Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

Jak Wąsidłę na Bukowinie omal nie zeżarło

JAK WĄSIDŁĘ NA BUKOWINIE OMAL NIE ZEŻARŁO

Chadzał po bukowińskich kniejach Jerzy Wąsidło zwany tam Jurijem Wasidłowem i liczył zwierzynę, wiele z tego zostało na zaś. Drapieżce liczył, rogacze, skubacze, fruwacze i co tam jeszcze uchowało się przed człowiekiem i ekologami. Potem jeździł z wynikami po różnych stolicach różnych Europ, gdzie prostowano mu te liczby a raczej kręcono nimi tak, jak życzył sobie wolny rynek, który powoli wkraczał w rewiry prawem chronione. Rynek swoje a Wąsidło swoje, czort zawzięty w przeszkadzaniu dobrze zorganizowanym grupom zwanym związkami łowieckimi.

Działo się to jeszcze w czasach gdy nie było ani komórek, ani telefonów, choćby na korbkę, ani telegrafu ani nawet kołchoźników tam nie było, w tych karpackich kniejach. Ekolodzy popasali i barłożyli w drewnianej chałupinie, którą im na czas włóczenia się doglądała Baba z Kluczami, tej chałupy i ich, ekologów, żeby cało i zdrowo potem wrócili do siebie. A szczególnie o Wąsidłę dbała, bo chude to to było, wątłe, ot, na dwa klapnięcia paszczą i po człowieku. Gdy Wąsidło niepokoił knieję swoimi liczydłami, Baba czekała w chałupie przy żeleźniaku, na którym bulgotało, skwierczało, dymiło a Klucze wisiały obok. Pod wieczór, zanim zupa wystygła, zamykała Baba chatę na klucz, wychodziła na przełęcz, do której chałupka kleiła się z boku i wabiła podopiecznego:

– Juuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu.............raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa......!!!

A Klucze dyskretnie brzęczały przypięte do fartucha. Wąsidło, posłyszawszy odwieczny zew natury, niosący się po wierchach, dolinach, lasach, połoninach, ruszał mu naprzeciw, głosem nie tak wdzięcznym, ale jakże łapczywym:

– Iduuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu...........!!!

I przyśpieszał kroku, poganiany przez pusty przewód pokarmowy. Brocząc śliną gnał na zew kolacji, przeskakiwał chaszcze, badyle, parowy, lawiniska, osuwiska, potykał się o odsłonięty flisz karpacki, turlał po endemitach i reliktach, miażdżył sobą próchniejące przeszkody, znów dyszał pod wierchowiny, to ścinał kulminacje trawiastymi zakosami, aż wpadał do chałupy, gdy za jego plecami brzmiało jeszcze echo babinego niepokoju. Bo głos jej, wyrosły w tym pasterskim trwaniu mocniejszy był od jego głosu, ekologa z miasta ale nie tak chyży jak jego nogi.

I wtedy zimą, też pod taki wieczór jak inne, usłyszał pieśń babino-matczynej troski, dobiegającą od strony ciepłej, żółtej gwiazdy, zawieszonej na karpackiej nocy, jedynego światełka oprócz bladego z zimna miesiąca, który smagany oszronionymi chmurami trząsł się nad głową Wąsidły.

– Juuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu............!

Osłabiony głodem i liczeniem nie odpowiadał na zew stygnącej wieczerzy, więc wołanie powtórzyło się, jeszcze i jeszcze raz i jeszcze, coraz bardziej stanowcze i coraz głośniejsze, aż zorientował się w tym kałamarzu nocy, że zew na kolację dobiega go także zza jego pleców. A gdy przystanął i uspokoił głos serca, usłyszał kuchenną arię także od strony ramion i to obu naraz, jakby Babie dodatkowe gardziele wyrosły. A potem zobaczył, że światełko dalekiej lampy zawieszonej nad jego kolacją rozmnożyło się i otoczyło go rojem parzystych spojrzeń...

Ledwo dopadł chałupy ścigając się z watahą niepoliczonych wilków, które głos Baby z Kluczami wywabił z bezpiecznych (dla Wąsidły) kryjówek i teraz same biegły do niego, aby się policzyć.

Gabi Szmielik-Mazur
Prosta Baba spod Krakowa

W poprzednim numerze zamieściliśmy opowieść:
 Jak Wąsidło wilczydłował


Spacer z Wasidłowem


Poszliśmy na Kazimierz
pościgać się
z Księżycem
my pieszo
on na skrzydłach chmur
nie dogoniliśmy go
nawet autobusem
dopiero gdy stanęliśmy
on zaczekał na nas

3 maja 2004
Kazimierz
Gabi Szmielik-Mazur
Prosta Baba spod Krakowa

z fikcyjnego cyklu “Biesiada z ekologiem”
w fikcyjnym zbiorze “Głos z Widowni”
Gabi Szmielik-Mazur