Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

MOŻNA

Wiele ludzi mówi mi, że nie robią czegoś, bo tego nie można wygrać, po co więc tracić czas. Sam też tak nieraz myślę, kiedy patrzę na to, co się dzieje na tym świecie. Innym razem słyszę, że ktoś nie robi czegoś na bardzo małą skalę, bo jest trudno zainteresować tym kogokolwiek i też się czasem z tym zgadzam. Jednak spoglądając na przeszłość z innej strony myślę, że warto było, bo coś tam pomogłem zmienić na lepsze i można było, choć wydawało się że nie.

Taki mały przykład kampanii przeniesienia ziemnych wiewiórek z zagrożonego budową obszaru. W mieście w którym mieszkam (zaraz przy Los Angeles), zaakceptowano plan budowy kondominiów na pustym miejscu otoczonym najnowszą cywilizacją. Zaakceptowano też wszystkie prezentacje związane z ochroną środowiska i naturalnego życia podczas budowy. Oponenci poprzegrywali rozprawy sądowe. No i rowerkuję sobie przejeżdżając przez przyszły plac budowy, było ciepło, jak zawsze pod koniec lata. Widzę prawie 200 brązowawych wiewiórek mieszkających głównie w norach w ziemi. Patrzę dookoła placu, widzę ogromne centrum sportowo-konferencyjne, duże hotele, wysokie domy mieszkalne obetonowane dookoła, ruchliwą ulicę. Słowem absolutnie żadnego miejsca dla wiewiórek kiedy koparki zaczną pracę. Był wrzesień roku 2000, niedługo później miały zacząć się wstępne prace budowlane.

Nieskutecznie próbowałem zainteresować sprawą Radę Miasta, odpowiednie wydziały w tejże radzie i firmę zawiadującą placem, znane mi grupy proekologiczne odmówiły pomocy, poważany biolog powiedział, że wiewiórki muszą poradzić sobie same. Jedyne co zawdzięczam temu biologowi, to wykład o wiewiórkach ziemnych, bo wcześniej niewiele o nich wiedziałem. Okazało się, że nie są one nawet ważne w łańcuchu pokarmowym ani nie znajdują się na liście chronionych zwierząt, mogą też przenosić wirusy. No i co robić?? Prawie dałem za wygraną.

Ale za każdym razem kiedy rowerkowałem koło przyszłego placu budowy widziałem wiewiórki, które niebawem będą skazane na zagładę, bo naprawdę nie mają stamtąd dokąd uciec. Przechodnie, z którymi rozmawiałem, popierali moją ideę przeniesienia tych małych stworzeń w inne miejsce, choć nikt nie chciał nic zrobić. Wreszcie po milionowych spotkaniach w lokalnej Partii Zielonych udało mi się zainteresować ich sprawą, co nie wydawało się najlepsze, bo generalnie nie byli oni lubiani wśród tych, którzy podejmują decyzje w mieście. Przychodząc na spotkania, napastując lokalnych radnych, przyciągnąłem uwagę do sprawy przeprowadzki wiewiórek. Sam musiałem napisać notki o sytuacji do lokalnej prasy, choć mój angielski nadal nie jest OK. W rezultacie Green Party zajęła się sprawą bardziej poważnie, wysyłając list do Radnego, zarazem Vice Burmistrza i umieszczając info na swojej stronie www. Na kolejnych spotkaniach, pikietach, happeningach, zainteresowanie sprawą stawało się większe. Nawet częściowo zwróciły się moje koszty.

Wreszcie właściciel budowy zgodził się sfinansować przeniesienie wiewiórek, i choć miesiące zajęło znalezienie kogoś, kto to może zrobić, teraz około 200 małych, sympatycznych zwierzątek mieszka bezpiecznie w nowym miejscu. I udało się, wytrwale (prawie 18 miesięcy „kampanii”), do celu, poprzez przeszkody. I choć nie zrobiłem tego sam (w rezultacie pomogło mi wiele osób, w szczególności pod koniec), to daję słowo, nieraz chciałem się poddać. I choć mój akcent jest daleki od amerykańskiej normy (co nie ułatwia komunikacji), pchnąłem do przodu coś prawie niemożliwego. Jak zwykle, przy pomyślnym końcu, sprawa stała się znana i popularna wśród lokalnych działaczy społeczno-politycznych, została nawet nieoficjalnie nazwana „one of the most successful campaign of Local Green Party”. Tak, że słowo do wszystkich czytelników: Można!

Przemysław Sobański

Przemysław Sobański