POMORSKIE LEGENDY BAŚŃ O WIELKIEJ MIŁOŚCI
Kiedyś, bardzo dawno temu przy skrzyżowaniu dróg z DARŁOWA do SIANOWA i IWIĘCINA, na skraju lasu rósł dąb, a nieopodal – prawie naprzeciw niego -młoda, białoskóra brzoza, nieco wysunięta spośród ogromnej gromady swych sióstr. Te dwa drzewa dzieliła leśna droga, więc tęskniły do siebie. Zwłaszcza brzoza tęskniła do dębu, jak do brata, nawet żywiej jeszcze. Dąb zaś nie mógł się dość napatrzeć na brzozę jak stała biała i wiotka, pięknością swą zawstydzona. Budziła w piersiach dębu uczucie wielkie i gorące. Najchętniej podszedłby do niej, objął i niechby tak stały przy sobie blisko, zapatrzone w niebiański przestwór. Nie mogąc wszakże dotknąć się nawet listeczkami, miłowały się drzewa oczyma, gdyż i one je mają, nie dla wszystkich jednak widoczne.Okropnie im było niewygodnie z tymi stopami wrośniętymi w grunt. Zwłaszcza dąb cierpiał mocno, widząc jak wiotka brzoza zmaga się z zimową wichurą, która ciągnie ją za włosy do ziemi. Ach, jakże pragnął osłonić ją swymi potężnymi konarami, na których choć w strzępach, zrudziały płaszcz się zatrzymał.
Na wiosnę drzewom było jeszcze trudniej. W piękny przedwieczór, gdy na zachodzie płonęły zorze, a na niedalekich moczarach zaczynały się odzywać żaby i unosiła się mgła nad strumieniami, tak bardzo chciały się znaleźć blisko siebie, razem słuchać kląskań słowiczych, dochodzących z mrocznej gęstwiny boru.
Kiedy księżyc wypłynął na niebo, a las przesłoniły mgły, słychać było ciche westchnienia obu drzew, czasem listki zakołysały się, jakby drzewa próbowały się poruszyć i iść. Na próżno jednak.
Albo latem, gdy błękitniały oddalone pola, jakże chętnie poszłyby one w ciszę, snuły się miedzami, jak ludzie. Chciałyby zobaczyć, skąd owe dymy, które w południe nad horyzontem płyną. Tęsknotę ich wzmagały nadto błąkające się po przestworzach chmury. Gdyby – tak jak one – mogły stać się wolne i śnieżne!
Aż w końcu z wielkiej tęsknoty oba drzewa poczęły chorować. Było to pod jesień. Najpierw brzozowe listeczki pokryły się żółtymi piętnami, a potem i dąb zaczął rudzieć, wieniec smutku oplótł mu głowę. Zdawało się, że nie obchodzi już ich nic, chociaż wokół było wciąż tak pięknie. Kwitły żółte łubiny, ogniska paliły się na ugorach i wespół z białą pajęczyną snuły ku borom niebieskie smugi dymu. Także słońce jakby wyszlachetniało. Stało się łagodne, zamyślone, pełne oliwnych blasków.
Dąb i brzoza gasły pomału wśród powszechnej zadumy, złociste i piękne owym niezwykłym dostojeństwem, którym namaszcza cierpienie.
Gdy tak stały nieruchome, pewnego dnia przyszedł ku nim człowiek z siekierą i począł ścinać brzozy-siostry, jedną po drugiej, aż doszedł do tej co stała wysunięta nad samą drogą. Spojrzał na nią, spojrzał na dąb i usiadł, a im się zdawało, że człowiek zrozumiał ich miłość i daruje im życie. Ale drwal tylko wypoczywał. Po chwili otarł pot z czoła i zaczął ścinać ostatnie białokore drzewo, które chyląc się coraz bardziej, wydawało bolesny jęk i padło wprost w ramiona dębu.
Bernard Konarski