Jak Wąsidłę na Bukowinie omal nie zeżarło
JAK WĄSIDŁĘ NA BUKOWINIE OMAL NIE ZEŻARŁO
Chadzał po bukowińskich kniejach Jerzy Wąsidło zwany tam Jurijem Wasidłowem i liczył zwierzynę, wiele z tego zostało na zaś. Drapieżce liczył, rogacze, skubacze, fruwacze i co tam jeszcze uchowało się przed człowiekiem i ekologami. Potem jeździł z wynikami po różnych stolicach różnych Europ, gdzie prostowano mu te liczby a raczej kręcono nimi tak, jak życzył sobie wolny rynek, który powoli wkraczał w rewiry prawem chronione. Rynek swoje a Wąsidło swoje, czort zawzięty w przeszkadzaniu dobrze zorganizowanym grupom zwanym związkami łowieckimi.
Działo się to jeszcze w czasach gdy nie było ani komórek, ani telefonów, choćby na korbkę, ani telegrafu ani nawet kołchoźników tam nie było, w tych karpackich kniejach. Ekolodzy popasali i barłożyli w drewnianej chałupinie, którą im na czas włóczenia się doglądała Baba z Kluczami, tej chałupy i ich, ekologów, żeby cało i zdrowo potem wrócili do siebie. A szczególnie o Wąsidłę dbała, bo chude to to było, wątłe, ot, na dwa klapnięcia paszczą i po człowieku. Gdy Wąsidło niepokoił knieję swoimi liczydłami, Baba czekała w chałupie przy żeleźniaku, na którym bulgotało, skwierczało, dymiło a Klucze wisiały obok. Pod wieczór, zanim zupa wystygła, zamykała Baba chatę na klucz, wychodziła na przełęcz, do której chałupka kleiła się z boku i wabiła podopiecznego:
– Juuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu.............raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa......!!!
A Klucze dyskretnie brzęczały przypięte do fartucha. Wąsidło, posłyszawszy odwieczny zew natury, niosący się po wierchach, dolinach, lasach, połoninach, ruszał mu naprzeciw, głosem nie tak wdzięcznym, ale jakże łapczywym:
– Iduuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu...........!!!
I przyśpieszał kroku, poganiany przez pusty przewód pokarmowy. Brocząc śliną gnał na zew kolacji, przeskakiwał chaszcze, badyle, parowy, lawiniska, osuwiska, potykał się o odsłonięty flisz karpacki, turlał po endemitach i reliktach, miażdżył sobą próchniejące przeszkody, znów dyszał pod wierchowiny, to ścinał kulminacje trawiastymi zakosami, aż wpadał do chałupy, gdy za jego plecami brzmiało jeszcze echo babinego niepokoju. Bo głos jej, wyrosły w tym pasterskim trwaniu mocniejszy był od jego głosu, ekologa z miasta ale nie tak chyży jak jego nogi.
I wtedy zimą, też pod taki wieczór jak inne, usłyszał pieśń babino-matczynej troski, dobiegającą od strony ciepłej, żółtej gwiazdy, zawieszonej na karpackiej nocy, jedynego światełka oprócz bladego z zimna miesiąca, który smagany oszronionymi chmurami trząsł się nad głową Wąsidły.
– Juuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu............!
Osłabiony głodem i liczeniem nie odpowiadał na zew stygnącej wieczerzy, więc wołanie powtórzyło się, jeszcze i jeszcze raz i jeszcze, coraz bardziej stanowcze i coraz głośniejsze, aż zorientował się w tym kałamarzu nocy, że zew na kolację dobiega go także zza jego pleców. A gdy przystanął i uspokoił głos serca, usłyszał kuchenną arię także od strony ramion i to obu naraz, jakby Babie dodatkowe gardziele wyrosły. A potem zobaczył, że światełko dalekiej lampy zawieszonej nad jego kolacją rozmnożyło się i otoczyło go rojem parzystych spojrzeń...
Ledwo dopadł chałupy ścigając się z watahą niepoliczonych wilków, które głos Baby z Kluczami wywabił z bezpiecznych (dla Wąsidły) kryjówek i teraz same biegły do niego, aby się policzyć.
Spacer z Wasidłowem
Poszliśmy na Kazimierz
pościgać się
z Księżycem
my pieszo
on na skrzydłach chmur
nie dogoniliśmy go
nawet autobusem
dopiero gdy stanęliśmy
on zaczekał na nas
Chadzał po bukowińskich kniejach Jerzy Wąsidło zwany tam Jurijem Wasidłowem i liczył zwierzynę, wiele z tego zostało na zaś. Drapieżce liczył, rogacze, skubacze, fruwacze i co tam jeszcze uchowało się przed człowiekiem i ekologami. Potem jeździł z wynikami po różnych stolicach różnych Europ, gdzie prostowano mu te liczby a raczej kręcono nimi tak, jak życzył sobie wolny rynek, który powoli wkraczał w rewiry prawem chronione. Rynek swoje a Wąsidło swoje, czort zawzięty w przeszkadzaniu dobrze zorganizowanym grupom zwanym związkami łowieckimi.
Działo się to jeszcze w czasach gdy nie było ani komórek, ani telefonów, choćby na korbkę, ani telegrafu ani nawet kołchoźników tam nie było, w tych karpackich kniejach. Ekolodzy popasali i barłożyli w drewnianej chałupinie, którą im na czas włóczenia się doglądała Baba z Kluczami, tej chałupy i ich, ekologów, żeby cało i zdrowo potem wrócili do siebie. A szczególnie o Wąsidłę dbała, bo chude to to było, wątłe, ot, na dwa klapnięcia paszczą i po człowieku. Gdy Wąsidło niepokoił knieję swoimi liczydłami, Baba czekała w chałupie przy żeleźniaku, na którym bulgotało, skwierczało, dymiło a Klucze wisiały obok. Pod wieczór, zanim zupa wystygła, zamykała Baba chatę na klucz, wychodziła na przełęcz, do której chałupka kleiła się z boku i wabiła podopiecznego:
– Juuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu.............raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa......!!!
A Klucze dyskretnie brzęczały przypięte do fartucha. Wąsidło, posłyszawszy odwieczny zew natury, niosący się po wierchach, dolinach, lasach, połoninach, ruszał mu naprzeciw, głosem nie tak wdzięcznym, ale jakże łapczywym:
– Iduuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu...........!!!
I przyśpieszał kroku, poganiany przez pusty przewód pokarmowy. Brocząc śliną gnał na zew kolacji, przeskakiwał chaszcze, badyle, parowy, lawiniska, osuwiska, potykał się o odsłonięty flisz karpacki, turlał po endemitach i reliktach, miażdżył sobą próchniejące przeszkody, znów dyszał pod wierchowiny, to ścinał kulminacje trawiastymi zakosami, aż wpadał do chałupy, gdy za jego plecami brzmiało jeszcze echo babinego niepokoju. Bo głos jej, wyrosły w tym pasterskim trwaniu mocniejszy był od jego głosu, ekologa z miasta ale nie tak chyży jak jego nogi.
I wtedy zimą, też pod taki wieczór jak inne, usłyszał pieśń babino-matczynej troski, dobiegającą od strony ciepłej, żółtej gwiazdy, zawieszonej na karpackiej nocy, jedynego światełka oprócz bladego z zimna miesiąca, który smagany oszronionymi chmurami trząsł się nad głową Wąsidły.
– Juuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu............!
Osłabiony głodem i liczeniem nie odpowiadał na zew stygnącej wieczerzy, więc wołanie powtórzyło się, jeszcze i jeszcze raz i jeszcze, coraz bardziej stanowcze i coraz głośniejsze, aż zorientował się w tym kałamarzu nocy, że zew na kolację dobiega go także zza jego pleców. A gdy przystanął i uspokoił głos serca, usłyszał kuchenną arię także od strony ramion i to obu naraz, jakby Babie dodatkowe gardziele wyrosły. A potem zobaczył, że światełko dalekiej lampy zawieszonej nad jego kolacją rozmnożyło się i otoczyło go rojem parzystych spojrzeń...
Ledwo dopadł chałupy ścigając się z watahą niepoliczonych wilków, które głos Baby z Kluczami wywabił z bezpiecznych (dla Wąsidły) kryjówek i teraz same biegły do niego, aby się policzyć.
Gabi Szmielik-Mazur
Prosta Baba spod Krakowa
Prosta Baba spod Krakowa
W poprzednim numerze zamieściliśmy opowieść:
Jak Wąsidło wilczydłował
Jak Wąsidło wilczydłował
Spacer z Wasidłowem
Poszliśmy na Kazimierz
pościgać się
z Księżycem
my pieszo
on na skrzydłach chmur
nie dogoniliśmy go
nawet autobusem
dopiero gdy stanęliśmy
on zaczekał na nas
3 maja 2004
Kazimierz
Gabi Szmielik-Mazur
Prosta Baba spod Krakowa
Kazimierz
Gabi Szmielik-Mazur
Prosta Baba spod Krakowa
z fikcyjnego cyklu “Biesiada z ekologiem”
w fikcyjnym zbiorze “Głos z Widowni”
w fikcyjnym zbiorze “Głos z Widowni”