DZIKIMI RZEKAMI LITEWSKIMI
DZIKIMI RZEKAMI LITEWSKIMI
Visinčia i Šalcia to dwa lewobrzeżne dopływy Merkysu (Mereczanki), sporej rzeki wpadającej w miejscowości Merkine do Niemna. Szczególnie pierwsza z nich – Visinčia ze względu na swoje niewątpliwe walory rzeki trudnej (czwarty stopień, najwyższy w skali uciążliwości rzeki), miejscami nawet niespławnej zasługuje na baczniejszą uwagę.Ta niewielka rzeczka z mnóstwem zakrętów i powalonych drzew płynie pierwotnymi obszarami litewskiej puszczy na południe od Wilna. Na swym ponad trzydziestokilometrowym szlaku przepływa przez trzęsawiska, moczary, bagna, lasy sosnowe i mieszane drzewostany szpilkowo-liściaste. Znaczna odległość od osiedli ludzkich i brak gospodarki typowo leśnej (chociaż nie ma tu parku narodowego, lub choćby rezerwatu) nadaje tej rzece naturalny i dziki charakter. Co ciekawe rzeką tą nie płynęli od bardzo dawna Polacy i jak stwierdził nasz litewski przewodnik Aleksander, od czasów II wojny światowej nie było na niej żadnej polskiej grupy. Jesteśmy więc pionierami jeśli chodzi o eksplorację rzeki.
5.7.2002 (piątek) Wyjeżdżamy wczesnym rankiem (wraz z Darkiem, Andrzejem i Gosią) z Krakowa i po przekroczeniu granicy polsko-litewskiej w Ogrodnikach jedziemy do Druskiennik, aby wynająć kajaki u pana Aleksandra, który będzie naszym przewodnikiem. Grupę stanowią cztery dwuosobowe załogi. Ja z kolegą Darkiem Fijałkowskim tworzymy jedną z nich. Inicjatorem całego przedsięwzięcia jest Augustowskie Towarzystwo Kajakowe, które od wielu już lat podejmuje śmiałe, survivalowe wyprawy
Wieczorem pakujemy sprzęt, jedzenie, namioty i jedziemy nad Visinčię, aby w okolicy przysiółka Gudeliai rozbić pierwszy obóz. Dodać tu trzeba, że pan Aleksander jest niezwykle sympatyczną i barwną postacią. Ten spokojny, opanowany znawca litewskiej puszczy okazuje się prawdziwą skarbnicą wiedzy na jej temat. Wczesnym rankiem lub późnym popołudniem przy ognisku raczy nas swoimi ciekawymi opowieściami z życia zwierząt zamieszkujących puszczę. Jego wiedza wodniacka nie ogranicza się wyłącznie do rzek i jezior rejonu Litwy. Pan Aleksander pływał również na dalekiej Syberii rzeką Śnieżną i zna doskonale swoje wodne rzemiosło. Spływy rzekami Litwy organizuje od wielu lat, a jego nieoceniona wiedza przyda się wielokrotnie w czasie naszej kilkudniowej wodnej eskapady.
6.7.2002 (sobota) Pierwszy dzień spływu. Od samego początku liczne przeszkody w postaci zwalonych drzew, kłód leżących tuż pod powierzchnią wody. I tak już będzie do ostatniego dnia walki z tą dziką rzeką. Wszędzie widać skutki wichury, która przeszła tędy niedawno. Do starych drzew leżących w poprzek rzeki dołączyły świeżo powalone przez wicher konary. Niektórych trudnych miejsc nie udaje się ominąć. Musimy wciągać kajaki na brzeg i przetransportowywać je w dogodniejsze miejsce. Praca ta powoli wyczerpuje nasze siły, a upał dodatkowo daje się we znaki. Uciążliwości spływu sięgają czwartego stopnia. Aleksander w gąszczu splątanych korzeni drzew siekierą wyrąbuje z mozołem drogę. Czasami musi wyjść z kajaka, zanurzyć się w wodzie, mocniej uderzyć w wystający konar, czy gałąź drzewa. My z Darkiem płyniemy na końcu ubezpieczając całość grupy. W takich okolicznościach o wypadek raczej nie jest zbyt trudno. Przez cały dzień upłynęliśmy zaledwie około dziesięciu kilometrów. Płynęliśmy od rana z jednym krótkim odpoczynkiem na regenerację i posiłek. Pogodę mamy dobrą i rozbijamy namioty na wysokim brzegu sosnowego zagajnika. Woda jest tak czysta, że bez obawy przygotowujemy na niej wieczorny posiłek. Przed nocą zażywamy kąpieli. Grzejąc się przy ognisku Aleksander opowiada nam ciekawą historię o bogu Burchanie z okolic Bajkału. Przypowieść miejscowego ludu przestrzega przed nazywaniem Bajkału jeziorem. Dla nich nie jest to jezioro lecz morze. Wyrazem oddania czci Burchanowi jest „zaburchanienie”. To obrzęd polegający na rozlewaniu wódki bądź wody na cztery strony świata. W taki sposób ofiarowuje się Burchanowi. My również nawiązując do tej tradycji postanowiliśmy „zaburchanić”, aby obłaskawić duchy wodne, które zazdrośnie strzegą swojego królestwa.
7.7.2002 (niedziela) Przedzieramy się przez powalone drzewa i wystające z wody gałęzie. Pod niektórymi udaje się przepłynąć, inne omijamy blisko brzegu, a jeszcze inne taranujemy impetem płynącego kajaka. Jeśli nie udaje się przepłynąć pod leżącym w poprzek rzeki drzewem, przeciągamy pod nim kajaki, a sami przechodzimy górą po wystającym z wody konarze. Czasami musimy wejść do rzeki i po oślizgłych gałęziach przetoczyć kajak. Płyniemy tunelem trzcin wąskim na szerokość wiosła. Przypomina to sekwencje z filmu o Amazonii. Tuż za mokradłami na wysokim brzegu rzeki rozbijamy biwak. Gdzieś w oddali słychać pomruk nadchodzącej burzy. Znowu upłynęliśmy niewiele, bo dziewięć do dziesięciu kilometrów. Wszędzie widać ślady działalności bobrów. Powalone drzewa, podcięte konary, obgryziona kora leżących drzew. Szczególnie duża osika robi na mnie wrażenie. Fotografuję jej pień o ogromnej średnicy. Aż trudno uwierzyć, że zrobiły to bobry. Na jednym z mniejszych drzew ślady ostrych jak brzytwa zębów. Ich siła musi być wielka… W nocy przychodzi burza i namiot trochę podmaka. Atakują komary. Nad ranem żałobny klangor żurawi.
8.7.2002 (poniedziałek) Rankiem słychać jakieś wystrzały. To kłusownicy. Polują głównie na sarny i ptactwo wodne. Zagadnięty o niedźwiedzie Aleksander ma zatroskaną minę. Na Litwie niedźwiedzi praktycznie nie ma. Winne jest kłusownictwo i brak parków narodowych które chroniłyby te duże zwierzęta. Dużo lepsza sytuacja jest z rysiem i wilkami, chociaż tych ostatnich jest tyle co na lekarstwo. Wnioski nasuwają się same. Na tak wielkim obszarze jakim jest puszcza litewska istnieje pilna potrzeba utworzenia wielu rezerwatów i terenów objętych ścisłą ochroną. Bez tego przyroda ulegnie powolnej degradacji i trudno ją będzie odtworzyć (podobnie jak na Ukrainie, gdzie w dzikich lasach Gorganów praktycznie nie ma już zwierząt).
Płyniemy dywanem podwodnej roślinności w pobliżu granicy z Białorusią. Wokoło „lasy namorzynowe” rodzimej sosny. Korzenie zanurzone w wodzie i wystające ponad nią, splecione i wijące się niczym węże. Kępy tataraku, pałek wodnych, pływające kobierce grążeli, las nenufarów, wysokie trawy, sitowie. Zmieniające się krajobrazy. Rzeka staje się szersza, więcej zakoli, szuwarów. Gdzieniegdzie przemknie niewielka płotka, wśród wodnych roślin wygrzewa się szczupak. Zupełnie jak na Czarnej Hańczy. Za kolejnym zakrętem Visinći spotykamy gościnnych Litwinów. Częstują nas miejscową gorzałką i życzą udanej żeglugi. Jakże miło jest spotkać takich ludzi na wodzie. Przepływamy dosyć duży odcinek rzeki, aby rozbić obóz w sosnowym zagajniku w widłach Visinči i Šalci.
9.7.2002 (wtorek) Wypływamy na Šalcię. Rzeka dużo szersza od Visinči. Prąd szybszy, przeszkód właściwie nie ma. Od czasu do czasu piaszczyste skarpy, urwiste brzegi. Śalcia w swoim biegu przypomina mi Czarną Przemszę lub górny odcinek Nidy. Przepływamy obok zastawionych na rzece sieci. Na brzegach od czasu do czasu pojawiają się „wędki-samołówki”. To pomysł miejscowych „wędkarzy”. Ryb w rzece nie ma zbyt wiele, ale woda nadaje się do spożycia (po przegotowaniu). Świadczy to o dużej czystości. Tuż pod powierzchnią wody czai się duże niebezpieczeństwo, zwalone w poprzek rzeki kłody drzew. Jedną z nich postanowiliśmy staranować rozpędem naszego kajaka. Suchy trzask uderzenia przeszedł głośnym echem po rzece. Byliśmy prawie pewni, że spód kajaka uległ zniszczeniu i niebawem nabierzemy wody. Skończyło się tylko na strachu i lekkim otarciu kadłuba. Od tego momentu postanowiliśmy więcej nie ponawiać takich prób. Gosia już od pewnego czasu nie czuje się zbyt dobrze. Ma temperaturę i zawroty głowy. To może być zwykłe przemęczenie, ale lepiej nie ryzykować. Aleksander postanawia skrócić nasz spływ o jeden niezbyt długi odcinek. Płyniemy z tyłu i ubezpieczamy całość grupy. Czasami pomagamy Andrzejowi z Gosią. Dzisiaj musimy przepłynąć dłuższy odcinek rzeki. Dopływamy do mostu drogowego w miejscowości Žygmantiškés. Tu kończy się nasza litewska przygoda na Visinči i Šalci. Suszymy ubrania, przygotowujemy. Po krótkim odpoczynku ładujemy kajaki na przyczepę i wieczorem wracamy do Druskiennik. Noc spędzamy w domu naszego gościnnego przewodnika, pana Aleksandra. Rankiem opuszczamy Druskienniki i przewozimy Gosię do szpitala w Augustowie. Tutaj pod dobrą opieką lekarzy zostanie z pewnością jakiś czas. Powoli kończy się nasza wyprawa, survivalowy spływ rzekami Litwy, gdzie obok wielu trudnych chwil doświadczyliśmy także mnóstwa ciekawych przygód, interesujących spostrzeżeń i wrażeń na szlaku dzikiej jeszcze przyrody.
Jerzy Stanisław Fronczek