Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

Lokalna produkcja. Lokalny zysk

Steve Rackett – ur. 1964, radny partii Zielonych Anglii i Walii w Radzie Miejskiej Watford oraz w radzie hrabstwa Hertfordshire. Z wykształcenia archeolog i specjalista ds. transportu. Pracował m.in. dla NSPCC (organizacji zwalczającej przemoc wobec dzieci), League Against Cruel Sports jako koordynator medialny oraz w Parlamencie Europejskim. Zafascynowany Wschodnią Europą, ożenił się z Polką. Ma kota rasy Maine Coon, jest trenerem polskiej drużyny narodowej w krykieta.

Przemysław Stępień: Na początek trochę biograficznie. Jesteś w ruchu Zielonych od wielu lat, rozpocząłeś karierę od wielkiego huku podczas wyborów do Parlamentu Europejskiego w 1989 roku. Uzyskałeś znakomity wynik, który przy proporcjonalnym systemie dałby miejsce w PE. Już 16 lat minęło – jesteś lokalnym samorządowcem, ale właściwie nie wiesz, czy kiedykolwiek będziesz parlamentarzystą...

Steve Rackett: Patrząc na to z szerszej perspektywy, nie ma to de facto znaczenia. Może mnie to dotyczyć osobiście, ale to nie jest mój cel. Spędziłem wiele lat między początkiem lat 90.i rokiem 2000 w różnego rodzaju grupach nacisku – grupy transportu publicznego, grupy “przeciwdrogowe”, protestując przeciw objazdowi Newbury w Południowośrodkowej Anglii... To doświadczenie naprawdę pokazało mi, że choć trafialiśmy na pierwsze strony gazet, to grupy nacisku nigdy nie wywierały takiego samego wpływu jak partie polityczne. Kiedy więc przeprowadziłem się do Watford, założyłem lokalną grupę partii Zielonych i już wkrótce zaczęliśmy odnosić sukcesy...

P.S.: To dopiero cztery lata od dnia rozpoczęcia działalności lokalnej i już jesteś radnym w Watford i w hrabstwie Hetfordshire. W tegorocznych wyborach pokonałeś w swoim okręgu laburzystów, konserwatystów i liberalnych demokratów...

S.R.: Postęp partii jest bardzo szybki. De facto nie utworzyliśmy lokalnej grupy partii aż do 2001 roku. W 2002 roku walczyliśmy o mandat w Callowland (około 5000 domów), a wygraliśmy go w 2003 roku. To był nasz pierwszy radny w 36-osobowej Radzie Miasta Watford. Teraz mamy ich dwóch oraz miejsce w większym okręgu Rady Hertfordshire. Tak jak pozostali Zieloni w Anglii – jeszcze nie straciliśmy raz uzyskanego mandatu.

P.S.: Chciałbym poruszyć kwestię angielskiego systemu wyborczego. System ten powoduje, że angażując się w zieloną politykę musisz się przygotować na ostrą jazdę. Wygranie miejsca w Izbie Gmin oznacza ni mniej, ni więcej pokonanie wszystkich innych w twoim okręgu... W Polsce właśnie odbywa się poważna próba wprowadzenia tego systemu [Jednomandatowe Okręgi Wyborcze – przyp. P.S.]. Jakie jest twoje zdanie?

S.R.: Nasz system wyborczy na pewno potrzebuje zmiany. I dziwi mnie, że ktoś go pragnie naśladować. Jest bardzo ciężko, mniejszym czy nawet 'mainstreamowym' partiom, mówić szczerze własnym głosem i dokonywać postępu politycznego. System ten nie wspiera innowacji, nie pozwala na poruszanie ciężkich tematów (wszyscy pragną się 'wycentrować'), szczególnie jeśli chodzi o przyszłość naszej planety i środowiska. I tak próba przekonania ludzi do głosowania na ciebie en masse staje się niezwykle trudna. Nie ma w angielskim systemie żadnych nagród za drugie miejsce. Musisz wygrać, musisz pokonać 3,4,5 innych partii w okręgu, żeby zdobyć miejsce w radzie czy w parlamencie.

P.S.: W Polsce słychać jednak odmienne głosy. Ludzie chcą wprowadzenia systemu typu angielskiego, mówiąc, że niweczy korupcję, jest bardziej efektywny, jest bliższy ludziom, że łatwiej uzyskać bezpośredni kontakt z wyborcami... A więc w pewnym sensie przeczą twoim twierdzeniom...

S.R.: Nie ma żadnych powodów, żeby nie mieć tego, co najlepsze z obu światów. Ja myślę, że system szkockiego parlamentu [mieszany system proporcjonalny – przyp. P.S.] jest optymalny. Masz członków parlamentu, którzy reprezentują okręgi, miasta czy części miast, ale masz też dodatkowy system 'partyjny', który pozwala głosować na listy partyjne. I plusy obu systemów są zintegrowane w Szkocji. To dobrze funkcjonuje. Zieloni mają siedem miejsc w szkockim parlamencie. Można zauważyć, że Zieloni mają poważny wpływ na szkocką politykę. Na przykład kampania na rzecz zakazu dla żywności genetycznie modyfikowanej, osiągnęła większy postęp niż tu. A ustawa na rzecz zakazu polowania na lisy przeszła przez szkocki parlament dwa lata temu.

P.S.: W Polsce partia Zielonych właśnie podejmuje pierwsze podejście do polityki parlamentarnej. Także ze skromnymi środkami finansowymi i z ograniczonymi rezerwami ludzkimi. Bywasz często w Polsce, co, twoim zdaniem, polscy Zieloni 2004 powinni robić, żeby zmaksymalizować rezultaty wysiłków?

S.R.: Jedna rzecz, która mnie uderza, to silny pęd w Polsce do wzrostu gospodarczego. Pęd do tworzenia miejsc pracy za wszelką cenę może negatywnie odbić się na środowisku. Jest ważne, żeby pokazać, że ten wzrost często dokonuje się kosztem jakości życia. Miejsc pracy starczy tylko na kilka lat, podczas gdy skutki ich tworzenia są długoterminowe. Miejsca pracy, po jakimś czasie w naszym zglobalizowanym systemie, prawdopodobnie i tak zostaną przeniesione na Daleki Wschód, podczas gdy zniszczenie środowiskowe części Polski będzie postępować. Na przykład transeuropejskie trasy oznaczają budowę autostrad na względnie delikatnych i dziewiczych terenach...

P.S.: Ale jak sprzedać taką politykę?

S.R.: Patrzę na to w ten sposób – jeśli potrzebujesz miejsc pracy, jeśli potrzebujesz transportu z A do B, trzeba wprowadzić właściwy system komunikacji publicznej. Dzięki temu, na początku wzrostu nie będzie wymagany wielki wzrost ilości prywatnych samochodów, która generuje ogromne koszty dodatkowe. Widać negatywny przykład w Wielkiej Brytanii. Wy macie w Polsce relatywnie wspaniały system tramwajowy. Dalsze wydatki publiczne na publiczny system transportowy uwalniają wręcz w długim terminie fundusze państwowe. Im szybciej osoba może się dostać z punktu A do B za pomocą publicznych rozwiązań, tym mniejsze użycie samochodów. Tu nie chodzi tylko o środowiskowy koszt samochodów i ruchu. Jest też prosty koszt ekonomiczny, np. szybszego niszczenia dróg czy strat, wynikających z pobytu ludzi w korkach samochodowych. Podsumowując, transport publiczny ma znakomity sens ekonomiczny. Myślę, że przekaz musi po prostu trafić do społeczeństwa...

P.S.: Ale jak przekonać społeczeństwo, że to nie np. autostrady są priorytetem?

S.R.: Jedną z rzeczy integralnych obecnego systemu gospodarczego jest podejście: No więc, wybudujemy tu fabrykę i miejsca pracy, ale będziemy mieszkać gdzieś indziej. Myślę, że należy jednak promować taki system planowania, żeby miejsca pracy i ludzi trzymać jak najbliżej siebie. Wtedy zapotrzebowanie na autostrady spadnie.

P.S.: To część polityki lokalizmu silnie promowanej przez angielskich Zielonych...

S.R.: Tak.

P.S.: Jeden z bardziej znanych 'zielonych' w Wielkiej Brytanii, George Monbiot, de facto skrytykował tę politykę jako nierealistyczną. Ustawił się naprzeciw ekonomii lokalizmu, pisząc, że kwestie zrównoważonego rozwoju można tylko rozwiązać, dzięki globalnym rozwiązaniom. Na przykład, jeśli Wielka Brytania wprowadzi koszty zewnętrzne energii do rachunku gospodarczego to konkurencyjność kraju spadnie, gdyż inne kraje nie martwią się o te koszty... Tym samym jak dowodzi Monbiot, lokalizm promuje autarkię i nieefektywność.

S.R.: Oczywiste jest, że eksport i import będą wciąż potrzebne. Tak samo trzeba zapewnić, żeby wszyscy uzyskiwali uczciwą cenę za swoją produkcję, a to wymaga rozwiązań globalnych. Ale z drugiej strony, jeśli promuje się konieczność zakupywania i produkowania w lokalnej ekonomii, twoje pieniądze obracane są lokalnie. To oznacza, że zysk jest wydawany lokalnie, a to tworzy dodatkowe lokalne miejsca pracy. Jeśli masz więcej miejsc pracy, wtedy import się zwiększy na takie produkty jak żywność. A ludzi będzie stać, żeby zapłacić za nie uczciwą cenę.

Jeszcze jedna rzecz: lokalna produkcja oznacza brak konieczności transportowania jabłek 20 000 mil z Południowej Ameryki do Wielkiej Brytanii, ignorując koszt środowiskowy takiego masowego transportu dóbr. Rozumiem, co George chce powiedzieć, ale myślę, że jest szansa dla społeczności na całym świecie, żeby budować trwały i prawdziwy postęp, bez eksportowania zysków przez wielkie korporacje. Na przykład część niedoli Afryki wynika z braku lokalnej bazy dla wzrostu i z eksportu zysków. Żywność tam produkowana nie może zostać sprzedana z powodu taniego importu i 'pomocy żywnościowej'. Nie ma więc właściwie żadnego zysku generowanego lokalnie i żadnego miejsca dla inwestycji prywatnych. Tu są właśnie te problemy...

P.S.: Jak spowodować, żeby ludzie zaczęli kupować lokalnie?

S.R.: Tu w Watford mamy powolny upadek naszej dzielnicy handlowej. Nasza lokalna polityka polega na dopuszczeniu większej różnorodności poprzez zakładanie lokalnych sklepów i dostarczenie ludziom możliwości kupowania lokalnie. Chcemy także przekonać ich, że nie muszą wsiadać do samochodu i jechać pięć mil do międzynarodowego hipermarketu, gdzie 20% pieniędzy w kasie jest wyprowadzane z kraju, a następnie jest inwestowane w Stanach Zjednoczonych, które są już niezwykle bogatym krajem. Jeśli możesz kupować lokalnie produkowaną żywność, także w krajach rozwijających się, możesz utrzymać lokalne miejsca pracy w sektorze sprzedaży detalicznej i tym samym zapewniać lepsze warunki dla wzrostu. To jedna z przyczyn, dla których walczymy o lokalne ekonomie. Oznacza, że jeśli utrzymasz zyski lokalnie w mniejszych firmach, firmach rodzinnych, to społeczeństwo przestaje być w posiadaniu firm.

P.S.: Jednym z najsilniejszych argumentów, przemawiającym za lokalizmem, jest środowiskowy koszt transportu masowego dóbr z jednego krańca świata na drugi. Ten koszt nie znajduje się na metce...

S.R.: Jeśli np. koszt przewozu lotniczego czy drogowego zostanie podniesiony tak, żeby uwzględnić prawdziwy wpływ środowiskowy, to będzie to miało ogromny wpływ na transport wielu dóbr na ogromne odległości. Kiedy byłem na Wyspie Wight, widziałem idiotyczną sytuację, gdzie lokalnie hodowane pomidory były wywożone z wyspy na odległość 150 mil do hurtowni, po czym przywożono je z powrotem, żeby sprzedawać w lokalnych supermarketach, co jest po prostu szaleństwem. Ponieważ supermarkety kupowały ogromne ilości – tysiące pomidorów – i tak były w stanie wypchnąć z rynku lokalnie sprzedawane i dystrybuowane warzywa. A to jest rażąco niesprawiedliwe. Takie szaleństwo musi się skończyć. Jeśli ludzie rzeczywiście zaczną płacić za transport, to wtedy nie będziemy podważać lokalnych producentów.

P.S.: W porównaniu z Zielonymi z kontynentu, jesteście dużo bardziej eurosceptyczni. Z czego to wynika?

S.R.: Tak naprawdę jesteśmy za Unią Europejską. Jesteśmy całkowicie za demokratycznie rządzoną Unią Europejską. To, czemu się ostro przeciwstawiamy to wspólna europejska waluta.

P.S.: Dlaczego?

S.R.: No, to akurat dosyć proste. Europejski Bank Centralny jest instytucją jeszcze bardziej niewrażliwą na demokratyczne rządy niż Komisja Europejska. Decyzje podejmowane w EBC są nie do zakwestionowania przez jakąkolwiek demokratycznie zarządzaną instytucję. Poziom tajności i całkowity brak otwartości tej instytucji w połączeniu z silnym ekonomicznym wpływem, jaki ma na dany kraj powoduje, że my mówimy w tej sprawie silne i stanowcze NIE.

P.S.: Jakieś końcowe sugestie dla Zielonych w Polsce?

S.R.: Jedną z rzeczy, którą uważam za ważną, kiedy posiada się ograniczoną ilość środków... a partie Zielonych zazwyczaj są względnie małe – z reguły nie ma pędu do władzy i składają się z garstki lokalnych aktywistów... Tak więc naprawdę trzeba się skupić na tym, na czym się zna, i zamiast robić dziesięć rzeczy słabo, zrobić dwie-trzy rzeczy dobrze. Róbcie te rzeczy. No i najważniejsze – trzeba usilnie się starać, żeby wasi ludzie byli wybierani lokalnie i przeć na własny lokalny elektorat. Nie ma sensu posiadanie obszernego, wspaniałego programu, jeśli nie możesz go wprowadzić w życie.

Powiedziałbym wszystkim Zielonym na świecie... nieważne, jak błyskotliwe wasze pomysły, jeśli nie zostaniesz wybrany, to te postulaty nigdy nie zostaną zrealizowane.

P.S.: Dziękuję za czas.