BZB nr 26 - My, zwierzęta


O ZWIERZĘTACH KULTURALNIE

Rafał Gawlik

W nr 40 "Wiadomości Kulturalnych" ukazał się ciekawy i bardzo ciepły tekst pani Anny Strońskiej, traktujący o naszym stosunku do zwierząt. Autorka przytacza także porównania z innymi krajami. Pocieszający jest fakt, iż pismo stricte kulturalne, artystyczne porusza tak ważne społecznie tematy, jak: sprawa traktowania braci mniejszych. Postaram się przytoczyć kilka /moim zdaniem interesujących/ wyjątków tegoż artykułu:

"Nie jestem miłośnikiem zwierząt" - powtarza mój znajomy, który przygarnął niczyjego psa i dwa koty ze śmietnika: trójkę kundli, o przepraszam, mieszańców, owrzodzonych, zarobaczonych, zaropiałych i zdychających z głodu. Przemógł obrzydzenie, wykurował (niemałym kosztem zresztą) i hoduje je wszystkie. Mimo to słyszę po raz n-ty: nie jestem miłośnikiem zwierząt... Ma 40 lat, dom, dzieci, pracuje, lubi się zabawić. Normalny facet. Otóż to: normalny. Jego: "nie jestem" to asekuracja. Nikt nie chce się narazić na śmieszność. Mój znajomy nie życzy sobie, by go posądzano o histerię. Bo komu wolno u nas kochać zwierzęta? Rozpuszczonym jedynakom? Zdziwaczałym staruszkom?

No, właśnie: ileż to razy widzimy obraz osób pukających się w czoło na widok staruszki czy staruszka dokarmiających bezpańskie psy lub koty, sypiących garść pszenicy na miejskim rynku gołębiom, staruszka odzianego w wytarte palto, wychudłego i schorowanego, który rentę swą dzieli ze zwierzętami. Dla tych ludzi to właśnie wdzięczność zwierząt i ich przyjaźń ma większą wartość od ludzkiej, bo ludzie już dawno ich opuścili i pozostawili samych sobie. Faktem jest też, że pomagający zwierzętom są przez tak zwane "zdrowe społeczeństwo" traktowani jak istoty z lekkim fiołem. Często jednakże ludzie miłosierni spotykają się z jawnymi atakami agresji i niechęci.

Brigitte Bardot - nawet ta dzisiejsza - ma większe szanse na słyszalność niż szeregowa starsza pani.

Do wystąpienia bagatelizującego ruch antyfutrzarski w telewizji wybiera się właścicielkę sklepu z futrami. Na Zachodzie zaprasza się do takich rozmów wybitne autorytety z różnych dziedzin, ludzi o dużych nazwiskach, czasem naukowców, pisarzy, czasem gwiazdy filmowe.

Problem mediów w naszym kraju jest szczególnie ważny przede wszystkim dla szerzenia idei, które wnosi w życie szeroko pojęta ekologia. Duże sieci informacyjne telewizyjne i radiowe traktują temat ochrony środowiska wybiórczo. Poruszane są problemy wynikające z panującej mody, a nie te najbardziej naglące. Duże stacje nie są zainteresowane prezentowaniem poglądów "Zielonych istot" z prozaicznych względów jest to sprzeczne z lobby reklamodawców. Załóżmy, że stacja TV puszcza program anty-mcdonaldowy, co się dzieje? Firma Mc Donald's wycofuje swe reklamy, stacja traci grubą forsę - a że dla pampersów liczy się szmal, a nie prawda, to mamy sytuację, jaką mamy. To samo tyczy się futer, mięsa - wegetarianizmu, cyrku itp... Media nie są zainteresowane stratą pieniędzy dla celów wyższych. Co pozostaje w takiej sytuacji - przede wszystkim rozwój niezależnych form informacji prasowej bądź radiowej. Na rynku prasowym jest kilkanaście tytułów związanych z ekologia m.in.: "Zielone Brygady", "Wegetariański Świat", "Aura" i inne pisma te powinny zacieśnić współpracę w dziedzinie promocji programów proekologicznych, dzieje się tak już np. w programie "Teraz Wisła" firmowanym przez "Gaję", a nagłaśnianym m.in. przez ZB, "Wegetariański Świat", "Poznaj swój kraj". Ten pozytywny przykład dobrze rokuje na przyszłość. Byle tylko nie doszło do waśni między redakcjami różnych periodyków. Istotna sprawa jest także docieranie do ludzi sławnych, znanych, posiadających publiczny autorytet, którzy to osobnicy mogliby bronić i pomagać w problemach natury ekologicznej. Dobrym przykładem takiego działania jest program telewizyjny "Animals".

Biedniśmy, jakoś łatwo znalazły się pieniądze na fetowanie - i to maniera socrealistyczna - 400-lecia stołeczności Warszawy. W tym samym czasie dogorywa schronisko dla zwierząt (z braku środków). Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami godne jest wielkiej aprobaty, jeśli idzie o program, tyle że piękne założenia realizowane są w nikłym stopniu, organizacji brakuje i gotówki, i ludzi, i siły przebicia. Już w samej Warszawie trudno o inspektorów TOZ-u, o sprawnych urzędników, a im dalej od Warszawy, tym gorzej. Kiedyś prezesem obejmującym aż trzy województwa oddziału TOZ na południu kraju został emeryt po świeżo przebytym wylewie krwi do mózgu, człowiek z trudem poruszający się - i z trudem mówiący. Bardzo porządny człowiek, tylko że...

Prawdę mówiąc dalsza egzystencja Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami staje przed dużym znakiem zapytania. Organizacja ta ma wielkie zasługi w ochronie zwierząt, jednakże jej działałania skończyły się wraz z nastaniem "demokracji", czyli około 1989 . W tej chwili trwają wewnątrzorganizacyjne przepychanki o władzę, TOZ nie pozyskuje nowych ludzi, młodzieży i nie dopuszcza się tej do swych zarządów, nawet na stanowiskach terenowych. Poza tym organizacja nie przystaje do aktualnie pojmowanej ochrony i obrony zwierząt, wystarczy porównać ugłaskany TOZ z pełnym siły, werwy, i konkretnych działań FWZ czy innymi organizacjami o podobnym charakterze. Obecnie ochrona zwierząt to także wegetarianizm, walka z mordowaniem zwierząt dla celów badawczych, laboratoryjnych, konsumpcyjnych. Niezgadzanie się na wykorzystywanie tych bezbronnych istot przez ludzi (cyrki, zoo itp.). TOZ nigdy nie miał takiego zakresu swoich działań, więc pozostaje skansenem, który prędzej czy później się rozsypie i przepadnie zupełnie, a szkoda bo organizacja ta posiada starszych co prawda wiekiem, lecz mądrych ludzi, pełnych wiedzy i życiowych doświadczeń, ludzi którzy nie jedno mogliby przekazać nam, młodym obrońcom zwierząt.

W podwarszawskim uzdrowisku opowiadano mi o sadystycznych zabawach wyrostków. Jeszcze wierząc, że na tej drodze można coś osiągnąć, poszłam do miejscowego księdza. Nie było go w kraju, poprosiłam więc dyżurującą w kancelarii probostwa zakonnicę, katechetkę zresztą, by w trakcie zajęć z uczniami choć od czasu do czasu podjęła problem. Siostra przytakiwała, ale skończyło się konkluzją:

- A ileż to życia poczętego morduje się w Ameryce Południowej. - Nie wiem, czemu upodobała sobie akurat tamte strony. Może w związku z jedną z ówczesnych tras papieża.

Odnośnie do bezpańskich psów i kotów stanowisko mediów było jednoznaczne. Przedstawiciel weterynaryjnej służby zdrowia wystąpił w telewizyjnych "Wiadomościach" o przywrócenie służby rakarza. Tyle miał do zaproponowania przedstawiciel zawodu, tak sympatycznie prezentującego się w telewizyjnych serialach - co prawda angielskich. Wytłuc, wystrzelać - i problem z głowy. Proste. I gdyby się ludziska przyłożyli, gdyby wciągnąć do zabawy dziatwę szkolna - obeszło by się nawet bez rakarza.

(...) zaprezentowane w TV dziecko opowiada, jak to wzięło na ręce kotka, który je podrapał. - Tato zabił kota...Podobno istotnie był chory, lecz ilu tatusiów zrobi porządek z psem czy kotem tak na wszelki wypadek: i na oczach dzieci?"

Kościół katolicki jedynie prawosławiu pozwolił się wyprzedzić w bagatelizowaniu sprawy. Do gremialnej nieuwagi na los bezdusznych bydląt przyczynił się chłopski rodowód seminarzystów. Inaczej to wygląda w uchodzącym (wśród katolików) za oschły kościele protestanckim. W mieszczańskim kościele pewien anglikański biskup oznajmił, że nie wyobraża sobie nieba bez swojego psa... Kto u nas mógłby sobie na to pozwolić? Jeden ksiądz Twardowski.

Na brytyjskich fermach nie ma łańcuchowych psów. Anglicy powiadają: "jeśli pies musi nosić kaganiec, to znaczy, że powinien go nosić właściciel".

O traktowaniu przez Kościół rzymsko-katolicki zwierząt w naszym kraju nie ma co nawet wspominać. Ignorancja i relatywizm moralny w podejściu do tychże aż nadto rzucają się w oczy. Zwierzęta przez to wyznanie traktowane są nadal jak rzeczy, które należy wykorzystać - niestety, katolicyzm rzymski nie bierze przykładu z postaci św. Franciszka, a szkoda - bo mógłby sobie zaskarbić tym chociaż trochę sympatii. Natomiast w kościołach - nie tylko protestanckich - sprawa wygląda diametralnie różnie, za przykład można tu podawać (chrześcijański) Kościół adwentystów dnia siódmego, którego to wyznawcy dbają nie tylko o ekologię, ale także w większości są wegetarianami, to samo zresztą można powiedzieć o wyznawcach Hare Kryszna i dziesiątkach innych małych kościołów czy wyznań.

"Zwierzęta rzeźne" - makabryczny termin. Albo ten drugi uproszczony: "żywiec". Okrucieństwo nie musi wynikać z sadyzmu, może być - i przeważnie bywa - rezultatem prostactwa.

(...) idzie jedynie o to, by żywe mięso - na etapie od chlewni czy obory do rzeźni, od tuczenia do noża - uniknęło katowania. Żeby i transport, i ubój były - strach powiedzieć - ludzkie.

Co tu oskarżać o brak wyobraźni ludzi bardzo prostych. Ulubione telewizyjne ujęcia: z może wyłania się i spada na pokład kutra ciężka sieć. Połów się udał. Teraz rybacy przerzucają urobek do skrzyń i skaczą po nim, ubijają nogami, stepują jak na parkiecie. Komentator zachwycony, kamerzysta długo i starannie pokazuje gumiaki udeptujące żywe ryby.

Jak się nie słusznie sądzi - ryby głosu nie mają. Ale tak nie jest. Po prostu nasz słuch nie ma zasięgu wystarczającego do odbioru tych dżwięków. Przypominam sobie jak komentatorka "Panoramy" ze szczerą radością informowała telewidzów, że w stolicy zanosi się na japońską restaurację, w której cytuję: "obejrzeć będzie można oprawianie żywej ryby..." A jakże. Co kraj to obyczaj, prawda?

Niepokoi tendencja do usprawiedliwiania wszystkiego, co cudze. W najpopularniejszym programie telewizji - w wieczornych "Wiadomościach" - obrazowo i długo o popularnym hiszpańskim obyczaju, o wypuszczaniu stada byków na ulice miasta. A tu już się przyszykowali, już czekają młodzi ludzie, uzbrojeni w pałki i szpikulce. Zabawa polega na tym, by zadać zwierzęciu ból intensywny, ale nie uśmiercający. Przecież byk musi doczekać uboju ceremonialnego, jatki z bajerami, Corridy. Skopane, skłute, oszołomione rykiem tłumu zwierzęta pędzą przed siebie, potykają się, rozciągają się na bruku, co potęguje radochę publiczności. Obrzydliwe, sadystyczne widowisko. A nasz komentator wysładza je, przedstawia jako "barwną atrakcję, na którą zjeżdżają turyści z całego świata".

Okrucieństwo wobec zwierząt doświadczalnych: osobny rozdział. Te sprawy rozgrywają się już całkowicie poza kontrolą społeczną. Adresy tzw. symptomatycznie nazywanych zwierzętarni są skrywane.

Nieuzasadnione - tak jest, nieuzasadnione zwłaszcza przy dzisiejszym poziomie techniki - okrucieństwo towarzyszy edukacji studentów medycyny. Większość wiwisekcji demonstrowanych na zajęciach byłoby do ominięcia. Jedno z upiornych doświadczeń - demonstrację tzw. odruchu Goltza - wystarczyłoby sfilmować i powtarzać tylko na ekranie, podobnie jak wiele innych eksperymentów, zaczynając od pokazówki krwotoku tętniczego. Tego zdania jest większość lekarzy: bez efektu.

Tucz gęsi, upiorna praktyka, już wyeliminowana przez niektóre społeczeństwa. W Polsce jak był, tak jest to powszechny obyczaj. Kto by się przejmował cierpieniem głupiej gęsi. W Wielkiej Brytanii polscy emigranci podnieśli gwałt, gdy policja zarządziła likwidacje farm, na których nasi rodacy obskubywali z pierza żywe gęsi. Kiedyś na podlaskiej wsi zobaczyłem jak to się odbywa. W pierwszej chwili gęś wydawała mi się martwa i nawet pomyślałem z ulgą, że nareszcie - jacyś ludzcy ludzie zechcieli ją uśmiercić. Ale tak nie było. Leniwie szarpiąc pióra z dygocącego kadłuba, dobrodusznie uśmiechając się na widok mojego przerażenia, chłopka przyznała, że gęś - owszem - żyje, tyleż że nieprzytomna jest, no zemdlało się gąsce, bo skubanie trochę spóźnione i cięższe do zniesienia... W tejże wsi obejrzałam sobie sporo przeraźliwych incydentów i łudziłam się, że jakoś spacyfikuję sprawców, odwołując się do ich uczuć chrześcijańskich. Akurat! Moja gospodyni już w drugim dniu tego misjonarstwa przybiegła z apelem, żebym sobie dała spokój, bo głosząc takie bzdury wzbudziłam podejrzliwość wsi, węszą we mnie świadka Jehowy, a to niebezpieczne. Można kamieniem dostać".

W powyższych cytatach autorka artykułu przytacza praktycznie wszystkie niecne i sadystyczne praktyki, jakim są poddawane zwierzęta przez ludzi. Niestety, że ogrom bestialstwa jest widoczny na co dzień, społeczeństwo nasze ogarnięte znieczulicą przechodzi obojętnie obok cierpień. Naszym natomiast - ekologów, miłośników zwierząt zadaniem jest, by przełamywać tę ludzką oziębłość, winniśmy trafić do serc i umysłów ludzkich by takich praktyk, jak powyższe zaniechano lub co najmniej, by ilość ich została w widoczny sposób zmniejszona. Na zakończenie przytoczę jeszcze parę cytatów kończących artykuł pani Strońskiej.

Drugi biegun, pies do skasowania. Z tym terminem spotkałem się prowadząc pertraktacje o zmiłowanie nad losem łańcuchowca. Zapewniono mnie, że już nie warto przedłużać mu łańcucha czy uszczelniać budy. Do skasowania psa uznanego za zbyt chorego czy starego do dalszej służby nie angażuje się weterynarza. A szczeniaki - w mieście do zsypu na śmieci, na wsi - pod łopatę. W podwarszawskiej gminie zawiozłam do uśpienia znalezione w rowie ślepe kocięta. Wywołałam sensację: byłam pierwszą w dziejach tutejszej lecznicy weterynaryjnej klientką, która pofatygowała się w tym celu. Okolica ma własne sposoby. I tu, i w całym kraju utopienie miotu zaliczyłabym do humanitarnego...

Tak się postępuje z własnymi zwierzętami. Bezpańskie giną z głodu albo od kamieni. Bezpańskich jest mnóstwo i trzeba temu przeciwdziałać, tyle, że inaczej. Więc jak się to załatwia, ucywilizowanym świecie ? Np. Kanadyjczycy też znają problem bezdomnych, zdziczałych czy od pokoleń dzikich kotów gnieżdżących się przy śmietnikach. Zwierzęta są wychwytywane do specjalnych klatek-pułapek (oczywiście bez wyrządzania im fizycznej krzywdy), poddawane sterylizacji i z powrotem wypuszczane na wolność. Dokarmiane - dożyją swoich dni w warunkach, do których przywykły, ale nie będą się rozmnażać.

Pamiętam taką scenkę: dzieci z przedszkola w trakcie spaceru mijały wynędzniałego kota. Większość nie zareagowała, kilkoro usiłowało go uderzyć. Zapytana, czy nie lepiej byłoby dać mu cokolwiek do zjedzenia - pani przedszkolanka odrzuciła przez ramię; - "A co mnie to obchodzi? Ja na chleb pracuję, chleb jest dla ludzi, a kot niech się sam wyżywi." To bardzo znamienne, że Sejm do tej pory nie poradził sobie z dopracowaniem i uchwaleniem - wreszcie - ustawy o ochronie zwierząt. Dotychczas obowiązująca, zredagowana jeszcze w l. 20, od dawna wymaga gruntownej modernizacji, dostosowania do nowych okoliczności i zagrożeń. Dzisiejszy Sejm - niestety - widzi inną kolejność potrzeb, woli zacząć od uchwalenia... ochrony przed zwierzętami bezpańskimi. No comment."

No!


"Wiadomości Kulturalne" nr. 40(124)/96.

JAK NIE ZABIŁEM SZCZURA

Eugeniusz Uzar
"Życie Uniwersalne"
skr. 25
78-500 Drawsko

rysunek 1

Sąsiadka sprzątała chlewik po świniach, które przed paroma dniami sprzedała. Jak to zwykle bywa - obok świni mieszkała sobie szczurza rodzinka. Chyba dobrze się jej wiodło, bo rozrosła się znacznie i osobnicy tego rodu nierzadko przemykali koło chlewika, co strasznie drażniło biedną kobietę. Postanowiła dokładnie wysprzątać chlewik i pozbawić rodzinkę gryzoni warunków do życia. Biedne gryzonie przez sam fakt niekarmienia świń zostały pozbawione dostaw pożywienia. Gdy ostatnie widły obornika poszły na taczkę, stado szczurów rozpierzchło się wokół. Kilka dostało widłami od krewkiej kobiety. Aby dokonać ostatecznie dzieła zniszczenia, kobieta rozstawiła trutkę na szczury. Choć to mądre stworzenia i swój rozum mają, trutki zakosztowały i efekt był taki, że kilka z nich chodziło obok chlewika zataczając się niczym pijane. Sąsiadka postanowiła definitywnie zakończyć przygodę ze szczurami i któregoś dnia ponownie poprzestawiała rupiecie w chlewiku, dobijając pijane stworzenia.

Byłem właśnie obok na podwórku, gdzie schronił się jeden z pijanych osobników, którego nie mogła dosięgnąć sąsiadka. Podała mi widły, abym "załatwił drania". Chcąc nie chcąc, ująłem widły i myślę, co mam począć - jako że jestem przyjacielem wszystkich stworzeń Boga Ojca. Pragnę wyjaśnić również, że byłem właśnie z gatunkiem szczurów w trakcie zawartego na całą wieczność paktu o wzajemnej nieagresji. Mówiąc językiem biblijnym - miałem zawarte przymierze. Zawarte w myślach, jako że zwierzątka te nie uznają umów pisanych, które mogą być fałszywe i nie mają wtedy żadnej wartości i znaczenia, są zawsze wykorzystywane przez jedną ze stron do przechytrzenia drugiej umawiającej się strony.

Umowa była moim mentalnym (myślowym) przyrzeczeniem - skierowaną do gatunku szczurów propozycją przymierza, polegającego na wzajemnej tolerancji i rezygnacji z działań przeciw drugiej stronie. Mniej więcej brzmiało to tak: "Przyrzekam, że nie będę robił wam krzywdy, zabijał, niszczył was. Jestem wam bratem, przyjacielem, a wy z kolei nie będziecie mi wrogami, niszczycielami mojego mienia". To przyrzeczenie myślowo - będąc w stanie medytacyjnym - jak najbardziej poważnie i szczerze, z całego serca wypowiadałem kilka razy w moim obejściu w sąsiedztwie chlewika sąsiadki. Odczuwam do tych - i innych - zwierzątek sympatię, życzliwość i zrozumienie wspólnego naszego losu kosmicznego, naszej jedności kosmicznej. rysunek 2

Zwierzątka przyjęły moją propozycję poważnie - tak, jak ją przedstawiłem, czego dowodem było to, że nie uczyniły w moim obejściu żadnych szkód materialnych. W piwnicy miałem wtedy ziemiopłody zebrane na zimę, które były dosłownie nie ruszane przez te zwierzątka - za wyjątkiem jednego worka kartofli. Był to worek przeznaczony dla nich na pożywienie. W mentalnym przymierzu wcześniej zezwoliłem - a raczej umówiłem się ze szczurami - aby sobie korzystały z jednego worka kartofli jako daru przyrody - matki Natury dla całego stworzenia, a nie wyłącznie dla człowieka. Przy wiosennym przebieraniu kartofli i sortowaniu stwierdziłem, że tylko ten jeden worek był od spodu przedziurawiony, z ubytkiem 7 kg kartofli zjedzonych przez szczury - zgodnie z naszą umową. To są fakty, realia, których nie da się sprawdzić w laboratorium nawet najbardziej wyposażonego instytutu naukowego kosztem miliardów dolarów. Nawet posiadając nagrody Nobla i wiedzę najwyższą z możliwych, nie stwierdzimy, czy na innych planetach lub gdziekolwiek w kosmosie jest życie. Jedynie sercem możemy rozpoznać, że cały kosmos materialny i duchowy, niewidoczny dla percepcji intelektu, jest przepełniony życiem i Inteligencjami kosmicznymi, bazującymi na najwyższej energii kosmosu - Miłości. Talerze kosmitów poruszane są Miłością generowaną z ich serc. W ułamku sekundy można przenieść się z jednej części kosmosu w drugą, na odległość miliardów lat świetlnych przy napędzie, emenacji Miłości. Pokonanie odległości kosmicznych energiami fizycznymi - to bzdury wyobraźni intelektu. Era Wodnika to era ekspansji rewolucji świadomości, to era dematerializacji materii i transformacji intelektu ziemskiego człowieka.


"KROPKA"

Jacob

Wysiadłem przed ostatnim przystankiem. Dalej już szlaban, celnicy i Słowacja. Wracałem z miasta z plecakiem karmy i kości dla psa. Przygrzewało słonko. Droga pląsała przez kolorowe lasy i góry w rześkim, jesiennym powietrzu. Gdzieś tam natknąłem się na flaszkę po winie, zapalniczkę i ślad po małym ognisku. Drwale? Pijani czy co? Pstryknąłem zapalniczką - działała - i trafiła do kieszeni. Flaszkę położyłem na pobliskich metrówkach. Dla jakiegoś pojazdu mogłaby być niebezpieczna. Potem było przejście przez strumień i zaczęło się błocko. Breja wymięszana przez deszcze, traktory i stada wracających na Podhale owiec. Skokami, przez krzaczory i zagajniki, jakoś dało się przejść. Koniec błocka, koniec lasu i samotne, powykręcane drzewa. Brzozy i sosny w przedziwnych wygibasach, trwające tu na przekór wiatrom, burzom i zamieciom. To już szczyt beskidzkiej magury. Rozległa łąka z widokiem na raj. Faliste połoniny, góry, lasy, bez śladu cywilizacyjnych pomysłów. No, niezupełnie. Zdaje się, że jacyś faceci mieli kłopoty i dostrzegli tu niegdyś punkt strategiczny. Przeskoczyłem przez pozostałości ich ciężkiej pracy: zygzakowaty, żołnierski okop.

Każda piędź ziemi jest grobem - wszędzie, ale szczególnie w Beskidzie Niskim. Pierwsza wojna, druga. Setki tysięcy chłopaków pozabijało się tutaj na rozkaz i bez rozkazu. A w malującej się poniżej dolinie jeszcze pół wieku temu tętniło życie. Otoczone sadami chałupy, pola uprawne, knajpa, szkoła, cerkiew, cmentarz. Pozostał cmentarz, zdziczałe jabłonie, śliwy, grusze; trochę ruin, zawalone piwnice i studnie. Ot i studnia. Cembrowana kamieniami, niebezpieczna czeluść przykryta byle jak gałęziami. Ostrożnie zajrzałem do środka. Niegłęboka - ze trzy metry, bez wody. Na dnie, przysypany złocistymi liśćmi, leżał pies. Czarny, podpalany, martwy. Nie cuchnął, znaczy - świeży. Sam tu raczej nie wpadł - pomyślałem - i poszedłem dalej.

Mnóstwo w okolicy starych studni, wiele dróg i ścieżek. Ale owego dnia szedłem jedną drogą i zajrzałem do jednej studni.

Nie ma przypadków. W chacie czekał kumpel. To on zabłądził w lesie, zgubił zapalniczkę i pił wino. Od innego kumpla dowiedziałem się, że żyjącą w sąsiedniej chacie sukę-przybłędę zabrali górale. Miała cieczkę i ich psy nie chciały iść za owcami. Nazywała się Kropka. Przyjazny, radosny pies. Czarny, podpalany. Szła za każdym, nie chciała się trzymać chałupy.

Następnego dnia zjechali inni goście. Przy okazji grzybobrania zrobiliśmy wycieczkę do wspomnianej studni. Ciężkim drągiem rozgarnąłem liście okrywające psiego trupa. Kropka. Prawie na pewno. I prawie na pewno załatwiona siekierą. Cóż... Może to i lepsze niż schronisko, porzucenie byle gdzie czy wyręczanie się weterynarzem. Lepsze? Gorsze? Komu pomoże takie gadanie? Kropce? Kropka. Co na to Kropka?

Czarna, podpalana, z wciąż merdającym ogonem, lgnąca do wszystkich - pilarzy, turystów, górali. Nieraz ją od siebie goniłem. Tym razem nie uszła daleko, choć znacznie dalej niż zwykle. Leży sobie, już nie cierpi, powoli rozpuszcza się w ziemi. Może tam, na dnie studni, trafiła na lepszy świat i lepszych ludzi? Prawie na pewno. Pamiętam taką bajkę...


WIDOK Z MOJEGO OKNA

Jacob

Tak brzmiał tytuł wypracowania zadanego nam ongiś w szkole. Z okien kamienicy, w której wówczas mieszkałem, widać było inne kamienice, podwórko, ogródek, ulicę, chodnik, przechodniów, kilka drzew, kawałek nieba. Minęło co najmniej 20 lat. Kawał czasu i chwilka zarazem. Szyby ozdobione pędami fasoli i pęczkami aksamitek. Za szybami łąki, góry, lasy. Ogródek, podwórko, resztki kuźni, studnia, droga, dolina, rzeka. Drzewa, mnóstwo drzew. Nie ma domów, nieczęsto widuję ludzi - lubię siedzieć za kuchennym stołem, na wymoszczonej kocem ławie, i gapić się przez okno. Parę dni temu w ten właśnie sposób żegnałem gości i witałem świt.

Goście już dawno odeszli, zrobiło się całkiem widno, a na drodze pojawił się pies.

- Skąd tu pies? - pomyślałem. - Turyści idą czy co?

Szafran, wilczur i jedyny już poza kotami towarzysz, spał spokojnie pod piecem. I całe szczęście, bo za tamtym "psem" szybko pojawiły się następne. Bure, wielkie, o zwieszonych nisko łbach i prostych, puszystych ogonach... WILKI! - kapnąłem się. Dotąd widywałem tylko ich ślady. A tu nagle - kilka naraz, za oknem, ze 20 m od chaty.

To była zgrana załoga. Trzymały się razem, uszanowały symboliczną, palikami wytyczoną granicę podwórza. Obiegły chatę wzdłuż tego "ogrodzenia" i zatrzymały się naprzeciw innego, "wschodniego" okna. Opuściłem już wygodną ławę, stałem przy owym drugim oknie i patrzyłem. Patrzyliśmy na siebie. Trzy dorodne wilczyska. Nieco trójkątne pyski, mądre ślepia, smukłe, harmonijnie zbudowane ciała. Widać było, że są u siebie w domu. A naprzeciw ja - człowieczek, niezdarny, słabowity zmarzlak, bezpieczny za szklaną taflą, w ogrzanej ogniem izbie. Czułem się trochę jak malec marzący o przyjęciu do bandy starszaków, jak uczeń w obecności mistrza. A już na pewno nie jak "korona stworzenia". Po chwili, niespiesznie, ruszyły wilki w stronę lasu. Wspaniałość ich ruchów przywiodła mi na myśl Indian, Robin Hooda, zbójników, wszystkich bohaterów dzieciństwa i wszystko, co ukochałem, podziwiam i podziwiałem. Dzikość, harmonia, wolność. Tutaj nie wolno do was strzelać. Ale niedaleko, za przełęczą jest już inne województwo. Tam ludzie zabijają wilki. Uważajcie!

Parę dni później jadłem w towarzystwie śniadanie - a tu ruch jakiś na drodze.

- Co to? - spytałem kumpla siedzącego naprzeciw okna.

- Myśliwy, goni łanie - odpowiedział rzeczowo.

Rzuciliśmy się do drugiego okna, zza którego oglądałem niedawno wilczyska. Po podziwianej wtedy gracji nie było śladu: łąką człapał otyły mężczyzna w kapelusiku, gumofilcach i pękatej kurtce. Do tego dźwigał strzelbę. Stado łań czmychało w popłochu i rychło skryło się za wzgórzem. Myśliwy zawrócił. Gdyby tylko wiedział, gdyby mógł zobaczyć, jak groteskowo, jak beznadziejnie pokracznie wygląda...

Nie dowiedział się, nie zobaczył. Niedługo potem na drodze pojawiły się samochody. Zielone, terenowe, z zielonymi, podstarzałymi facetami. Mieli strzelby, butne miny i przyczepę na myśliwską zdobycz. I ani śladu gracji. Ani śladu. Niestety.


CO JADAJĄ LISY NA OBIAD?

Paweł Zawadzki

W dzieciństwie czytywałem bajki La Fontaine'a i uczyłem się ich na pamięć. Znałem też na pamięć wiersze przepiękne o szelmostwach Lisa Witalisa, mającego ogon puszysty, zamaszysty... Zaś w jednej z książek występował lis - przechera, lis - mikita - najprzebieglejszy, najmądrzejszy, spryciarz nad spryciarze.

Tak więc mój podziw dla mądrości lisiego gatunku był ugruntowany od dawna i nie sądziłem, że zaskoczy mnie jakaś nowa wiadomość, nowy fortel mikity - przechery. A jednak...

Wziąłem do ręki kolorowy Magazyn "Gazety Wyborczej" (23 z 14.6.96). I czytam, co następuje: (streszczę pokrótce).

Gdzieś w Cieśninie Beringa, gdzie od Rosji do Ameryki jeden krok, blisko Morza Czukockiego leży sobie Lorino - mała osada wielorybników nad Morzem Beringa. Mieszka w niej 1300 Czukczów, 70 Eskimosów i 150 Rosjan, Ukraińców, Białorusinów. Wielorybnicy mieszkali tu jeszcze przed naszą erą, co stwierdzili archeolodzy. Polowanie na wieloryby jest odwieczną tradycją Czukczów, mięso wieloryba jest podstawą ich diety. Z myślą o takich jak Czukcze grupach etnicznych, Rosja otrzymuje od Międzynarodowego Komitetu na rzecz Wielorybów roczny limit 150 szarych wielorybów do zabicia. Ale w zsrr zabroniono Czukczom polować na wieloryby, zaś od czterdziestu lat zabijano wieloryby z rusznic przeciwczołgowych, a ich mięsem karmiono... srebrne lisy.

Obecnie, po pierestrojce, mieszkańcy Lorino zabijają rocznie ok. 80 wielorybów, używając tradycyjnych harpunów, jak ich przodkowie. Ale zjadają niewielką część mięsa - większość zjada 6000 srebrnych lisów hodowanych w sowchozie (założonym jeszcze przez władzę radziecką). Dla tych samych lisów zabija się też co roku kilkaset morsów, do dwóch tysięcy fok, pół setki biełuch. Skór srebrnych lisów od dawna nikt nie kupuje, Czukcze nie dostają ani grosza za upolowane zwierzęta - autor artykułu pisze, że sowchoz pewno zbankrutuje... lecz koło barbarzyństwa i absurdu wciąż się kręci i lisy na obiad jedzą mięso, jakiego nigdy nie spróbował żaden lis w naturze...

Wieloryby szare są gatunkiem zagrożonym wyginięciem, takoż morsy, foki. A lisom srebrnym wyginięcie nie grozi - nikt nie słyszał, by je kiedykolwiek wpisywano na listę zagrożonych gatunków. Siedzą sobie w sowchozowych klatkach i patrzą na Czukczów, którzy bez żadnego wynagrodzenia, odejmując sobie od ust, polują na wieloryby, foki, morsy, by nakarmić lisy.

Które z pewnością zapomniały jak się poluje na własną łapę - bo i po co, skoro głupi człek je wyręczy?

I któż, jak nie LIS jest mądrzejszy od człowieka? albo od wieloryba? Morsa? Foki?


BZB nr 26 - My, zwierzęta | Spis treści