CZY DZIECKO TEŻ CZŁOWIEK?W OBRONIE ANTYPEDAGOGIKI
CZY DZIECKO TEŻ CZŁOWIEK?W OBRONIE ANTYPEDAGOGIKI
Dopiero w trakcie „Dni Obywatela” pod koniec ub. r. wpadł mi w ręce nr 5 tego pisma, w którym znalazłem artykuł Jarosława Tomasiewicza pt. Rewolucja pożera własne dzieci, z ironią i „świętym oburzeniem” atakujący antypedagogikę – nowy (w naszej patriarchalnej kulturze) nurt myśli o stosunkach dorosły-dziecko i stosunkach między ludźmi w ogóle.Dlaczego, bez względu na czas, który upłynął od jego opublikowania, zapragnąłem napisać poniższy artykuł – opóźnioną polemikę?
Bo zabolało mnie to, co w nim przeczytałem. Słowa wyszydzające jeden z pierwszych głosów, jakie usłyszałem w obronie mojego dziecięcego „ja” i sugerujące, że nie ma nic złego w uznawaniu potrzeby klapsa. Felieton Tomasiewicza pełen jest słów-zaklęć – krótko mówiąc, inwektyw – w rodzaju absurdalne, obłędne, samowolka itd., żeby czytelnik wstydził się choćby pomyśleć, że a nuż ta antypedagogika ma jakiś sens...
Czytając ów tekst, odniosłem wrażenie, że tysiące cierpień – aktów przemocy i upokorzeń – jakie dziecko znosi ze strony rodziców w wielu rodzinach (i przed którymi w „tradycyjnej” rodzinie i „tradycyjnym” społeczeństwie nie ma żadnej obrony, żadnej ucieczki, żadnego odwołania) nie mają znaczenia, nie budzą protestu. Innymi słowy – że dopóki jesteś dzieckiem, inni mają prawo cię bić, poniżać, wyśmiewać, zmuszać do wyrzeczenia się własnych pragnień, zainteresowań i przekonań, zmuszać do działania wbrew samemu sobie – a ty nie masz prawa nawet protestować. Prawo i opinia publiczna są po stronie tego, kto sprawia ci cierpienie. On „wie co robi”, ma rację – bo ma „władzę rodzicielską” (albo nauczycielską...)
Cierpienie jest obecne w życiu i dorosłych, i dzieci. Nie zawsze dzieje się nasza wola. Nie zawsze nasze pragnienia czy potrzeby są zaspokajane. Czasem zdarza się coś, co sprawia nam ból. Kiedy interesy (potrzeby, pragnienia) dwóch osób wchodzą w konflikt, to możliwe, że przynajmniej jedno będzie cierpieć. Cierpienie jednak mija, i jest do zniesienia, o ile masz oparcie – w sobie, w innych ludziach. Dziecko, będąc tak bardzo zależne od innych, jeszcze bardziej potrzebuje tego oparcia w bliskich osobach. Czuje je, gdy wie, że jego uczucia kogoś obchodzą, są uznawane. Gdy ma dokąd się schronić, nawet gdy przegrywa.
Antypedagogika zwraca uwagę, że w konwencjonalnej, wychowawczej relacji dziecko cierpi i nie ma dokąd uciec. Nikt nie staje po jego stronie, nikt nie uznaje jego racji – co więcej, dorośli żądają, żeby nawet ono samo nie stało po swojej stronie (tj. po stronie tego, co właśnie odczuwa). Żądają, żeby przyznało im słuszność, wyrzekło się własnego punktu widzenia i przyjęło ich pogląd.
To jest gwałt, i każdy czuje, że to jest gwałt, ale w toku „wychowania” uczy się ignorować to odczucie, tłumaczyć sobie, że nie powinien czuć tego, co czuje, bo przecież ten ktoś działa „dla mojego dobra”. Staje się bezbronny i bezkrytyczny, ponieważ ktoś działa „dla jego dobra”. Właśnie dlatego później, kiedy sam jest dorosły, gotów jest zaakceptować stosunki, które ranią jego godność bądź niszczą jego zdrowie, gotów jest też postępować posłusznie wbrew własnemu sumieniu – o ile tylko komuś uda się go zmyślnie przekonać, że to „dla jego dobra”, że „tak będzie lepiej”. Uczucia – sygnały alarmowe – nie chronią go przed taką sytuacją, gdyż nauczył się je tłumić, aby stale dostosowywać się do cudzych oczekiwań.
WYCHOWANIE CZY ODDZIAŁYWANIE?
Właśnie tak pojęte „wychowanie” odrzucają zwolennicy antypedagogiki, w tym Hubertus von Schoenebeck: Zgodnie z moją definicją, wychowywanie jest urzeczywistnieniem roszczenia wychowawczego, podjęciem kroków zmierzających do zrealizowania uznanych za najlepsze dla drugiej osoby celów. ‘Spowoduję albo przynajmniej spróbuję spowodować, aby zdarzyło się to, co uważam za najlepsze dla ciebie’. Tak właśnie wygląda wychowywanie. […] Wszystkie warianty wychowawcze, nawet jeżeli zewnętrznie bardzo się od siebie różnią, mają jedną cechę wspólną: roszczenie wychowawcze, przekonanie, że wie się lepiej niż osoby wychowywane, co jest dla nich dobre – przekonanie, które próbuje się wcielić w życie (H. von Schoenebeck: Antypedagogika. Być i wspierać zamiast wychowywać, przeł. Natasza Szymańska, Warszawa: Jacek Santorski & Co – Agencja Wydawnicza, 1994).
Twierdzenie J. Tomasiewicza, że antypedagogika […] możliwa byłaby tylko w warunkach totalnej izolacji dziecka od rodziców, gdyż ci przecież wychowują dziecko samym swoim przykładem świadczy o tym, że po prostu nie zrozumiał, o co chodzi w antypedagogice. Chodzi bowiem o odrzucenie stosunków góra-dół między rodzicami a dziećmi, a nie o brak wszelkich oddziaływań. Przeciwnie: antypedagogiczna relacja polega właśnie na (wzajemnym) oddziaływaniu, na współistnieniu, wspólnym życiu ludzi dorosłych i dzieci, gdzie dorośli stwarzają dzieciom dogodne warunki do rozwoju – do zdobycia życiowego doświadczenia i potrzebnych umiejętności, do rozwijania samodzielności, utrwalania wiary w siebie i tworzenia więzi z innymi ludźmi.
Czy antypedagogika opowiada się za „puszczeniem dzieci samopas”, bez opieki? Nic bardziej błędnego. Tej interpretacji przeczy już sam podtytuł książki Hubertusa von Schoenebecka: Być i wspierać, zamiast wychowywać. W tym streszcza się cała istota postawy antypedagogicznej wobec dziecka. Wspierać – i być obecnym. Być uważnym. Pozostawienie dziecku prawa do własnego zdania i własnych decyzji nie jest równoważne z „puszczeniem samopas”, „na ulicę”. Nie chodzi o „nieobchodzenie” – chodzi o szanowanie podmiotowości dziecka, traktowanie go jak odrębną istotę zdolną do samostanowienia (ale nie obojętną nam!). Rolą rodziców – i innych dorosłych ważnych w życiu dziecka – jest je wspierać, jednocześnie szanując jego suwerenność jako pełnowartościowej istoty ludzkiej. Służyć mu doświadczeniem i pomocą – a nie odmawiać mu prawa do podejmowania własnych decyzji i tworzenia własnego poglądu na świat.
Nie z każdą decyzją dziecka rodzice się zgodzą – to normalne, tak jak niekoniecznie zgadzają się z każdą decyzją swoich dorosłych krewnych czy przyjaciół. Jednak zasadniczo szanują te decyzje i zdolność dziecka do ich podejmowania – nawet jeśli czasem czują sprzeciw i starają się udaremnić ich wykonanie (tak jak mogą przeciwdziałać pewnym decyzjom podjętym przez innych dorosłych)! Jednocześnie rodzice wolni od pedagogicznych roszczeń przekonują się, że dziecko potrafi podejmować znacznie więcej sensownych decyzji w odniesieniu do siebie samego, niż na ogół się przypuszcza.
Jak np. niemowlę ma decydować o swoim pożywieniu? – pyta „retorycznie” felietonista. Otóż niemowlę o pożywieniu decyduje! Wie (i daje znać), kiedy i ile chce jeść! Kłopoty się zaczynają, gdy matka usiłuje je karmić kiedy nie jest głodne, albo odmawia pokarmu, kiedy jest.
Krytykowana przez von Schoenebecka postawa „roszczenia wychowawczego” (bądź „pedagogicznego”) to traktowanie drugiego człowieka (np. dziecka) jako niezdolnego do samostanowienia – do oceny rzeczywistości i podejmowania decyzji o tym, co uważa za dobre dla siebie. „Roszczenie pedagogiczne” to stawianie siebie (rodzica, opiekuna, wychowawcy) ponad dzieckiem, w roli wszechwładnego (i wszechwiedzącego!) Boga, który „wie lepiej” i decyduje, nie licząc się z wolą tego, kogo decyzja dotyczy, narzucając własną wolę (notabene, Bóg którego znamy my, dorośli, jest łaskawszy, mniej arogancki, bo jednak pozostawia nam prawo do popełniania błędów i uczenia się na nich).
Zamiast tego von Schoenebeck proponuje przyjaźń z dziećmi. Traktowanie ich jak przyjaciół, odpowiedzialnych za własne decyzje – przyjaciół, na których szczęściu i zdrowiu mi zależy, ale którym pozwalam być sobą, nie usiłuję ich zmieniać, narzucać im, jacy mają być. Z przyjaciółmi czasem się sprzeczamy – ale są to konflikty równych i szanujących się partnerów (nawet jeśli czasem wyda mi się, że przyjaciel głupio do czegoś podchodzi!). Nieraz staramy się postawić na swoim – ale jesteśmy wrażliwi też na uczucia, jakie to budzi w drugiej osobie. Uczucia – własne i drugiej osoby – są dla nas ważniejsze niż wyobrażenia, jaki „powinien” się stać nasz przyjaciel. A nasz wpływ na tę osobę jest tym większy, im większe zdobywamy u niej zaufanie – kiedy widzi, że jesteśmy autentyczni w wyrażaniu swoich uczuć i dążeń i że szanujemy jej prawo do tego samego, do bycia sobą. Możemy być tacy, jakimi mamy ochotę być i to samo dotyczy również dzieci – pisze von Schoenebeck. – Możliwość „pokazywania swego prawdziwego oblicza” jest wielkim dobrem, którego podstawą jest nowe zaufanie i pełna szacunku postawa nowej relacji.
KTO JEST ODPOWIEDZIALNY?
Wielu rodziców źle się czuje w roli kontrolujących wszystko i narzucających swą wolę tyranów. Źle im z tym, że „muszą” forsować swoje decyzje podjęte z punktu widzenia tych, którzy „wiedzą lepiej” – że muszą przy tym stawać się nieczuli na ból i sprzeciw swojego dziecka. Dlaczego, mimo to, tak postępują? Ponieważ czują się odpowiedzialni za dzieci. Odpowiedzialność zmusza ich do poszukiwania „obiektywnie najlepszych dla dziecka” decyzji, a potem – forsowania ich za wszelką cenę.
Antypedagogika twierdzi, że każdy człowiek – także ten najmłodszy – jest odpowiedzialny za samego siebie – może decydować o tym, co jest dla niego najlepsze, starać się zrealizować te decyzje i ponosić ich konsekwencje. Von Schoenebeck odwraca pedagogiczne założenie, pisząc (Kocham siebie takim, jaki jestem, przeł. J. Pańczakiewicz, Kraków: Impuls 1994.):
Odebranie komuś odpowiedzialności za samego siebie dyskwalifikuje go, zaprzecza jego wrodzonym zdolnościom. Równocześnie obciąża osobę ponoszącą odpowiedzialność ogromnym brzemieniem, przynosi jej wciąż nowe konfrontacje zamiast pokojowego współistnienia, panowanie zamiast solidarności, wychowanie zamiast wspierania, kontrolę zamiast zaufania, stres zamiast wypoczynku, nienawiść zamiast miłości. Nie jest łatwo być za kogoś odpowiedzialnym – jest to sprzeczne z naturą człowieka. Zarówno z naturą pozbawianego odpowied zialności za samego siebie, jak i – przejmującego tę odpowiedzialność.
Czy jest to zachęta do nieodpowiedzialności, czyli nie interesowania się losem dziecka? Jeśli nie mam w stosunku do dziecka praw – to nie mam też wobec niego obowiązków – rozumuje Tomasiewicz. Oczywiście, że nie masz obowiązków, ale możesz – i do tego antypedagogika wzywa! – wziąć odpowiedzialność; nie za kogoś, ale za to, jak ty postępujesz wobec kogoś. Dojrzewaniu w człowieku poczucia odpowiedzialności wobec innych sprzyja bycie traktowanym jak osoba odpowiedzialna – a nie taka, za którą inni podejmują decyzje i ponoszą odpowiedzialność.
Człowiek traktowany od małego jako odpowiedzialny za siebie wie, że nie może zrzucać odpowiedzialności na kogoś innego – że cokolwiek robi, wynika w sumie z jego decyzji i jego też dosięgną konsekwencje – nie pozwala więc sobie na nieodpowiedzialność. Tak to działa, o czym przekonują się rodzice od lat realizujący antypedagogiczną (czy też: postpedagogiczną) postawę w swoim życiu rodzinnym (w tym sam autor Antypedagogiki…, ojciec trojga dzieci – w tym dwojga dziś już dorosłych). Nasze dzieci – pisze von Schoenebeck (1993) – są za siebie odpowiedzialne od chwili swych narodzin, tak właśnie je postrzegamy i nie przeszkadzamy im w tym. Decyzje, które podejmują, nie są dla nich niebezpieczne, a wypadki zdarzają się rzadko, gdyż nie ulegają pokusie przeceniania swoich możliwości. Kiedy sądzą, że nie są w stanie dokonać prawidłowej oceny sytuacji, upoważniają nas dorosłych do zadecydowania za nie. Cenią nasze doświadczenie, kompetencję i siłę fizyczną i chętnie z nich korzystają, a my z przyjemnością dzielimy się z nimi.
Nasze dzieci nie nadużywają swojej wolności. Nie są niewychowane, lecz wzrastają wolne od wychowywania, to znaczy, że nie muszą bronić się przekorą i nieposłuszeństwem przed pedagogicznymi atakami, lecz wolne od takich napaści rozwijają postawę prospołeczną. Nie zdarza się, aby się raniły nożami, widelcami, nożyczkami, prądem, nie zalewają wodą mieszkań, nie niszczą dla zabawy jedzenia, nie depczą kwiatów, nie męczą zwierząt, nie mażą po ścianach ani nie psują zabawek. Są w naturalny sposób uważne.
Okazuje się, że człowiek staje się prospołeczny nie dlatego, że go do tego zmuszono, tylko dlatego, że wzrasta w przyjaznej atmosferze, przekonując się, że ludziom można i warto ufać, i że warto być godnym zaufania.
Można spekulować, czy człowiek jest z natury dobry, czy nie, ale łatwo się przekonać, że człowiek kształtuje się stosownie do warunków, w jakich się rozwija. Człowiek z natury dąży do bycia dobrym, jeśli się znajduje w przyjaznym środowisku, w atmosferze wzajemnego szacunku i możliwości wyrażania siebie. (Bo uczy się, że bycie dobrym jest korzystne dla niego – jest wtedy lubiany i ceniony). Miłość do innych jest częścią miłości do samego siebie. Gdy człowiekowi brakuje miłości własnej – czuje się źle z samym sobą. Nic dziwnego, że wtedy rodzą się w nim silne impulsy, żeby „zrobić sobie dobrze” choćby za cenę czyjejś krzywdy. Widzi, że inni są szczęśliwi, a on nie. Sprawia mu to wielki ból i rodzi się pragnienie, by to „wyrównać”. Właśnie taki człowiek staje się egoistą, niewrażliwym na cudze granice – on „musi” być niewrażliwym, żeby coś osiągnąć dla siebie – choćby „po trupach”. Ten natomiast, kto od małego czuł się pełnowartościowy i akceptowany taki jaki jest, nie ma w sobie takiego przymusu. Ma zaufanie do życia. Dążąc do swych celów, może liczyć się z uczuciami innych, bo wie, że jest szczęśliwszy, gdy ludzie wokół niego też są zadowoleni. Wie też, że są blisko niego ludzie, którzy życzą mu szczęścia i powodzenia w tym, do czego dąży.
Nasze dzieci nie wiedzą, co to znaczy liczyć się z innymi, jeśli miałby to być obowiązek, który należałoby nieustannie spełniać. Cały czas dzielą się uczuciami i pragnieniami z innymi ludźmi i zależy im, aby również oni byli zadowoleni. Ich społeczna mądrość jest fascynująca i poza wszelkim poczuciem obowiązku.
Wbrew obiegowym przekonaniom, antypedagogiczna postawa nie polega na stawianiu dziecka ponad rodzicem (to był raczej postulat pedagogiki antyautorytarnej). Antypedagogika stawia ich na równi. Uczucia dorosłego są równie ważne jak uczucia dziecka. Rodzic ma prawo dążyć do własnego celu, nawet sprzecznego z wolą dziecka – ale i vice versa.
Nasze dzieci bardzo jasno wyrażają swoje zdanie. Ich „nie” nigdy nie jest skierowane przeciw innym, lecz wyraża pragnienie pójścia swoją drogą. Dlatego też łatwo jest to uszanować, a problem krnąbrności i hardości w ogóle się nie pojawia. Kiedy z naszych subiektywnych powodów nie możemy zgodzić się na ich „nie”, nie powoduje to żadnej katastrofy. Oczywiście, identycznie wygląda sytuacja odwrotna, kiedy nie uda im się przeforsować swojego pomysłu, akceptują nasze stanowisko, chociaż czasem są zmartwione, a niekiedy zagniewane. W naszej relacji „nie” podobne jest do drzewa, które przewróciło się na drogę, zmuszając nas do zatrzymania się i poszukania nowej ścieżki.
NAUKA BEZ PRZYMUSU
Jedna z obaw dorosłych przed rezygnacją ze stosowania przymusu względem dzieci, z narzucania im własnych priorytetów dotyczy nauki szkolnej i uczenia dzieci w ogóle. Czy jeszcze ktoś chciałby dobrowolnie się uczyć rzeczy niezbędnych w dorosłym życiu, ale jakże nudnych? – zapytuje Tomasiewicz. No cóż, jeśli nauka kojarzy mu się nieodparcie z nudą – współczuję. I odpowiadam: z chwilą, gdy człowiek uświadomi sobie ową „niezbędność”, nuda przestaje mu stawać na przeszkodzie. Dziecko nie pragnie zostać na zawsze bezradne i pozbawione umiejętności. O ile nie nauczono go kojarzyć wszelką naukę z udręką i tłumieniem samodzielnego myślenia, to prędzej czy później dąży do tego, żeby stać się w pełni samodzielne i kompetentne – żeby umieć radzić sobie ze wszystkim.
Jak pokazuje eksperyment Summerhill w Anglii (działający już od 80 lat!) – ludzie uczą się dobrowolnie rzeczy niezbędnych w dorosłym życiu (nawet tych „nudnych”), gdy im na czymś zależy. W założonej przez A.S. Neilla szkole z internatem „Summerhill” dzieci nie muszą chodzić na lekcje, jeśli nie chcą. W ogóle nic nie muszą, poza przestrzeganiem zasad wspólnie ustalanych na zgromadzeniu ogólnym szkoły, gdzie każdy uczeń i każdy nauczyciel ma jeden głos. W kwestii nauki – całkowita wolność. Nie muszą chodzić na lekcje… i niektóre z nich nie chodzą. Tygodniami, miesiącami, czasem latami. Gdy jednak nastolatek dochodzi do wniosku, że chce zdobyć zawód czy pójść na studia – słowem, wejść w dorosłe życie ze wszystkimi korzyściami, jakie z tego wynikają – okazuje się, że potrafi w ciągu roku czy dwóch przyswoić sobie materiał, który dzieci zmuszane do nauki opanowują (z oporami!) w ciągu kilku lat. Absolwenci Summerhill odnoszą w dalszym życiu sukcesy nie gorsze od absolwentów innych szkół. Tyle, że mają więcej… wiary w siebie i spokoju wewnętrznego i mniej wśród nich przestępców – choć do szkoły dawniej przyjmowano głównie dzieci „sprawiające trudności wychowawcze” i wchodzące w kolizję z prawem.
… ZACZYNA SIĘ W RODZINIE
Przyszła mi do głowy jeszcze jedna odpowiedź na pytanie: dlaczego ludzie tak chętnie narzucają swoim bliskim model rodziny oparty na dominacji i posłuszeństwie? Zmęczenie. Poczucie poświęcania się dla dzieci, dla współmałżonka – i chęć wynagrodzenia tego sobie i po prostu ułatwienia sobie życia i tak przecież niełatwego.
Życie we wspólnocie wymaga przystosowań. Ci, którzy biorą na siebie utrzymanie rodziny, łatwo w zamian przerzucają większość psychicznych kosztów przystosowania na tych, którzy są od nich zależni. Tak postępują rodzice względem dzieci, pracujący zarobkowo mężowie względem żon-gospodyń domowych, przedsiębiorcy względem pracowników, rządzący względem rządzonych. Przywódca bierze na siebie odpowiedzialność za całość i w zamian odbiera innym prawo do samostanowienia.
Rodzina ze sztywno ustaloną hierarchią nieraz zdaje się funkcjonować sprawnie, jak maszyna. Tyle, że nie ma w niej miejsca na szczerość, na partnerstwo, na wiarę we własną zdolność osądu rzeczywistości. Człowiek musi wchodzić w rolę i jeśli odgrywanie jej jest sprzeczne z jego uczuciami, musi je ukrywać, udawać.
Ceną są uczucia upokorzenia, poniżenia, stłumionej wrogości, które zbierają się w sercach osób zdominowanych, powoli przeradzając się w (zwykle ukrytą) nienawiść. Co się z nią dzieje? Nie jest wyrażana wprost, ale poprzez grymasy, chłód, krytykanctwo, przekorę, lenistwo lub roztargnienie. Albo przenoszona na kogoś innego albo na samego siebie (skoro kontakty z tobą sprawiają mi ból, a ty jesteś w porządku, to przyczyną mojego bólu jestem ja sam, a więc – często jestem swoim własnym wrogiem!), albo na zewnątrz, na kogoś trzeciego, na kogo można się rozzłościć czy okazać wrogość bezkarnie. Im bardziej czuję się upokorzony i bezsilny, tym bardziej muszę dokuczyć komuś słabszemu, żeby odzyskać poczucie, że coś jednak znaczę, że ja też mogę być górą…
Można tak żyć, dzielić i rządzić, a nienawiść rządzonych umiejętnie kierować na zewnątrz. Wtedy spójność rodziny jest ocalona, jeśli tylko istnieje jakiś wiarygodny zewnętrzny wróg, którego się wini za wszystkie złe uczucia powstające w każdym z nas i który nam za to zapłaci… Tak się rodzą i szkolni czy podwórkowi tyrani, i szalikowcy, i międzynarodowi terroryści i fanatycy religijni czy narodowi, i politycy gładko uzasadniający doktrynę własnej dominacji nad światem. I miliony zwykłych, poczciwych obywateli, których najwyższą religią staje się niekwestionujące posłuszeństwo.
Można tak żyć, niektórzy jednak chcą inaczej. Cenią sobie możliwość szczerego kontaktu, bycia sobą, żywienia własnych marzeń, wyznaczania sobie własnych celów i dążenia do ich realizacji – i chcą, żeby te same możłiwości miały też osoby, na których im zależy. Cenią sobie okazywanie prawdziwych uczuć i postępowanie w zgodzie z własnym sumieniem – i pozostawiają to samo prawo innym, niezależnie od ich wieku i od tego, czy zgadzają się z nimi w poszczególnych sprawach. Rodzina niehierarchiczna nie odbiera rodzicom możliwości decydowania. Ale nie odbiera jej i dzieciom. W miarę dorastania dzieci, jedni i drudzy uczą się decydować wspólnie, uczą się pozyskiwać współpracę innych. Uczą się uzgadniać te decyzje, które dotyczą dwu lub więcej stron dbając o interesy obu stron (które przecież, przez obie strony są postrzegane mniej lub bardziej subiektywnie).
PRAWA DZIECKA – PRAWA CZŁOWIEKA
W „tradycyjnym”, tj. patriarchalnym społeczeństwie – i stworzonym przez nie prawie – dziecko jest traktowane jako „przyszły człowiek”. Prawa człowieka – z wyjątkiem prawa do życia – nie przysługują dziecku. Dorosły, pobity przez drugiego (czy choćby uderzony), może pójść na policję, zgłosić wniosek do prokuratury („nietykalność osobista”). Dziecko – tylko wtedy, gdy dozna obrażeń grożących śmiercią lub kalectwem. Dorosły ma prawo głosić dowolne poglądy – w domu i publicznie („wolność słowa”). A dziecko? Ile razy słyszy „Nie będziesz mi tu pyskować!”? Dorosłemu konstytucja zapewnia wolność wyznania… Czy religijni rodzice pozwalają dzieciom decydować o własnej wierze i praktykach religijnych? A może tak samo decydują za innych dorosłych? Dorosły ma prawo zmienić miejsce pobytu – stałego lub chwilowego – wychodzić z domu o dowolnej porze, podróżować, przeprowadzić się – bez pytania innych o zgodę. A dziecko? Uciekinierów z domu ściga się na równi z młodocianymi przestępcami. Dorosły ma prawo do tajemnicy korespondencji. Ile znasz rodzin, w których rodzice kontrolują korespondencję dzieci, czytają bez pozwolenia ich pamiętniki? Dorosły może w końcu wybrać, z kim chce żyć pod jednym dachem. A dziecko? Nawet w przypadku rozwodu rodziców opinia dziecka nie decyduje o tym, z kim mu pozwolą zamieszkać. Tak wygląda „ochrona dziecka przed nadużyciami”, zapewniana przez tradycyjny system prawny i rodzinny.
Jeśli mowa o nadużyciach… Jak zauważa Tomasiewicz, uznanie uprawnień politycznych i ekonomicznych dzieci – czego domagają się uczestnicy ruchu na rzecz praw dzieci, popierani przez von Schoenebecka – stworzyłoby ogromne pole do nadużyć, manipulacji i wyzysku dzieci. Zgadzam się. Myślę, że te obawy należy wziąć poważnie pod uwagę, zanim pochopnie rozszerzymy na dzieci stosowanie owych praw. Czy jednak uprawnia nas to do uporczywego ich negowania? Logiczne konsekwencje powyższej, „ochronnej” argumentacji są bowiem niepokojące: Na tej samej zasadzie można by odebrać prawa polityczne i ekonomiczne w zasadzie każdemu (a może: prawie każdemu?) człowiekowi. Bo czyż dorośli ludzie nie ulegają manipulacjom politycznym? Czyż nie są nigdy wyzyskiwani ekonomicznie i to w majestacie prawa? Niektórzy wierzą, że to „dla ich dobra” – przypomina ci to coś? Skądinąd obaj z autorem felietonu mieliśmy już do czynienia z systemem, który wychodził z założenia, że ludzie nie są w stanie sami zadbać o siebie i wybrać co dla nich dobre, że trzeba ich „chronić” – i w związku z tym trzeba kontrolować ich poczynania, ich wypowiedzi, ich sposób rządzenia, ich myśli…
Młodszym czytelnikom wyjaśniam, że tak właśnie funkcjonował „socjalizm realny”, zwany potocznie „komuną”.
Jeszcze jeden drobiazg. Hubertus von Schoenebeck nie chce „wychowywać” ani dzieci, ani dorosłych. Dlatego – w odróżnieniu od ludzi o pedagogicznym nastawieniu – nie żąda od swoich adwersarzy uznania jego postawy za jedyną słuszną. „Nowa relacja” – przyjaźń z dziećmi zamiast sprawowania władzy – jest wyborem. Wybór należy do każdego z osobna i zależy od jego doświadczeń, odczuć, przemyśleń. Od tego, w jaki sposób chce żyć z bliskimi osobami. Von Schoenebeck pokazuje tylko, że można „inaczej”: że stosunki w rodzinie mogą opierać się na zaufaniu i autentycznych uczuciach obu stron, bez dzielenia ich na „słuszne” i „niesłuszne”, bez piedestału jednostronnego autorytetu, bez podkopywania czyjejkolwiek miłości własnej i zaufania do siebie samego. Że możliwa jest przyjaźń z dziećmi – także z tymi dziećmi, które są – dostrzegane bądź ignorowane – w każdym z nas, dorosłych.
Paweł Listwan
Hubertus von Schoenebeck, Antypedagogika. Być i wspierać zamiast wychowywać, Jacek Santorski & Co, Warszawa 1994.Hubertus von Schoenebeck, Kocham siebie takim, jaki jestem. Droga wyjścia z nienawiści, bezradności i egoizmu, IMPULS, Kraków 1994.
A. S. Neill, Summerhill, Wydawnictwo Almaprint, Katowice 1991.
A. S. Neill, Nowa Summerhill, pod redakcją Alberta Lamba, Zysk i S-ka, Poznań 1994.
KURS „DYNAMIKA ZRÓWNOWAŻONEGO ROZWOJU
– REGION KARKONOSZY I DOLINA ODRY”
Organizatorami kursu są: Wydział Podstawowych Problemów Techniki Politechniki Wrocławskiej; Dolnośląski Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli, Wrocław; Fundacja Sendzimira, USA; Stowarzyszenie Zielona Kultura, Wrocław.– REGION KARKONOSZY I DOLINA ODRY”
Udział w Kursie jest zakończony wydaniem certyfikatu przez Politechnikę Wrocławską.
Adresat: studenci, działacze pozarządowych organizacji ekologicznych (POE) i pracownicy naukowi.
W ramach kursu oferujemy noclegi, przewozy, częściowe wyżywienie.
Kadra trenerów i wykładowców kursu to doświadczeni pracownicy wrocławskich i polskich uczelni wyższych oraz działacze (POE).
Odpłatność za udział w kursie wynosi 100 zł.
MIEJSCE KURSU
Politechnika Wrocławska, Szklarska Poręba (Karkonosze), Krzydlina Mała (Dolina Odry).
CZAS TRWANIA
Październik 2003 r. – grudzień 2003 r.; 3 spotkania.
TERMIN SKŁADANIA WNIOSKÓW
3.10.2003.
SZCZEGÓŁOWY PROGRAM
www.zielona.uni.wroc.pl/ekorozw
dyna.if.pwr.wroc.pl/dzr
KONTAKT
Piotr Magnuszewski
Instytut Fizyki, Politechnika Wrocławska
Wybrzeże Wyspiańskiego 27, 50-370 Wrocław
tel. 0-71/3202918
e-mail: Piotr.Magnuszewski@pwr.wroc.pl