z dala od żywej przyrody. Jest oczywiste, że oni sami nigdy nie pogodzą się z tym faktem, ponieważ oznaczałoby to zmianę roli społecznej z proroków na niewiele rozumiejących buchalterów, którymi w rzeczywistości są. Przykład ekonomii jest ważny także dlatego, że jej cyfrowo-graficzny żargon stanowi źródło zazdrości innych naukowców, którzy wierzą, że dzięki takiej formie uzyskają klucz do obiektywności lub że za obiektywnych zostaną uznani. Oglądając te wszystkie obrazki i wykresy trzeba jednak pamiętać, że zawsze jest ktoś, kto dokonuje wyboru danych i że zawsze jest to zależne od takich czynników, jak panująca obecnie moda w danym środowisku (a tylko rzeczy modne mają szansę na opublikowanie), układ stosunków na danej uczelni czy interes sponsora. Fakt, że dzisiejsi uczeni są profesjonalistami i w odróżnieniu od swych poprzedników zależą materialnie od akceptacji swych odkryć, odgrywa w tym procesie kapitalną rolę. Uchodzące za obiektywne tzw. prognozy komputerowe opierają się, jak ktoś słusznie zauważył, na metafizycznym założeniu, że przyszłość będzie taka, jak przeszłość lub teraźniejszość. Popularność wszelkiego rodzaju banków danych wyraża wiarę, że ilość informacji może zastąpić jakość myślenia i wyobraźni; wystarczy je zgromadzić i już będziemy mieć klucz do mądrości i rozwiążemy wszystkie problemy. Pewno dlatego jest ich coraz więcej, a pytanie, kto będzie w stanie ocenić, która z prognoz sporządzonych przez komputer jest trafna, zostanie rozstrzygnięte przez inny komputer. Ilość prognoz i teorii, które się nie sprawdzają rośnie w tempie lawinowym. Nauka opierająca się na takich zasadach przypomina ograniczonego małego mieszczucha, który święcie wierzy, że to, co zdarzy się w przyszłości musi być podobne do tego, co jest lub było - tylko dlatego, że on sam niczego poza tym nie jest w stanie sobie wyobrazić. Jest w tym też demokratyczne marzenie o tym, że nie będzie już głupców i ludzi zdolnych, że wystarczy dużo się uczyć i pracować, a za zapracowane pieniądze kupić sobie komputer, aby dorównać Einsteinowi. Ale natura jest niesprawiedliwa, a wielkie odkrywcze myśli przychodzą tylko wtedy, gdy mają taką ochotę i tylko do takich głów, które im się akurat podobają. Debil zaopatrzony w komputer pozostanie debilem, tyle tylko, że przekonanym o swej nieomylności. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze upadek etyki, który sprawia, że można dziś wynająć ekspertów, którzy dostarczą materiału na poparcie dowolnej tezy.
Mamy więc do czynienia z dwoma zjawiskami: z jednej strony ludzie żywią do wszystkiego, co nosi pieczęć naukowości stosunek zabobonny, a z drugiej wiedzą, że nauka może być nadużywana i głosić w zależności od doraźnych interesów to, za co się zapłaci. A efekt jest zawsze ten sam: rezygnacja z samodzielnego myślenia i wysiłku zrozumienia rzeczywistości. Odwracając powiedzenie Einsteina można stwierdzić, że zabobonne traktowanie nauki przeradza się w naszych czasach w zabobonny strach przed myśleniem. Każdy z trzech przytoczonych na wstępie przykładów ilustruje to zjawisko. Wiara sędziego, że profesor wie lepiej, co jest obraźliwe, to lustrzane odbicie postawy publicysty "Gazety Polskiej", który doszedł do wniosku, że jeżeli ludzie opatrzeni naukowymi tytułami się mylą lub mają sprzeczne opinie, to wyrobienie sobie własnego poglądu na dane zagadnienie na podstawie oczywistych i powszechnie dostępnych danych, takich jak choćby wskazania termometru jest niemożliwe w ogóle. Stosując takie podejście np. w odniesieniu do Kopernika i Ptolemeusza należałoby stwierdzić, że cała ta astronomia to zawracanie głowy. Krańcowy przykład takiej postawy to autorzy apelu uważający, że o ile nie ma naukowej teorii na to, że Ziemia ma ograniczone zasoby, to znaczy, że ma nieograniczone. W ten sposób można zanegować każdą oczywistość, bo na nią nigdy nie ma teorii, podczas gdy ona sama zawsze stoi u jej podstaw. Dyskusja związana z konferencją w Kairze to znakomity przykład myślowego kołtuństwa, które kazało głosić jej przeciwnikom, że jeśli dotąd żyjemy, to znaczy, że nie ma co się ekologią przejmować. Absurdalność takiego rozumowania nie zmienia obrzydliwości stanowiska strony przeciwnej, która chciałaby urzędowo decydować o tym, ile kto ma mieć dzieci. I to bynajmniej nie po to, by chronić dziką przyrodę, ale by zrobić więcej miejsca dla samochodów, które z kolei mają wraz z innymi symbolami "dobrobytu" zniechęcić do posiadania tychże dzieci.
Kult fachowców ma też swoje odbicie w sferze estetycznej. Obserwując szpetotę polskich domów i rozmawiając o niej mam wrażenie, że ludzie je budujący, podobnie jak moi rozmówcy są przekonani, że nie wiedzą, czy te domy są ładne czy brzydkie, bo nie są architektami, a jeżeli nawet coś tam czują, to wstydzą się tego powiedzieć. W takich sytuacjach uciekają się do jednego z wielu "dobrze brzmiących" i absurdalnych powiedzonek: "nie chcę się wypowiadać, bo nie jestem fachowcem" i myśli takie coś, że właśnie dało dowód skromności i trzeźwości sądu. I właściwie nie wiadomo, jaki to cud sprawił, że prosta chata, budowana kiedyś domowym sposobem znacznie lepiej pasowała do krajobrazu, niż współczesne budowle, również te budowane i projektowane przez fachowców. Polskie zakompleksienie ma tu zresztą swój udział i można dumnie stwierdzić, że w tej dziedzinie wyprzedziliśmy świat.
Nacisk kładziony na obiektywizm współczesnej nauki ma podobne podłoże jak kult profesjonalizmu. Tytułem do chwały dla profesjonalisty jest automatyzm i zduszenie w sobie wszelkich ludzkich odruchów - uczony twierdzi, że ich po prostu nie ma, a jeżeli ma, to podporządkował je rozumowi. Udało mu się tego dokonać dzięki cudownej recepcie na podział własnej osobowości. Uczony z alienacji lub wrodzonego defektu uczynił cnotę. William Hazlitt w eseju pt. Pan Bentham dał znakomity portret takiego uczonego - twórcy doktryny utylitaryzmu - J.Benthama: Zażywa ruchu tocząc drewniane utensylia na tokarce i wyobraża sobie, że ludzi potrafi obtaczać w taki sam sposób. Nie bardzo lubi poezję i nie potrafi chyba wyciągnąć jakiegoś morału z Szekspira. Dom jego ogrzewany i oświetlany jest parą. Należy do tych ludzi, którzy przeważnie wolą rzeczy sztuczne od naturalnych. Umysł ludzki uważa za wszechmocny. Ma wielką pogardę dla krajobrazu i pięknych widoków zielonych łąk i drzew (wszystkie w swoim ogrodzie chciał wyciąć - przyp. O.S.) i jest zwolennikiem powodowania się w każdej sprawie użytecznością. Tradycja takiego wzoru osobowości uczonego przewija się zresztą przez dzieje nauki od czasów starożytnych. Pomimo wspaniałych osiągnięć intelektualnych autora, lektura Arystotelesa zawsze pozostawia wrażenie, że pisał to ktoś podobny do pana Benthama; świat opisany jest tam w punktach, różnica między człowiekiem a innymi zwierzętami określona jednym zdaniem, a wszystko sztuczne, systematyczne i martwe. Nie dziw, że jego spuścizna tak zafascynowała świętego Tomasza, zwanego "Wołem". Przeciwnie, kiedy czyta się dzieła Platona czy świętego Augustyna to wiadomo, że pisali je żywi ludzie, którym nieobce były silne uczucia.
Kochaj i rób, co chcesz - to zdanie bardzo nienaukowe, ale to właśnie zdolność do silnych uczuć i doznań jest warunkiem autentycznej twórczości w każdej dziedzinie. Współczesny Benthamowi Shelley w swojej Obronie poezji pisał: W wytworzeniu i zapewnieniu rozkoszy w sensie najwyższym mieści się prawdziwa korzyść. I ci, którzy wytwarzają i zachowują tę rozkosz są poetami albo poetycznymi filozofami, a pisząc o współczesnej mu nauce stwierdzał: Poezja w tych systemach myśli jest zduszona przez nagromadzenie faktów i procesów rozumowych (...) nasze rozumowania przewyższyły naszą koncepcję. Najdobitniej określił jednak te tendencje w odniesieniu do współczesnego malarstwa John Fowles: Kastracja, triumf eunucha (...) Odwrót od natury i rzeczywistości straszliwie wypaczył relację między malarzem a widzem, teraz malowało się dla intelektu i teorii. Nie dla ludzi, a najgorsze, że nie dla siebie. Płynęły z tego oczywiste korzyści materialne, sława, lecz wyrzucenie za burtę ludzkiego ciała i jego naturalnej fizycznej percepcji otworzyło rynnę, lej prowadzący ku nicości, ku zgodzie między malarzem i krytykiem w jednej tylko rzeczy: że tylko oni istnieją i mają wartość. Dobry nagrobek dla wszystkich szumowin, których nigdy nic nie obchodziło. Zetknięcie się z prawdziwym twórcą ukazało reprezentującemu taką postawę kim nadal był i miał zawsze być: przyzwoitym człowiekiem i wiecznym biernym świadkiem. To samo powiedzieć można o dzisiejszych uczonych, profesjonalistach i wielu, wielu innych.
W związku z nabożnym stosunkiem do nauki i ekspertów panuje także wśród ekologów mit, że kryzys ekologiczny i ochrona środowiska to sprawa fachowców i ekspertów - biologów, chemików czy urzędników. Dzisiejszy człowiek pokornie zgodził się na to, że nie może sam rozstrzygnąć, czy hałas za oknem szkodzi mu czy nie, czy jedzenie bez smaku smakuje mu czy nie, czy wdychanie tlenku węgla wychodzi mu na złe czy nie (kiedyś coś słyszał o zaczadzeniu, ale już tych rzeczy nie kojarzy), czy żywność sztuczna jest lepsza od prawdziwej czy nie, czy siedzący tryb życia i obżeranie się są szkodliwe dla zdrowia czy nie, czy spalanie milionów ton paliw w silnikach i elektrowniach ma wpływ na zmiany klimatyczne czy nie. Mam czasem wrażenie, że ostatni ludzie umierający w czasie np. lata, gdy temperatura sięgnie, dajmy na to, 70°C nie będą wiedzieli, czy im to szkodzi czy nie, dopóki naukowcy tego nie orzekną. Można nawet z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuścić, że koncerny produkujące np. urządzenia klimatyzacyjne wynajmą ekspertów, którzy przekonująco udowodnią, że taki klimat jest najlepszy. Nie ulega też wątpliwości, że w sytuacji całkowitego uzależnienia od maszyn, ludzie żyjący np. jedynie w zamkniętych pomieszczeniach osiągną nienotowany w dziejach standard życia, a wzrost gospodarczy nie będzie miał sobie równych. Leopold Tyrmand napisał kiedyś, że tylko dyletanci mogą ocalić ten świat. I tak zawsze było, jest i będzie. Fachowcy, eksperci mają tylko rozwiązywać konkretne problemy, wskazane przez mądrych i czujących ludzi, a jeżeli tego nie potrafią, to powinni zająć się czymś innym. Troska o środowisko nie może zależeć od zdania specjalistów, bo jest sprawą najbardziej podstawowego instynktu każdego normalnego człowieka, jakim jest wola życia i satysfakcja z tego, że świat pozostawiony dzieciom i wnukom bardziej przypomina życiodajny ogród niż asfaltową pustynię. Szacunek dla płuc, wzroku, słuchu, skóry i uczuć innych ludzi, który okazujemy np. poprzez rezygnację z używania samochodu, to objaw zwykłej delikatności w morzu zalewającego nas chamstwa i barbarzyństwa.
Pewna dziennikarka, zwracając się do pewnego polityka stwierdziła, że któreś z jego wypowiedzi były emocjonalne. Bystry polityk wyczuł ironię i przekonująco udowodnił, że emocje to coś, co jest mu nie znane.
Historia autentyczna z III RP
Przy ludziach był zawsze sztywny jak kołek, taki miał sposób bycia (podziwiał Szwajcarów, a w szczególności mieszkańców Genewy, uważał ich maniery za wielkopańskie, bo drewniane).
Jean Paul Sartre, "Intymność"
Nie ma nic bardziej kojącego, bardziej sprzyjającego czystemu rozsądkowi niż atmosfera pieniądza.
Mario Puzo, Ojciec Chrzestny
Na pierwszy rzut oka cywilizacja zachodnia ma do emocji stosunek negatywny. Emocje to coś, czego polityk, czy szerzej, osoba poważna tak, jak w powyższym przykładzie, powinna się wstydzić. Dzieci od młodości karane są za ich przejawianie, zarówno w domu, jak i w szkole. Chodzi bowiem o to, żeby przygotować je do roli pracownika, który całe życie spędza w pozycji siedzącej - albo przy komputerze, albo za kierownicą samochodu. Nie ma to jednak nic wspólnego z wyrabianiem hamulców moralnych. Lansowany dziś styl tak zwanej miłości pokazuje to dobitnie. Według tego, czego wielki prasowy biznes uczy czytelników "Playboya" i setek pism dla pań, panów, dziewcząt i dzieci, sam seks jest w porządku, a o powodzeniu w tej dziedzinie, jak w każdej innej, decyduje technika i stan konta. Bardzo ważne jest natomiast, żeby się nie zakochiwać, to czyni człowieka nieprzewidywalnym i może on się wymknąć spod kontroli. Wydaje się więc, że wielcy tego świata wyciągnęli wnioski z buntu lat 60. (ci wielcy to często ówcześni kontestatorzy) i postanowili skanalizować to, czego wyeliminowanie okazało się niemożliwe. Skanalizować, czyli wziąć pod kontrolę. W ich świecie jest bowiem miejsce na wszystko i tak jak w developed area jest miejsce na trawnik, tak samo w dzisiejszej obyczajowości jest miejsce dla ujścia hormonów, tak samo jak miejsce na wysiusianie się. W niedawno prezentowanym w polskiej telewizji tak zwanym filmie ekologicznym pewien "ekolog", roztaczając wizję świetlanej przyszłości już po opanowaniu wszelkich zagrożeń ekologicznych stwierdził, opisując świat około roku 2050: A przede wszystkim będzie to świat uporządkowany. Chęć uporządkowania i kontrolowania wszystkiego na świecie, czyli światowy totalitaryzm jest odbiciem ogólnej tendencji do podporządkowania tego, co żywe temu, co martwe. To maszyny i włożony w nie kapitał wymagają, żeby obsługujący je ludzie zachowywali się w sposób mechaniczny, żeby w równych odstępach czasu naciskali odpowiedni guzik, dokonywali przeglądu technicznego, żeby maszyny i kapitał stale były w ruchu; wiadomo przecież, że pieniądz rodzi pieniądz. Jeżeli ludzie tego nie wytrzymują, to od czegóż przemysł farmaceutyczny z jego pigułkami szczęścia, w zanadrzu są jeszcze genetycy. Ta mechaniczność dotyczy nie tylko sposobu pracy i codziennego życia. Przede wszystkim dotyczy ona świata polityki i finansów. Jeżeli jakiś kraj ma zostać uszczęśliwiony napływem kapitału, wtedy najważniejsze jest, żeby panowała w nim stabilizacja polityczna i finansowa. W ostateczności od chaosu lepszy jest nawet zły dyktator, ale masowa demokracja słusznie uchodzi wśród międzynarodowej finansjery za ustrój najlepszy, bo najbardziej stabilny. Dyktator może bowiem np. oszaleć i przestać kraj "rozwijać" - słowem, jako jednostka jest nieprzewidywalny i trudniejszy do sterowania. Natomiast Pawlak może być zastąpiony tylko Suchocką, a Suchocka Pawlakiem. Jeżeli ta maszynka raz zaskoczy, to wydaje się, że nie ma już odwrotu. Zorganizowanie wyborczego show jest tak kosztowne, że ktokolwiek chciałby w nim wziąć udział, musi uzyskać poparcie finansowe wielkiego biznesu, a ten jest zainteresowany stabilizacją i nikomu nieodpowiedzialnemu pieniędzy nie da. Podobnie jak otwarcie gazety, telewizji czy radia jest niemożliwe bez uzależnienia się od reklamodawców. Między biznesmenami jest, oczywiście, konkurencja, ale biada temu, kto chciałby ukrócić władzę samych biznesmenów. Władzę za którą, z racji jej niejawnego charakteru, nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Przesądy dotyczące masowej demokracji są zresztą tak liczne, że wymagałyby oddzielnego opracowania. O ich sile świadczy fakt, że nawet autorzy, krytykujący mechanizcyzm w innych dziedzinach, nie dostrzegają, że najbardziej mechanicznym i schematycznym z systemów politycznych jest właśnie ten ubóstwiany ustrój, który szybko zmierza do sytuacji, gdy każdorazowa decyzja w każdej sprawie będzie podlegać tylko i wyłącznie kryterium ilościowo-większościowemu, a ludzie zostaną sprowadzeni do roli odważników, których ciężar zestandaryzowany i ujednolicony będzie ważony na centralnej, komputerowej wadze. Argumenty, prawda, sprawiedliwość w ogóle się w tym wszystkim nie liczą. W roku 1991 miałem okazję słyszeć, jak pewna Amerykanka - doradca jednej ze słowackich partii - jako dowód naszej środkowo-europejskiej niedojrzałości podawała fakt, że potrafimy zmienić zdanie po wysłuchaniu jednego przemówienia. Po co w takim razie są przemówienia - nie wyjaśniła, ale chyba nie należy ich brać poważnie. Natomiast wszystkim, którzy tak bardzo użalają się dziś nad losem Trzeciego Świata, poddaję pod rozwagę słowa Pierre'a Leveque'a: Co więcej, demokracja miała charakter imperialistyczny nie przez przypadek, ale ze swej istoty. Celem jej było przede wszystkim zapewnienie dostatniego życia obywatelom, nawet tym najbardziej upośledzonym. Rozpowszechnienie się dobrobytu było możliwe jedynie dzięki polityce wielkich robót publicznych, subwencjonowanych przez napływ danin, dzięki poszukiwaniom nowych rynków zaopatrzenia, wiążącym się ściśle z rozszerzeniem granic arche (imperium). Te słowa dotyczą starożytnych Aten, ale kiedy mówi się o tym, że Trzeci Świat przejął dziś rolę proletariatu, śmietnika, niektórzy dodają: burdelu - to wydaje się, że słowa Leveque'a warte są przypomnienia.
Nie jest jednak prawdą, że zbiurokratyzowany system, z którym mamy do czynienia jest z zasady przeciwny wszystkim emocjom, czy że w ogóle zabrania je posiadać. Podobnie jak w przypadku pracy, chodzi tylko o niektóre, specyficznie pojęte emocje i uczucia. Artur Schopenhauer napisał, że: Kto pragnie, by jego sąd znalazł wiarę, ten niech wygłasza go spokojnie i beznamiętnie. Albowiem wszelka porywczość wynika z woli, a więc woli, a nie wiedzy zimnej z natury przypiszą ów sąd. Demokratyczni przedstawiciele wielkiego biznesu zdają się instynktownie rozumieć tę prawdę. Ale wynika to także z tego, że wola i emocje to my sami, rozumowanie to coś, co służy do realizacji celów, jakie sobie stawiamy. Są jednak emocje i uczucia, których głośno wyrażać nie wypada, wygodniej więc głosić, że to emocje jako takie są złe, skoro własnych trzeba się wstydzić. Opanowany minister finansów operujący tabelami wzrostu i liczbami, także ma emocje i do emocji się odwołuje. Są to emocje, jakie zawsze wzbudzała w ludziach mamona. Pokazując tabele wzrostu gospodarczego mówi: "będziecie bogaci", tak samo jak reklama nowego kosmetyku mówi naprawdę: "będziesz piękna jak ta modelka", tak samo jak pismo "Świat Nauki" mówi: "będziecie żyć wiecznie, tylko wydajcie jeszcze sto trylionów dolarów na naukę". Jeżeli natomiast ktoś odwołuje się do poczucia sprawiedliwości jest populistą i demagogiem, jeżeli do poczucia piękna i dobra jest naiwnym romantykiem, który wierzy w sielskie obrazki, jeżeli mówi o zagrożeniach ekologicznych jest katastrofistą. Wszystko to oznacza, że jedyną wizją, do jakiej prowadzi chciwość i którą wolno posiadać, jest wizja makabryczna, wizja "rozwiniętego terenu". Chodzi tylko o to, aby podać ją w ładnym opakowaniu i ze spokojną twarzą, jak handlarz sprzedający przeterminowany towar.
Ale obserwując to świadome staczanie się w otchłań, musi się przyjść do wniosku, że działają tu siły międzynarodowe, ponadludzkie, mimo że przez ludzi pozornie kierowane, które wymknęły się spod naszej kontroli i "hasają" po świecie jak krowy na wiosnę. Są to siły międzynarodowego kapitału, co był niegdyś organem i stworzył naszą obecną kulturę, a zmienił się z biegiem czasu w złośliwego nowotwora.
Stanisław Ignacy Witkiewicz
Jest bowiem wiele rzeczy, które powinny się rozwijać, a wiele takich, które rozwijać się nie powinny.
Ernst Friedrich Schumacher
Był więc Anthony Stracci, który kontrolował obszar New Jersey [...] i miał bardzo silne wpływy w aparacie politycznym demokratów. Posiadał cały park ciężarówek towarowych, które mu przynosiły fortunę, przede wszystkim dlatego, że mogły jeździć z dużym przeciążeniem, nie zatrzymywane i nie karane grzywną przez inspektorów obciążenia na szosach. Ciężarówki te przyczyniały się do niszczenia szos, po czym jego przedsiębiorstwo budowy dróg, mające zyskowne kontrakty z władzami stanowymi, naprawiało wyrządzone szkody. Był to ten rodzaj operacji, od którego każdemu robiło się cieplej na sercu - interes sam przez się tworzący inny interes.
Mario Puzo, Ojciec Chrzestny
Odpowiedź na pytanie - po co pracować? jest prosta. Po to, by osiągnąć "dobrobyt". A co to jest "dobrobyt", to przecież wszyscy wiemy, my wszyscy dobrze myślący, a jeżeli ktoś pyta, to znaczy, że z nim coś nie tak. W skali kraju osiąga się "dobrobyt" poprzez tak zwany wzrost gospodarczy. Ze względu na postępującą specjalizację mało kto wie, co naprawdę oznaczają cyfry, kryjące się pod tym pojęciem i jaki jest ich rzeczywisty wpływ na jakość naszego życia. Pewne światło na tę zależność rzuca fakt, że najwyższy wzrost gospodarczy rejestrują z reguły te rejony świata zachodniego, które zostały uprzednio dotknięte klęskami żywiołowymi albo zostały zniszczone przez wojnę, jak Niemcy i Japonia. Do usunięcia skutków katastrof konieczna jest bowiem większa aktywność sektora budowlanego, a ten określany jest w nowomowie jako "koło zamachowe gospodarki". Mówiąc normalnie oznacza to, że jest jej najbardziej energo-, praco- i surowcochłonną gałęzią. Jeżeli dodać, że same klęski, jak np. powodzie też wywołane są przez aktywność producentów betonu, asfaltu i innych "dóbr" (pytanie za sto milionów: dlaczego asfalt jest dobrem, a nie złem?), wtedy okazuje się, że jest to ten sam mechanizm, swego czasu tak bezlitośnie wyśmiewany przez krytyków komunizmu, a dziś entuzjastów nowego sposobu produkcji. Kiedyś górnicy wydobywali węgiel, hutnicy dzięki niemu wytapiali stal na maszyny do wydobywania i transportowania węgla. Szkody górnicze powodowały niszczenie domów itd. itd. Oczywiście, spora część stali była zamieniana na broń, ale tym akurat oba systemy specjalnie się nie różniły. Jedyna różnica w sferze gospodarki polegała na tym, że komunizm był w produkowaniu "dóbr" mniej efektywny i elastyczny. Od momentu, kiedy komuniści przestali wierzyć w dawne ideały i zaczęli rywalizować z Zachodem (stało się to w czasach Edwarda Gierka), koniec ustroju był przesądzony. Na to wszystko nałożyło się historycznie uwarunkowane zacofanie techniczne, które zmuszało do rezygnacji z konsumpcji, jeśli się chciało dorównać Zachodowi pod względem uzbrojenia. Znacznie mniejsza była też skuteczność propagandy. Trzeba zresztą przyznać, że trudniej jest zaszczepić miłość do hut i kopalń, niż do mydełka "Fa" i pięknej kobiety je reklamującej. Również jawny terror był nieskuteczny, o ile nie było się zdecydowanym na tak całkowitą eksterminację, jakiej dokonano na nie rozumiejących dobrodziejstw innej cudownej doktryny mieszkańcach dawnej, zielonej Ameryki. Co do reklamy, to stwierdzić należy, iż przy znacznie mniejszych możliwościach zaspokojenia konsumpcji oraz braku gospodarczych kolonii, do których można by eksportować śmieci i brudne technologie, pewna siermiężność miała swoje uzasadnienie. Różnice w wymiarze krajobrazowym polegają na tym, że po komunizmie pozostały znacznie bardziej zdewastowane regiony przemysłowe (ale nie bardziej niż w kapitalizmie XIX-wiecznym czy XX-wiecznym w Trzecim Świecie), ale za to plaże nad Bałtykiem są w mniejszym stopniu "rozwinięte" i pokryte betonem, a w Bieszczadach nie ma autostrad. To stanie się teraz, żeby dać zarobić biznesmenom, stworzyć wyrzuconym ze swoich gospodarstw rolnikom nowe miejsca pracy w przydrożnych stacjach benzynowych, no i rozwinąć Polskę. Nie ulega wątpliwości, że dzięki tym rozwojowym procesom znakomicie poprawią się wszelkie wskaźniki dobrobytu i standardu życia. Wiadomo przecież, że chłopi urlopu nie mają, a pompiarze ze stacji paliw mają. Zwiększy się również liczba chorób zwanych (i tu język jest prawdziwy) cywilizacyjnymi. Ale przemysł chemiczny i jego produkująca leki część też muszą się rozwijać. Im większa ich produkcja, tym więcej miejsc pracy i tym większy dochód narodowy na głowę, tym wyższe koszty leczenia, czyli tym nowocześniejsza służba zdrowia.
Kolejną wspólną cechą obu ustrojów jest przekonanie o tym, że mieszkanie w mieście jest czymś lepszym od mieszkania na wsi. Komunizm mówił o awansie społecznym, nowa władza chce, żeby tak było po prostu dlatego, że tak jest na Zachodzie. Dyskryminacja wsi to jedna z najbardziej charakterystycznych cech rozwoju na miarę naszego wspaniałego świata. Rozwijający się przemysł i wielkie ośrodki miejskie nie płacą gospodarstwom wiejskim, gdzie w studniach zabrakło wody, a lasy, gleba i uprawy są niszczone przez kwaśne deszcze, metale ciężkie i promienie ultrafioletowe. Cały naród buduje metro dla swojej stolicy, ale mieszkańcy wsi nie mają telefonów, a drogę i wodociąg powinni zbudować sobie sami. Jednocześnie słychać narzekania na wzrost przestępczości i innych plag społecznych w wielkich miastach. Na walkę z nimi składają się, oczywiście, mieszkańcy wsi. To upośledzenie regionów wiejskich, charakterystyczne dla całego Trzeciego Świata ma być zrekompensowane poprzez ich uprzemysłowienie, czyli zamienienie drobnych, rodzinnych gospodarstw w fabryki, używające dużej ilości maszyn i chemikaliów. Efekt takich działań w przodujących naszemu światu Stanach Zjednoczonych następująco opisał Benjamin Hoff: I tak po dwóch czy trzech stuleciach wyciskania czego się da z tej niegdyś urodzajnej ziemi i po kilku dziesiątkach lat jeszcze szybszego niszczenia jej energii syntetycznymi stymulantami - mamy teraz jabłka, które smakują jak karton, pomarańcze, które smakują jak piłki do tenisa i gruszki, które smakują jak słodzony styropian. Ale jakość życia jest tam, oczywiście, bardzo wysoka. Kto by zajmował się jakością tak nieważnej czynności jak jedzenie, jak to zmierzyć? Ano, wystarczy zważyć i już można wykazać, że Amerykanin odżywia się najlepiej, bo je najwięcej. Czego? Kalorii, białka i czegoś tam jeszcze. Po co aż tyle i właśnie tego? Przecież wiadomo, że Amerykanie przodują. Mamy więc dziennik, w którym minister zdrowia wzywa do zdrowego trybu życia, a zaraz potem - w publicznej telewizji, chcąc usłyszeć prognozę pogody musimy obejrzeć przymusowo reklamę czipsów, batonów i nowej cudownej pasty do zębów, która pozwoli nam to wszystko pochłonąć bez szkód dla naszego uzębienia. W całym tym szaleństwie nikt nigdy nie przestrzega zasad tak zwanego wolnego rynku, który - podobnie jak wszystkie doktryny - istniał i istnieje tylko w głowach doktrynerów. Tlen, cisza, piękne widoki, prawo do oglądania lub nieoglądania tego, na co mamy lub nie mamy ochoty jest odbierane bez zapłaty i pod przymusem w imię rozwoju, postępu i wzrostu, a jednocześnie słychać gadanie, że wiek ideologii się skończył. W XIX wieku takie działania nie musiały wynikać ze złej woli, a raczej z braku wyobraźni takich "myślicieli", jak Adam Smith, ale dziś trudno uwierzyć, że elity polityczno-gospodarcze nie dostrzegają tego bezprawia. Mamy raczej do czynienia z mieszanką zaślepienia przez chciwość i myślenia w myśl zasady "Po nas choćby potop", czasem w wersji - jakoś to będzie lub że - Bóg nas nie opuści. Na konferencji poświęconej celowym zmianom społecznym w Polsce (która odbyła się w grudniu 1993r. w Warszawie) profesor Andrzej Koźmiński - jeden z wykładowców prestiżowej szkoły biznesu - zapytany przeze mnie, czy wierzy w to, że maszynka do ciągłego rozwoju będzie działać w nieskończoność, odpowiedział (cytuję z pamięci): Oczywiście, że nie, ale mam nadzieję, że za mojego życia to się jeszcze nie zawali, a wyznaję zasadę Ludwika XV. Warto przy tym zaznaczyć, że profesor jest w sile wieku. Taki jawny cynizm wzbudził pewne ożywienie, a nawet oburzenie na sali, ale ja myślę o takiej szczerości z wdzięcznością, bo wiele mi to powiedziało o tym, dokąd zmierzamy i o co walczymy.
Umacnianiu mitu rozwoju gospodarczego służą jeszcze dwa inne słówka z obowiązującego newspeake'u. Są to racjonalność i ekonomiczność. Otóż w myśl obowiązującej wykładni wszystko, co przynosi zysk pieniężny jest ekonomiczne, a wszystko, co jest ekonomiczne, jest dobre. A ponieważ pewne dobra są dla ekonomistów darmowe lub w ogóle nie istnieją, bo nie dają się zmierzyć, więc ekonomiczne i dobre jest to, co za cenę tych darmowych, nie mieszczących się w ich główkach dóbr można wyprodukować. Jest to rodzaj nowoczesnej magii, kiedy to coś powstaje z niczego.
Tak zwana racjonalność - jedno z najbardziej nasyconych wartościowaniem pojęć - również służy otumanianiu społeczeństw. Dla normalnego człowieka racjonalne jest to, co prowadzi do celów, które on sam sobie wyznacza. W zachodniej cywilizacji za racjonalne uważa się tylko to, co służy rozwojowi gospodarczemu i przyczynia się do zwiększenia zysków i pomnożenia ilości posiadanych rzeczy. Racjonalne jest więc wyrzucanie jednych ludzi z pracy i zmuszanie innych, żeby pracowali po 12 godzin na dobę, wywłaszczanie z ziemi, wycięcie lasu, racjonalny jest wolny handel, który skazuje tysiące ludzi na śmierć z głodu po to, żeby ktoś zarobił na transporcie, a wielka korporacja lub właściciel monokultury stał się panem życia i śmierci robotników rolnych. Nieracjonalne jest natomiast dążenie do jakichkolwiek celów duchowych, do samodoskonalenia się, do upiększania świata czy po prostu do zachowania własnego zdrowia duchowego poprzez robienie czegoś ot tak, dla przyjemności. Dla ekonomicznych doktrynerów, dla owładniętych chciwością "ludzi interesu" oraz "ludzi pracy" wartość ma tylko to, co sztuczne, to co jest owocem pracy przez duże "P", co można kupić lub sprzedać. Natomiast to, co naturalne jest nic nie warte i traktowane tylko jako surowiec, który trzeba przerobić, teren, który trzeba rozwinąc, siła robocza, którą trzeba zatrudnić i "głowa mieszkańca", na którą trzeba coś wyprodukować - czyli zasypać ją oraz całą przyrodę produktem brutto lub netto.
O tym, jak bardzo te wszystkie pojęcia zatruwają umysły, świadczy fakt, że nawet ekolodzy mówią o tak zwanym ekorozwoju, co ja osobiście tłumaczę jako ekologiczne niszczenie środowiska. Dochodzi tu też gierka ze słowami 'wzrost' i 'rozwój', w której złemu 'wzrostowi' przeciwstawia się rzekomo dobry 'rozwój', ale jeżeli przyjrzeć się tym wywodom bliżej, to okaże się, że różnicy nie ma żadnej.
Pewien młody człowiek kupił sobie mieszkanie w bloku. Pewnej nocy urządził w nim huczną imprezę. Sąsiad przyszedł i prosił, żeby zachowywać się ciszej. Właściciel odpowiedział, że ponieważ mieszkanie kupił i jest ono jego prywatną własnością, to może w nim robić, co mu się podoba. Opowiadając mi o tej historii powiedział, że zastosował święte prawo własności.
Historia autentyczna z III RP
I dlatego oparcie się na własności, zawierające w sobie oparcie się na rządach, które własność ochraniają, jest brakiem opierania się na samym sobie. Ludzie tak długo patrzyli na rzeczy poza nimi będące, że doszli do szanowania religijnych, uczonych i obywatelskich instytucji jako osłon własności, i ganią ataki na nie, ponieważ odczuwają je jako ataki na własność. Mierzą wzajemny swój szacunek tym, co każdy posiada, a nie tym, czym każdy jest.
Ralph Waldo Emerson
Oczywiście wiem, że na Zachodzie w sytuacji opisanej na wstępie policja wkracza szybko i bezwzględnie, a ludzie nie muszą drżeć przed wesołym sąsiadem albo przed sąsiadem przedsiębiorczym, który pod domem zbuduje warsztat samochodowy i da miejsca pracy w sąsiednim ogrodzie. Sakralny stosunek do własności nigdzie chyba nie występuje tak silnie jak w Polsce, co nie znaczy, że swojej własności można być pewnym albo że łatwo jest odzyskać to, co kiedyś zrabowali komuniści. I właśnie w tym uświęceniu formuły widać jak w soczewce najbardziej charakterystyczny przejaw kryzysu współczesnej kultury.
Celem zdrowej cywilizacji jest zawsze pogodzenie dwóch celów. Jednym jest ukrócenie ludzkiego bestialstwa, drugim zapewnienie dlań ujścia w innej, cywilizowanej właśnie formie. Pierwsze to sprawiedliwość, drugie to wolność i kultura. Kultura jest tym, co ma zapewnić pożywkę wolności w taki sposób, by możliwa była sprawiedliwość. Tak zwana wolność negatywna bez kultury kończy się zawsze zduszeniem wszelkiej sprawiedliwości, oprócz tej opartej na prawie pięści. Czasem jednak utrzymują się siłą bezwładności zasady przyzwoitości z poprzedniej, kulturalnej epoki. Tak było w drugiej połowie XIX wieku na Zachodzie, tak po trosze działo się w Polsce międzywojennej. Na ogół są to najpiękniejsze epoki, a raczej okresy w dziejach ludzkości, okresy - dodać należy - przejściowe. Celem sprawiedliwości, która zawsze ucieka z obozu silniejszych i bogatszych jest wszędzie, gdzie ona istnieje, obrona słabszych i zapewnienie im ochrony przed tyranią silniejszych i posiadających. Prawa same w sobie nigdy nie są święte, one mają jedynie służyć tym świętym celom. Tam gdzie kultura skutecznie spełnia swoje zadanie, czyli umiejętnie absorbuje ludzką bestię przy realizacji szlachetniejszych celów, prawa spełniają tylko drugorzędną rolę. Cytowane: Kochaj i rób co chcesz doskonale ilustruje tę zależność. Gdzie umiera wyższa kultura, tam dochodzi do sakralizacji praw i biegłość w operowaniu prawniczymi formułami bierze górę nad sprawiedliwością, logika nad życiem, chamstwo i bezwzględne egzekwowanie "świętych praw" nad uprzejmością i szlachetnością wobec pokonanych. Jest tak dlatego, że o ile sprawiedliwość jest czymś stałym, to życie, a w konsekwencji i materialny wymiar sprawiedliwości są w ciągłym ruchu i żywa kultura stale dostosowuje prawa do sprawiedliwości; kiedy umiera, dzieje się na odwrót. Dżentelmena, który zawsze zachowywał się przyzwoicie, zastępuje mały mieszczuch, mający zawsze mnóstwo świętych praw dla usprawiedliwienia swego duchowego barbarzyństwa. Na tym polegała też różnica między Chrystusem a skorymi do kamienowania faryzeuszami. Wolny rynek, kapitalizm i wszelkiego rodzaju wspólnoty miały ludzki wymiar, dopóki nie zostały zamienione w święte doktryny, prawa i schematy. Także nauka rozwijała się ku ogólnemu pożytkowi, zanim nie została otoczona kultem, a uczeni nie stali się pysznymi kapłanami. Ktoś kto mówi, że prawo własności jest święte, nie tylko bluźni, ale mówi: nie wierzę w żadne ideały, boję się ludzkiej bestii i wierzę, że można ją stłumić tylko przy pomocy magicznych formuł, za którymi stoi siła. W naszych czasach, wobec kryzysu kultury taka postawa jest uzasadniona, ale biadanie przez tych samych ludzi nad upadkiem obyczajów jest dowodem niechęci do uznania prawdy, że zło, które krytykuje się dzisiaj, ma swoje korzenie w Arkadii, którą wydaje się nam przeszłość, a świętość to coś, czego zadekretować się nie da, jeżeli samemu się w nią nie wierzy, a traktuje tylko jako element socjotechniki. Wtedy właśnie obrona status quo zamienia się w tępe pranie mózgów, czyniące z ludzi pracowite i chciwe owieczki, których bestialstwo absorbowane jest przez pracę, napędzaną chciwością. To ofiarą tego beznadziejnego rozwiązania jest dzika przyroda. Prawo własności staje się w takiej sytuacji przymusem posiadania i ze sprawiedliwością nie ma nic wspólnego. Traktowane jako święte, w oderwaniu od niej zmienia się w swoją karykaturę i prowadzi do sytuacji, w której o posiadaniu decyduje możliwość wynajęcia większej liczby ochroniarzy, lepszych dialektyków biegłych w prawie lub po prostu przekupienie sędziów i policji. Oczywiście, można twierdzić, że są to po prostu nowe ideały i nowa kultura, a socjalizacja zawsze miała miejsce. Trudno odmówić logiki takiej argumentacji, ale logika, jak zwykle, nie uwzględnia ludzkiej biologii, ludzkich instynktów, także ludzkiego poczucia i potrzeby sprawiedliwości, ludzkiego wreszcie przekonania o tym, co dobre i złe, tak samo jak "święte prawo własności" nie widzi różnicy pomiędzy posiadaniem - jak pisał Witkacy - domku z ogródkiem, kobiety i szczoteczki do zębów, a własnością np. fabryki czy dziesięciu kamienic. Prawo własności jest zresztą bodajże najmniej "świętym" - czyli takim, które wymaga ciągłego wysiłku w znajdowaniu jego zgodnej ze sprawiedliwością formy, szczególnie dzisiaj, kiedy mamy do czynienia z tak gwałtownym przyrostem liczby ludności. Jeżeli dojdzie do tego, że w jego imię ludzie bogaci będą mogli sobie kupować powietrze i tlen, co zresztą już ma miejsce w postaci grodzenia brzegów jezior, budowania luksusowych hoteli na wydmach i rozprzestrzeniania się motoryzacji, to wymaganie od duszącego się spalinami biedaka, żeby respektował "święte" prawo własności będzie wymagało terroru typu Orwell albo - co ma miejsce w praktyce - systemu typu Huxley, gdzie wszystko jest możliwe dzięki manipulacjom genetycznym, hipnozie i środkom farmakologicznym. Jeżeli jest to kultura, to jest to kultura zdegenerowana, bo nie umie współżyć i wykorzystać ludzkiej bestii, a tylko ją niszczyć. Niszczyć tak, jak niszczy "nieekonomiczną" dziką przyrodę i najbardziej oporne na oswojenie zwierzęta. Dochodzi tu wręcz do selekcji negatywnej, kiedy ludzie o najsilniejszych uczuciach, największej wrażliwości i możliwościach twórczych są eliminowani jako nie nadający się do życia w pracokonsumenckich kolektywach. Bo tak, jak zaspokojenie współczesnego obżarstwa porzebuje nafaszerowanych antybiotykami i hormonami brojlerów, tak samo gospodarka napędzana filozofią rozwoju i wzrostu potrzebuje wykastrowanych istot, zdolnych spędzić całe życie w zamkniętych pomieszczeniach i wykonujących bezsensowne zajęcia, a odpoczywających w smrodzie i huku zwyrodniałej rozrywki w podziemiach wielkomiejskich molochów.
Przemieszczanie się samochodem pokochałam w Ameryce, gdzie zdarzało mi się robić za jednym zamachem 900 mil. To pożeranie przestrzeni musi mieć w sobie coś z narkotyku, inaczej bowiem trudno byłoby wyjaśnić, czemu tylu ludzi przedkłada samochód nad wygodną podróż pociągiem. Ale rzecz odnosi się, oczywiście, tylko do autostrad, z podróżowania po naszych wąziutkich i zatłoczonych drogach trudno czerpać jakąś przyjemność. (...) Bo tak naprawdę sieć autostrad to świat sam w sobie i można przejechać kontynent nie zjeżdżając z szosy. Przy autostradzie bowiem jest wszystko. Można zrobić zakupy, przespać się, zjeść, zatelefonować. W specjalnych zajazdach dla kierowców ciężarówek (truck shop) wachlarz usług jest jeszcze szerszy (prysznic, pranie, pedikir, ekspresowa przesyłka pieniędzy, filmy video), zaznaczono nawet, gdzie należy się zatrzymywać na poboczu, żeby podziwiać widoki (...) Tak naprawdę więc to tylko kwestia czasu, kiedy nacisnąwszy dobrze pedał gazu pierwszy przystanek zrobimy np. w Kijowie, a potem pomkniemy w kierunku Władywostoku. Czekam na ten moment.
Joanna Szczęsna,
redaktorka "Gazety Wyborczej"
Tej nocy spali w Santa Fe. Hotel był znakomity - nieporównanie lepszy niż na przykład ten straszny Pałac Bory Polarnej, w którym Lenina tyle się wycierpiała poprzedniego lata. W każdym pokoju skroplone powietrze, telewizja, aparaty do masażu, radio, gotujący się roztwór kofeiny, gorące środki antykoncepcyjne i osiem rożnych rodzajów perfum. Rośliny muzyczne w hallu wydzielały muzykę syntetyczną, niczego już do szczęścia nie brakowało. Wywieszona w windzie inforamcja podawała, że hotel dysponuje sześćdziesięcioma kortami do tenisa przesuwanego i że w parku można grać w golfa z przeszkodami i w golfa elektromagnetycznego.
Nie, to wszystko jest zbyt piękne wołała Lenina. Wręcz chciałabym tu zostać dłużej. Sześćdziesiąt kortów do tenisa przesuwanego!
Aldous Huxley, "Nowy wspaniały świat"
Humaniści narzekają czasem, że nawet jeżeli coś dobrze przewidzą, to i tak bardzo trudno jest zweryfikować prawdziwość ich tez. Postać Joanny Szczęsnej, redaktorki największego dziennika w Polsce pozwala mieć nadzieję, że w tej dziedzinie, mówiąc językiem jej gazety - "coś pękło, coś się skończyło".
Narkotyki lub środki odurzające przenoszą nas w świat nierzeczywisty. Ich dodatkową wadą jest, że człowiek bardzo się do nich przyzwyczaja, a po pewnym czasie żyć bez nich nie może; z drugiej strony na skutek ich używania jego życie może ulec skróceniu. We współczesnym języku narkotyki to coś złego i na walkę z narkomanią przeznacza się ogromne sumy, z mizernym rezultatem. Podobnie jak w przypadku innych analizowanych tu przykładów współczesnej nowomowy, została tu dokonana manipulacja. Negatywne zabarwienie, jak i całą nazwę zarezerwowano tylko dla bardzo wąskiej grupy środków, choć kryteria te stosują się do o wiele szerszej klasy rzeczy i zjawisk. Sprawę tę fachowo i przy tym jasno wyraził Marek Głogoczowski w swoim znakomitym Etosie bezmyślności. Wynika stamtąd, że każda potrzeba raz zaspokojona wzmaga potrzebę powtarzania danego doznania, ale organizm domaga się bodźca o coraz większym natężeniu. Wynika z tego również, że natężenie cech negatywnych nie musi być największe w narkotykach, rozumianych policyjnie, a sama definicja wcale nie wyklucza sytuacji, w której szeroko rozumiany narkotyk może mieć skutki bardzo pozytywne. Pogardliwie traktowane przez Marksa tzw. "opium dla ludu" owocowało czasem bardzo szlachetnymi czynami. A jego największym plusem było, że skutecznie odwracało ludzką uwagę od spraw materialnych i gromadzenia "dóbr" na rzecz doskonałości duchowej i tak chciwa bestia zamieniała się czasem w świętego, a niejako mimochodem żyło się wśród pierwszych chrześcijan całkiem przyjemnie. Obecne zawężone stosowanie definicji narkotyków oraz jej jednoznacznie negatywna konotacja wynika z tego, że są one zagrożeniem dla narkotyków oficjalnych, a jednocześnie obnażają w sposób najbardziej namacalny prawdę, że nasz nowy wspaniały świat nie jest taki wspaniały, skoro coraz więcej ludzi decyduje się na utratę zdrowia i życia, byleby tylko od rzeczywistości uciec.
Oczywiście, podobnie jak w przypadku pracy, można być oskarżonym o budowanie definicji, które faktycznie obejmują całą rzeczywistość i tak, jak każda ludzka potrzeba, łącznie z jedzeniem i piciem może być nazwana lub stać się narkotyczną, tak samo dowolnie wybrana aktywność - pracą. W tym miejscu pojawia się jasno jeden z zasadniczych punktów tych rozważań, ten mianowicie, że cały język jest przesycony wartościowaniem oraz że każde zjawisko i takie lub inne jego nazwanie może być elementem ideologicznego sporu i ideologicznej indoktrynacji. Ciągły wysiłek sprawdzania znaczeń ma nas uchronić przed manipulacją przez naszych przeciwników, a jeżeli chcemy prowadzić walkę, to musimy walczyć o to, co jest w naszym rozumieniu uprawidłowieniem nazw. Choć nowomowa uchodzi za wynalazek naszych czasów i pisze się na jej temat wiele bełkotliwych książek, to wiedzieli już o tym starożytni.
Gdybym twierdził, że podam teraz kryteria obiektywne i udowodnię, że to, co uprawia pani Szczęsna jest złe, a np. oddawanie się medytacji dobre, to oznaczałoby to zapowiedź wyskoczenia z własnego cienia. Tego, że coś jest dobre lub złe nie da się udowodnić przy pomocy dźwięków czy słów. Upadek wiary, mimo wspaniałych intelektualnych osiągnięć teologii jest tego przykładem. Można oczywiście milczeć i poprzestać na stwierdzeniu, że gustów się nie dyskutuje. Ale dyskusja jest właśnie tym, co ma gusta obnażyć. Kiedy przebrniemy przez gąszcz znaczeń i uzgodnimy definicje, to wtedy po prostu okaże się, czy nasze gusta są takie same, czy różne. Dochodzi w tym miejscu sprawa wewnętrznej szczerości, psychoanalizy, a także trywialna i często przykra kwestia intelektualnych możliwości i indywidualnej wrażliwości. Ale po ustaleniu tego wszystkiego trzeba zdecydować , czy jest o czym rozmawiać, czy też - używając znowu terminologii Witkacego - duszyczka umyć się nie chce. Umyć się nie chce, czyli że to, co jest brudem i złym narkotykiem w moim rozumieniu, dla niej jest fajnym pożeraniem przestrzeni i że jest tym zanarkotyzowana tak mocno, że ratunku już nie ma, bo tak bardzo jej się to podoba. Wtedy - by użyć słów Ortegi y Gasseta - gwałt staje się ultima ratio, bo - jak pisał - dość głupio zwykło się ujmować to powiedzenie jako ironiczne, choć oddaje ono dobrze myśl o pierwotnym podporządkowaniu normom racjonalnym i jest wyrazem najwyższego hołdu dla rozumu i sprawiedliwości. W filmie pt. Generał Custer jest scena, w której Szalony Koń pyta o możliwość porozumienia, a generał odpowiada, że prawda jest taka, że należą do innych światów i tak jak kiedyś plemię wodza zniszczyło inne plemię, zajmujące te ziemie, tak samo teraz biali zniszczą Indian. I o dziwo, w oczach Indianina pojawiło się coś jakby szacunek dla Amerykanina. Później, kiedy Custer był już otoczony, obaj rozmawiali i stwierdzili, że jest piękny dzień na walkę i znowu nie było w tym nienawiści, raczej wzajemny szacunek dwóch wojowników, z których jednemu zdarzyło się wpaść w śmiertelną pułapkę. Nie było nienawiści, bo największą wściekłość zawsze wywołują wyrazy miłości w ustach naszego wroga, wie o tym każdy doświadczony polemista. I tak się jakoś składa, że od czasów, kiedy zaczęto światu głosić wolność, równość i braterstwo i wszyscy twierdzą, że chcą uszczęśliwić innych ilość mordów, ich bezwzględność i masowość wcale nie maleją.
Muszę przyznać, że w czasach mojej ekologicznie nieświadomej młodości bardzo dużo jeździłem samochodem i do dzisiaj prowadzenie sprawia mi przyjemność. Chociaż nawet wtedy starannie omijałem autostrady i podróżując np. po Francji wybierałem zawsze małe, wijące się i wąskie drogi. Z czasem, wraz z rozwojem motoryzacji zaczęły mnie denerwować samochody przejeżdżające pod moimi oknami i żółta ciecz zamiast deszczu, przeczytałem też o innych zabójczych skutkach tej maszyny dla ludzkiego zdrowia i całej cywilizacji (ostatnio dowiedziałem się, że J.R.R.Tolkien, będąc już bogatym człowiekiem wyrzekł się tego oraz paru innych "dóbr"). I jakoś tak bardzo zafascynowała mnie wizja świata, a przede wszystkim ulicy, na której mieszkam, z trawnikiem zamiast asfaltu, że jeżdżenie samochodem zaczęło mi sprawiać przyjemność nieco mniejszą. Przypomniałem też sobie, że kiedyś wyrastałem na ulicy, gdzie samochód był rzadkością i pomimo nierównej nawierzchni można było przed domem grać w piłkę. Ani ja i moi koledzy, ani nasi rodzice nie byli z tego powodu nieszczęśliwi i mniej rozwinięci. W piłkę grało się o wiele więcej, a moi sąsiedzi, którym czasem nasza gra przeszkadzała, mają dziś pod oknami asfalt, kilka warsztatów samochodowych i ciągły warkot silników. Wtedy mogli na nas pokrzyczeć, gdy piłka wpadała do ogrodu, dzisiaj żadne protesty nie pomagają. Z czasem odkryłem też prawdę, że jak w przypadku większości współczesnych gadżetów faktycznie kosztują one mnóstwo pieniędzy i wcale nie oszczędzają czasu (i tak nie można go złożyć do banku), a za pieniądze zaoszczędzone na mechanikach, ubezpieczeniach, benzynie, a przede wszystkim na samym samochodzie można pożerać przestrzeń pociągiem, a w nagłej potrzebie nawet taksówką. Oczywiście wiem, że wspomniany już Tolkien był przejęty rozpaczą, kiedy patrzył na kolej, przecinającą jego ulubione zakątki, ale powiedzmy, że do pewnego stopnia jestem tu konformistą. Poza tym, kolej - choć też jest "światem samym w sobie" - daje o wiele więcej możliwości ciekawego spędzenia czasu, niż monotonne pędzenie autostradą. Zauważyłem też, że przynajmniej w Polsce, ogólne zdziczenie ludzi staje się zdziczeniem do kwadratu, kiedy ci ludzie znajdą się za kierownicą samochodu. Najbardziej jednak lubię pożerać przestrzeń na rowerze, polnymi drogami. Wolniej, ale za to przyjemność trwa dłużej, czyli jest wyrafinowana. Można zatrzymać się, gdzie się chce i np. pogapić na bociana, który się przechadza po łące i po prostu dumać jak to jest, że to stworzenie na najbliższą zimę poleci sobie do Sudanu, a jak mu się tam nie spodoba, to do Południowej Afryki - i co ono wtedy czuje? Takie dumanie to znakomity narkotyk, w dodatku nigdy się nie wyczerpuje, bo to tajemnice niezgłębione. Ja ten narkotyk wolę, ale wpływ na to mają także wiedza i zdolności kojarzenia, i tak intelekt splata się z emocjami, nieobiektywne gusta z faktami. Jeśli pani S. o tym wszystkim wie, a myślę, że jako osoba bywała w świecie wie, a mimo wszystko nadal lansuje budowę autostrad, to znaczy, że po prostu ma inne gusta i że stoimy po przeciwnych stronach barykady. Moja motywacja w tym konflikcie jest krańcowo egoistyczna, ja po prostu nie lubię, jak mi ktoś zabiera ładne widoki, ciszę, zdrowie i bociana, bo tym wszystkim narkotyzuję się ile tylko mogę. A jeżeli ktoś zalewa mi asfaltem to, czego potrzebuję do życia jak narkotyku, to atakuje mnie samego i moje przyjemności, a ja jestem niepoprawnym hedonistą i jest to dla mnie sto razy ważniejsze niż miłość do matki Ziemi i wszystkich istot, bo istot w rodzaju pani S. szczerze nie znoszę.
Twierdzę również, że moje narkotyki mają to do siebie, że w odróżnieniu od tego, czym uracza się pani S. nie przeszkadzają innym. Twierdzę też, że wielu z tych narkomanów, nad którymi GW tak obłudnie się użala, bierze prochy także dlatego, że na tym świecie autostrad jest coraz więcej i innych tego rodzaju "światów samych w sobie" też. Dostrzegam także związek pomiędzy tym, że GW bierze grubą forsę za ich reklamę i że za tę forsę postępowy katolik albo jakiś "Europejczyk" może potem wyrazić swój ból i zaniepokojenie wzrostem społecznej patologii. To bardzo wygodne - brać pieniądze za coś, za co programowo "redakcja nie bierze odpowiedzialności" i zarabiać biadoleniem nad skutkami tego, na czym się zarabia. Można także za pieniądze budowniczych autostrad zorganizować głośną akcję dla ratowania pieska Azorka i konika Garbuska, wystarczy zatrudnić odpowiednio infantylne panienki, które odwracają oczka od krwawych placków pod kołami samochodów.
Twierdzę też, że narkotyki reklamowane przez GW są beznadziejnie słabe i tandetne. Pani S. wkrótce się znudzą i zapragnie posiadać helikopter albo rakietę, ale nie wierzę, żeby to pozwoliło jej uciec od samej siebie. Kłopot pani S. i ludzi jej pokroju opisał cytowany już Schopenhauer, kiedy definiował pojęcie filistra słowami: Jest to człowiek, który zajęty jest najpoważniej w świecie rzeczywistością, która wcale rzeczywistością nie jest. Jest to człowiek bez potrzeb duchowych (...) Prawdziwymi rozkoszami są dla niego tylko rozkosze zmysłowe (...) Całe szczęście, jeśli mu to przysparza dużo wysiłku. Jeśli bowiem od początku posiada te dobra, wówczas niechybnie padnie pastwą nudy, aby ją odpędzić wymyśla się teraz wszystko, co możliwe: bale, teatry, towarzystwo, grę w karty, hazard, wyścigi, kobiety, pijatyki, podróże (to przynajmniej były czasy! - O.S.) (...) Wszystko wynika jednak z tego, że jest człowiekiem bez potrzeb duchowych. Źródłem bezmiernych cierpień filistra jest okoliczność, że Byty Idealne nie dostarczają mu żadnej rozrywki, lecz potrzeba mu stale realiów, aby ujść przed nudą. Realia zaś szybko się wyczerpują, a wówczas zamiast bawić - męczą bądź ściągają wszelkiego rodzaju nieszczęścia, gdy tymczasem byty idealne są niewyczerpane i z natury swej niewinne i nieszkodliwe. Było to pisane ponad sto lat temu, ale znakomicie ujmuje chorobę czasów nam współczesnych i pokazuje, dlaczego współczesny człowiek tak zachłannie połyka heroinę, haszysz oraz coraz mocniejsze dawki emocji, jakich dostarczają produkowane masowo zabawki. Jest nią kryzys duchowości i triumf materializmu. Ludzka bestia nie znajduje dziś innego sposobu na zużycie swej energii niż pogrążenie się w świecie "narkotyków materialnych". Schopenhauer twierdził, że wrodzonego charakteru nic nie zmieni, ale nie ulega wątpliwości, że cała dzisiejsza edukacja nastawiona jest na rozbudzenie u młodych i starych żądzy posiadania coraz to nowych cudów techniki i przeżywania emocji, które wywołują. Narkotyki policyjne są tylko ich odmianą, która ma pomóc na uwiąd wyobraźni, tak jak samochód pomaga na uwiąd kończyn dolnych. Pewnym wyjątkiem jest sport, ale i on stał się wynaturzony, wraz z szerzeniem się zawodowstwa; wiele jego gałęzi zmienia się w przemysł, gdzie gros czasu zużywa się na zdobycie pieniędzy na zakup sprzętu, a tzw. infrastruktura pozbawia go cech naturalności. Zresztą, coraz rzadziej chodzi w nim o przyjemność czerpaną z doskonalenia swojego ciała czy z walki fair, a coraz częściej o doznania w rodzaju rekordów szybkości czy zawrotu głowy.