Prowadził nas los
PROWADZIŁ NAS LOS
Bilet w jedną stronę, dwa plecaki, pięćset osiemdziesiąt trzy dolary i dwadzieścia pięć centów – cały nasz kapitał, niewiele planów i dużo marzeń. Tyle mieliśmy ze sobą, kiedy wylądowaliśmy w Nowym Jorku. Wiedzieliśmy jedno – chcemy objechać świat dookoła. CAŁY! Jak tego dokonać prawie bez pieniędzy? Jak to zrobić, aby jak najbliżej poznać ludzi i kultury przemierzanych krajów? Oczywiście – autostopem! Kto by przypuszczał, że zajmie nam to pięć lat...
Tak brzmi fragment wstępu z książki Kingi i Chopina, którzy niedawno wrócili z podróży autostopem dookoła świata. Przez pięć lat, dzień w dzień, Kinga pisała pamiętnik. Oto cztery fragmenty, cztery dni z pamiętnika, po jednym z każdego kontynentu.
AMERYKA PÓŁNOCNA
12 grudnia 1998
Podczas jazdy rowerem przez Kalifornię, natknęliśmy się na Julię Butterfly – dziewczynę, która mieszka na potężnym, tysiącletnim drzewie, chroniąc je przed ścięciem. Ścięli już większość olbrzymich drzew dookoła, a Julia się trzyma i wie, że dopóki tam będzie, Luna (drzewo, na którym mieszka) będzie bezpieczna. Obiecała sobie i Lunie, że nie pozwoli swoim stopom dotknąć ziemi, dopóki nie poczuje, że zrobiła już absolutnie wszystko, aby ją uratować i dopóki nie będzie pewna, że Luna jest bezpieczna. Dziś – wraz z Jasonem – wybieramy się na szczególną uroczystość. Mija właśnie rok, od kiedy Julia zamieszkała na drzewie.
Nigdy nie zapomnę Julii Butterfly tańczącej na czubku Luny, w rytm bębnów i śpiewu tłumu ludzi, którzy wspięli się tutaj, na wzgórze, aby ją uczcić. Później rozmawiam z Julią przez telefon, bo właśnie za pomocą telefonu komórkowego Julia utrzymuje łączność ze światem. Jason też zamienia z nią parę słów. Na szczęście nie mówi jej tego, co myśli:
– Powinna zejść z tego drzewa, wziąć prysznic, pójść do restauracji, do kina.
AMERYKA POŁUDNIOWA
12 września 2000
Iquitos. W porcie dowiadujemy się, że na razie nie ma żadnej łodzi płynącej do Ekwadoru. Może przypłynie jutro (to samo mówili wczoraj).
Czekając na wieczne „jutro”, wybieramy się do Indian Bora w dżungli. Mała łódka wysadza nas w miejscu, skąd prowadzi ścieżka w głąb dżungli. Po godzinie wędrówki ścieżka doprowadza nas do polany z okrągłym miejscem pod dachem z palmowych liści. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego, że Indianie na nasz widok pospiesznie rzucą się przebierać. Z szortów i koszulek – w swoje tradycyjne okrycia bioder. Okazuje się, że żyją tu po prostu z turystów.
– Chcecie zobaczyć tradycyjny taniec? Tylko dwadzieścia pięć soli!
Trochę nie o to nam chodziło...
– No to kupcie chociaż pamiątkę. Prawdziwy indiański łuk. Albo chociaż naszyjnik, albo bransoletkę.
Kasy mamy akurat tylko tyle, co na powrót łódką do miasta, więc rozpoczynamy handel wymienny. Pozłacany pierścionek, który Chopin znalazł w strumieniu w Wenezueli, na tutejszy naszyjnik z nasion i kolorowych piór – kobieta z obnażonymi piersiami wydaje się być bardzo zadowolona, ale musimy ją rozczarować, że nie mamy więcej biżuterii.
Dopiero kiedy transakcje handlowe mamy za sobą, jest szansa spokojniej porozmawiać. Rozmawiamy z młodym mężczyzną, który opowiada nam trochę, jak żyje jego plemię. Okazuje się, że są, jak to ujął – „na nowo narodzonymi”, czyli ochrzczonymi ewangelikami. Po czym zaczyna krótkie kazanie, cytując z pamięci Biblię. Niesamowite, jak odwróciły się role. Nie tak dawno to biały człowiek nawracał w dżungli Indian...
AUSTRALIA
11 października 2001
Zabiera nas na stopa Scott – młody chłopak, jadący starym, trzydziestoośmioletnim samochodem. Pyta, czy nie mamy nic przeciwko przejechaniu się zamiast główną drogą – trasą wzdłuż wybrzeża i wstąpieniu do niego na herbatę. Czemu nie? Nie spieszy nam się przecież. Kiedy w gościnnym pokoju jego domu pijemy herbatę, słyszymy podjeżdżający samochód jego żony. Scott chce zrobić jej kawał. Ukryć się i zobaczyć, jak zareaguje, kiedy zobaczy nas – obcych ludzi siedzących samych w jej domu. Zanim mamy okazję coś powiedzieć, Scott się ukrywa i w tym momencie wchodzi żona. Lekko zdziwiona, pyta kim jesteśmy.
– Przechodziliśmy, wiec wpadliśmy, zrobiliśmy sobie herbatę – mówi Chopin z kamienną twarzą.
– No to super. Bardzo mi miło. Jestem Sue.
Takiej reakcji się nie spodziewaliśmy... Ujawnia się Scott i wyjaśnia, o co chodzi. Rozmawiamy i okazuje się, że Sue była w Polsce – w 1992 roku – na Rainbow Gathering, na tym samym, na którym był Chopin. Pokazuje nam zdjęcia i... Chopin rozpoznaje dwóch swoich znajomych!
AZJA
28 kwietnia 2003
Ruszamy prosto w stronę tybetańskiej granicy. Najpierw pieszo. Potem – przyczepką przejeżdżającego traktora. W końcu zatrzymuje się nam samochód z trzema Chińczykami jadącymi prosto do Lhasy! Ale obawiamy się, że nie będzie to takie proste. Asfalt skończył się już jakiś czas temu, ale samochód pruje sprawnie do przodu piaszczysto-kamienistą drogą i po paru godzinach dojeżdżamy do oficjalnej granicy z Tybetem. Stajemy w wiosce przed zamkniętym szlabanem. Najpierw wszyscy podlegają kontroli w związku z SARS-em. Pielęgniarki w maseczkach mierzą pasażerom temperaturę, a jeden z policjantów opryskuje koła samochodu.
Chopinowi chyba z wrażenia temperatura podskakuje do 37 stopni. Pielęgniarka podejrzliwie na niego patrzy, ale oczywiście nie to jest problemem.
– Macie pozwolenie na wjazd do Tybetu? – pyta umundurowany urzędnik przy szlabanie.
– Jakie pozwolenie? – udajemy totalną nieświadomość – Czy Tybet nie jest częścią Chin?
– Oczywiście, że jest! – oburza się Chińczyk – ale to szczególna część Chin i obowiązuje tu specjalna procedura. W Zhongdian jest biuro pozwoleń, tam musicie wrócić.
Nie mówimy policjantowi, że byliśmy już w tym odległym o dwa dni drogi biurze ze szczerymi chęciami postępowania zgodnie z oficjalną procedurą.
Nasi kierowcy są rozczarowani. Mówią, że nie wiedzieli, że są tu pierwszy raz. My, zgodnie z prawdą, mówimy, że my też tu pierwszy raz i niech się nie przejmują, to nie ich wina. Zabieramy plecaki z samochodu, życzymy im szczęśliwej drogi i idziemy do restauracyjki przy drodze, zastanowić się, co dalej. Możemy wejść tylko do tej przed szlabanem.
Dziś rano jeszcze czytaliśmy e-mail od jednego Polaka, który wpadł na naszą stronę i pisze, że zazdrości nam, że jesteśmy tacy wolni, że nie musimy robić corocznych rozliczeń podatkowych, oraz podejmować bzdurnych decyzji. Co do rozliczeń podatkowych ma rację. Co do decyzji... No właśnie... Zawrócenie i odpuszczenie sobie Tybetu nie jest opcją, a każda inna opcja niesie ze sobą ryzyko kto wie czego – wiezienia, kary pieniężnej, czy może deportacji i nagłego końca podróży... Dzisiejszej nocy nie jesteśmy wolni od podejmowania decyzji. Decydujemy się na wariant nocny. Mówimy policjantowi, że idziemy rozłożyć namiot poza wioską, na łonie natury i że jutro wracamy do Zhongdian. Ta pierwsza część jest prawdą.
Resztę możecie przeczytać w książce Kingi i Chopina.Książka nosi tytuł: Prowadził nas los, ma sztywną okładkę, 472 strony na matowej kredzie, mnóstwo kolorowych fotografii oraz mapę podróży. Można ją zamówić bezpośrednio poprzez stronę internetową podróżników: www.geocities.com/kingachopin
Bilet w jedną stronę, dwa plecaki, pięćset osiemdziesiąt trzy dolary i dwadzieścia pięć centów – cały nasz kapitał, niewiele planów i dużo marzeń. Tyle mieliśmy ze sobą, kiedy wylądowaliśmy w Nowym Jorku. Wiedzieliśmy jedno – chcemy objechać świat dookoła. CAŁY! Jak tego dokonać prawie bez pieniędzy? Jak to zrobić, aby jak najbliżej poznać ludzi i kultury przemierzanych krajów? Oczywiście – autostopem! Kto by przypuszczał, że zajmie nam to pięć lat...
Tak brzmi fragment wstępu z książki Kingi i Chopina, którzy niedawno wrócili z podróży autostopem dookoła świata. Przez pięć lat, dzień w dzień, Kinga pisała pamiętnik. Oto cztery fragmenty, cztery dni z pamiętnika, po jednym z każdego kontynentu.
AMERYKA PÓŁNOCNA
12 grudnia 1998
Podczas jazdy rowerem przez Kalifornię, natknęliśmy się na Julię Butterfly – dziewczynę, która mieszka na potężnym, tysiącletnim drzewie, chroniąc je przed ścięciem. Ścięli już większość olbrzymich drzew dookoła, a Julia się trzyma i wie, że dopóki tam będzie, Luna (drzewo, na którym mieszka) będzie bezpieczna. Obiecała sobie i Lunie, że nie pozwoli swoim stopom dotknąć ziemi, dopóki nie poczuje, że zrobiła już absolutnie wszystko, aby ją uratować i dopóki nie będzie pewna, że Luna jest bezpieczna. Dziś – wraz z Jasonem – wybieramy się na szczególną uroczystość. Mija właśnie rok, od kiedy Julia zamieszkała na drzewie.
Nigdy nie zapomnę Julii Butterfly tańczącej na czubku Luny, w rytm bębnów i śpiewu tłumu ludzi, którzy wspięli się tutaj, na wzgórze, aby ją uczcić. Później rozmawiam z Julią przez telefon, bo właśnie za pomocą telefonu komórkowego Julia utrzymuje łączność ze światem. Jason też zamienia z nią parę słów. Na szczęście nie mówi jej tego, co myśli:
– Powinna zejść z tego drzewa, wziąć prysznic, pójść do restauracji, do kina.
AMERYKA POŁUDNIOWA
12 września 2000
Iquitos. W porcie dowiadujemy się, że na razie nie ma żadnej łodzi płynącej do Ekwadoru. Może przypłynie jutro (to samo mówili wczoraj).
Czekając na wieczne „jutro”, wybieramy się do Indian Bora w dżungli. Mała łódka wysadza nas w miejscu, skąd prowadzi ścieżka w głąb dżungli. Po godzinie wędrówki ścieżka doprowadza nas do polany z okrągłym miejscem pod dachem z palmowych liści. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego, że Indianie na nasz widok pospiesznie rzucą się przebierać. Z szortów i koszulek – w swoje tradycyjne okrycia bioder. Okazuje się, że żyją tu po prostu z turystów.
– Chcecie zobaczyć tradycyjny taniec? Tylko dwadzieścia pięć soli!
Trochę nie o to nam chodziło...
– No to kupcie chociaż pamiątkę. Prawdziwy indiański łuk. Albo chociaż naszyjnik, albo bransoletkę.
Kasy mamy akurat tylko tyle, co na powrót łódką do miasta, więc rozpoczynamy handel wymienny. Pozłacany pierścionek, który Chopin znalazł w strumieniu w Wenezueli, na tutejszy naszyjnik z nasion i kolorowych piór – kobieta z obnażonymi piersiami wydaje się być bardzo zadowolona, ale musimy ją rozczarować, że nie mamy więcej biżuterii.
Dopiero kiedy transakcje handlowe mamy za sobą, jest szansa spokojniej porozmawiać. Rozmawiamy z młodym mężczyzną, który opowiada nam trochę, jak żyje jego plemię. Okazuje się, że są, jak to ujął – „na nowo narodzonymi”, czyli ochrzczonymi ewangelikami. Po czym zaczyna krótkie kazanie, cytując z pamięci Biblię. Niesamowite, jak odwróciły się role. Nie tak dawno to biały człowiek nawracał w dżungli Indian...
AUSTRALIA
11 października 2001
Zabiera nas na stopa Scott – młody chłopak, jadący starym, trzydziestoośmioletnim samochodem. Pyta, czy nie mamy nic przeciwko przejechaniu się zamiast główną drogą – trasą wzdłuż wybrzeża i wstąpieniu do niego na herbatę. Czemu nie? Nie spieszy nam się przecież. Kiedy w gościnnym pokoju jego domu pijemy herbatę, słyszymy podjeżdżający samochód jego żony. Scott chce zrobić jej kawał. Ukryć się i zobaczyć, jak zareaguje, kiedy zobaczy nas – obcych ludzi siedzących samych w jej domu. Zanim mamy okazję coś powiedzieć, Scott się ukrywa i w tym momencie wchodzi żona. Lekko zdziwiona, pyta kim jesteśmy.
– Przechodziliśmy, wiec wpadliśmy, zrobiliśmy sobie herbatę – mówi Chopin z kamienną twarzą.
– No to super. Bardzo mi miło. Jestem Sue.
Takiej reakcji się nie spodziewaliśmy... Ujawnia się Scott i wyjaśnia, o co chodzi. Rozmawiamy i okazuje się, że Sue była w Polsce – w 1992 roku – na Rainbow Gathering, na tym samym, na którym był Chopin. Pokazuje nam zdjęcia i... Chopin rozpoznaje dwóch swoich znajomych!
AZJA
28 kwietnia 2003
Ruszamy prosto w stronę tybetańskiej granicy. Najpierw pieszo. Potem – przyczepką przejeżdżającego traktora. W końcu zatrzymuje się nam samochód z trzema Chińczykami jadącymi prosto do Lhasy! Ale obawiamy się, że nie będzie to takie proste. Asfalt skończył się już jakiś czas temu, ale samochód pruje sprawnie do przodu piaszczysto-kamienistą drogą i po paru godzinach dojeżdżamy do oficjalnej granicy z Tybetem. Stajemy w wiosce przed zamkniętym szlabanem. Najpierw wszyscy podlegają kontroli w związku z SARS-em. Pielęgniarki w maseczkach mierzą pasażerom temperaturę, a jeden z policjantów opryskuje koła samochodu.
Chopinowi chyba z wrażenia temperatura podskakuje do 37 stopni. Pielęgniarka podejrzliwie na niego patrzy, ale oczywiście nie to jest problemem.
– Macie pozwolenie na wjazd do Tybetu? – pyta umundurowany urzędnik przy szlabanie.
– Jakie pozwolenie? – udajemy totalną nieświadomość – Czy Tybet nie jest częścią Chin?
– Oczywiście, że jest! – oburza się Chińczyk – ale to szczególna część Chin i obowiązuje tu specjalna procedura. W Zhongdian jest biuro pozwoleń, tam musicie wrócić.
Nie mówimy policjantowi, że byliśmy już w tym odległym o dwa dni drogi biurze ze szczerymi chęciami postępowania zgodnie z oficjalną procedurą.
Nasi kierowcy są rozczarowani. Mówią, że nie wiedzieli, że są tu pierwszy raz. My, zgodnie z prawdą, mówimy, że my też tu pierwszy raz i niech się nie przejmują, to nie ich wina. Zabieramy plecaki z samochodu, życzymy im szczęśliwej drogi i idziemy do restauracyjki przy drodze, zastanowić się, co dalej. Możemy wejść tylko do tej przed szlabanem.
Dziś rano jeszcze czytaliśmy e-mail od jednego Polaka, który wpadł na naszą stronę i pisze, że zazdrości nam, że jesteśmy tacy wolni, że nie musimy robić corocznych rozliczeń podatkowych, oraz podejmować bzdurnych decyzji. Co do rozliczeń podatkowych ma rację. Co do decyzji... No właśnie... Zawrócenie i odpuszczenie sobie Tybetu nie jest opcją, a każda inna opcja niesie ze sobą ryzyko kto wie czego – wiezienia, kary pieniężnej, czy może deportacji i nagłego końca podróży... Dzisiejszej nocy nie jesteśmy wolni od podejmowania decyzji. Decydujemy się na wariant nocny. Mówimy policjantowi, że idziemy rozłożyć namiot poza wioską, na łonie natury i że jutro wracamy do Zhongdian. Ta pierwsza część jest prawdą.
Resztę możecie przeczytać w książce Kingi i Chopina.Książka nosi tytuł: Prowadził nas los, ma sztywną okładkę, 472 strony na matowej kredzie, mnóstwo kolorowych fotografii oraz mapę podróży. Można ją zamówić bezpośrednio poprzez stronę internetową podróżników: www.geocities.com/kingachopin