SENDZIMIR NIE TRUJE
Siedzę w gronie trzydziestu osób, z których połowa to studenci ochrony środowiska a reszta przynajmniej uczy się na jakichś uczelniach technicznych – pytam samego siebie: „Co ja, człowiek od nauk społecznych, tutaj robię?”. Są wakacje 2000 r., dokładnie początek lipca, Mogilany – miejscowość pod Krakowem i dworek a wokół niego ogród, o którym trudno powiedzieć coś więcej ponad to, że jest przepiękny. Jak na tych pocztówkach z zagranicy: z żywopłotami, rzeźbami i alejami, nad którymi zwieszają się gałęzie drzew. Jest lepiej niż zagranicą: ogród kończy się kamiennym murkiem metrowej wysokości, za którym zaczynają się schodzące w dół pola, a na horyzoncie – góry. Widok taki, że trudno oderwać wzrok.No więc siedzę w mogilańskim dworku w sali konferencyjnej, stoły ustawione w podkowę, a na środku wykład prowadzi Jan Sendzimir – Amerykanin polskiego pochodzenia. I trudno oprzeć się wrażeniu, że historia lubi płatać figle. Bo Jan Sendzimir jest ni mniej ni więcej tylko synem Tadeusza Sendzimira – tego od huty i wytopu stali. Jan Sendzimir jest założycielem fundacji, która ma zdecydowanie mało wspólnego z wytopem stali, gdyż zajmuje się promowaniem zrównoważonego rozwoju. Właśnie trwa wykład o podstawach ekologicznej terminologii, więc myślę, że może nie będzie tak źle. Znaczy, że wzięli pod uwagę takich ignorantów jak ja, którym ekologia kojarzyła się do tej pory przede wszystkim z przypinaniem do drzew i oblewaniem farbą pań ubranych w eleganckie futra z norek. Poza tym po pierwszym dniu wykładów na szczęście już wiem, że w zrównoważonym rozwoju nie chodzi tylko o ekologię, ale przede wszystkim o całościowe spojrzenie na nasz rozwój społeczny i gospodarczy oraz odpowiedź na pytanie: jak to wszystko utrzymać w równowadze? „Więc dla politologa też się coś znajdzie” myślę sobie.
Kurs trwa trzy tygodnie. Obowiązuje język angielski. Wykłady od rana do wieczora, z przerwą na obiad; aż tyle i tylko tyle, bo trzeba w trzy tygodnie wtłoczyć do głowy niezorientowanego politologa zagadnienia z dziedziny ekologii przemysłowej, ekologicznych technologii, zrównoważonych strategii rozwoju społeczności lokalnych. Ale nie tylko wykłady – kadra stawia przede wszystkim na praktykę. Mamy więc warsztaty, na których czteroosobowe grupy przygotowują prezentacje o tym, jak Nową Hutę przeobrazić w miejsce bezpieczne, zdrowe i czyste, albo jak to zrobić, żeby w przemyśle nic się nie marnowało. Rozwiązania często zahaczają o science-fiction, z naciskiem na fiction, ale pośród stu naiwnych i utopijnych pomysłów może znaleźć się ten jeden, który potem uda się rozwinąć w coś praktycznego. Trzeba zobaczyć tych przyszłych architektów, inżynierów środowiska i procesów przemysłowych, gdy chyba po raz pierwszy w życiu kłócą się o sprawy, które do tej pory kojarzyły się im głównie z nudą sali wykładowej. Każdy z nas wie coś innego, co innego studiuje, próbuje wtrącić coś swojego. Kiedy rozmawiamy o projekcie uzdrowienia Nowej Huty walczę, żeby brać pod uwagę realia polityczne: że dane rozwiązanie nie przejdzie, że będziemy mieli korupcję. Jest już jedenasta wieczorem, a my ciągle siedzimy na podłodze w pokoju pełnym stylowych mebli i próbujemy narysować nasz schemat zarządzania gminą. Ktoś ma taką koncepcję, ktoś inną. W końcu dochodzimy do wspólnego stanowiska – dwunasta. Architekci, inżynierowie i politolog powoli zaczynają rozumieć, każdy coś nowego. Dla mnie ekologia to już nie tylko drzewa i futra, inni może wezmą w przyszłości pod uwagę moje uwagi o polityce. Okazuje się, że najważniejsze to wyjść ze swoich wąskich szufladek.
Czasem przyjedzie zespół łemkowski i zagra kilka piosenek, które w zastanawiający sposób przypominają produkcje Golec uOrkiestry albo Brathanków... „Bo to są te same piosenki” – przychodzi refleksja po chwili – „tyle że brzmią szczerzej, lepiej”. Ale tak to już jest z oryginalnymi wykonaniami. Łemkowskich muzyków poznaliśmy na wycieczce w Bieszczadach: to była noc, ognisko i troje ludzi, którzy sobie tylko znanym sposobem, porwali grupę mieszczuchów do tańca – na trawie, pod gwiazdami. Przyjechali jeszcze na zakończenie kursu i zagrali poloneza, a my wśród tych mogilańskich żywopłotów, drzew i alejek zmierzyliśmy się ze szlachecką tradycją. I wygraliśmy – to był polonez w sandałach i krótkich spodenkach, z Janem Sendzimirem w góralskim kapeluszu na czele, nasz mały wkład w historię narodowego tańca.
Wokół Fundacji Sendzimira zbiera się coraz większa grupa mogilańskich weteranów, zaczyna się dziać coś nowego: coraz więcej starych uczestników kursu prowadzi swoje własne wykłady, są też tacy, którzy realizują całkiem nowe projekty. Tak jak Piotr Magnuszewski, matematyk z Politechniki Wrocławskiej: z pomocą fundacji zorganizował warsztaty „Komputerowe modelowanie systemów ekologicznych” – byłem. Siedziałem przy komputerze i tworzyłem swoją własną kolonię bakterii, która rosła szybciej lub wolniej, w zależności od tego, jaki współczynnik rozrodczości i umieralności wprowadziłem do komputera. „Ale, ale” – podpowiada Piotr – „kolonia nie może przecież rosnąć w nieskończoność – zawsze istnieją jakieś ograniczenia ze strony środowiska”. Trochę więcej wysiłku, kilka dodatkowych kliknięć w klawiaturę i mój model jest już bliższy rzeczywistości: kolonia bakterii nie zasiedla już całego komputerowego Wszechświata, ale po osiągnięciu pewnej wielkości stabilizuje liczebność. Proste, ale w ten sam sposób można przedstawiać populacje, dajmy na to, sardynek. A potem sprawdzić co się stanie, jeśli na zasadach zdrowej konkurencji rynkowej kilka przedsiębiorstw połowowych postanowi zainwestować w kutry, sieci oraz ludzi po to, żeby te sardynki przekształcić w ekonomiczny zysk.
Zaczynamy od stworzenia nieco bardziej skomplikowanego modelu, który łączy model populacji sardynek z prostym modelem gospodarki. Potem dzielimy uczestników kursu na pięć rywalizujących ze sobą grup i dajemy im do ręki dane o wielkości stóp procentowych, cenach kutrów i ryb oraz wielkości połowów – wszystko wygenerowane przez komputer. To lepsze niż gra w Monopol, bo oparte na podstawowych ekonomicznych zależnościach. Siedzimy więc wpatrzeni w ekrany komputerów i odkrywamy w sobie żyłkę przedsiębiorcy. Każdy się wciągnął. Ale jak tu nie dać się wciągnąć, jeśli połowy są ogromne, ceny kutrów niskie i w dodatku można brać kredyty, bo odsetki nie nadwerężają zbytnio naszych budżetów. Wszystko jak w prawdziwej gospodarce: jest ryba, więc banki chętnie udzielą kredytu rybakom. Jest coraz więcej stoczni, które konkurują ze sobą i obniżają ceny kutrów. Ścigamy się ze sobą w pogoni za coraz większą efektywnością i próbujemy rozwiązywać problemy, przed którymi stają wszyscy przeciętni przedsiębiorcy: na ile się zadłużyć, ile zainwestować, za ile sprzedać. Jednak mija godzina i zaczyna się dziać coś niepokojącego: nasze kutry wracają z łowisk coraz bardziej puste. Zgodnie z zasadami gry wysłanie łodzi na morze kosztuje, tak jak i zatrzymanie ich w porcie. Do tej pory te koszty nie za bardzo nas obchodziły, bo ze sprzedaży sardynek spokojnie pokrywaliśmy wszelkie opłaty, starczało jeszcze na nowe kutry i na dywidendę dla akcjonariuszy (także uwzględnieni w modelu, żądają przede wszystkim zysków). Teraz zyski szybko się kurczą, pojawiają się straty. Nie pozostaje nam nic innego jak szybko zwinąć interes, a kutry posłać na żyletki. Za sobą pozostawiamy wyczyszczone z ryb łowisko.
Patrzymy po sobie nieco zdziwieni i zakłopotani: politolog z ekologicznym od pewnego czasu zacięciem i studenci ochrony środowiska. A więc tak to działa? Kiedy chodzi o zyski, inne motywacje się liczą – bo nie mogą się liczyć. Akcjonariusze, najczęściej z bezpiecznej odległości, żądają maksymalizacji wyników. Oni zawsze mogą sprzedać swoje udziały, więc trzeba zabiegać o ich dobre samopoczucie. My, menedżerowie, musimy się wykazać przed akcjonariuszami, a kiedy zaczynają się kłopoty, przenosimy się na nowe bogate wody. Właściwie nie mają znaczenia nasze osobiste, chociażby ekologiczne, preferencje. Kiedy działa już pewien mechanizm, musimy się mu podporządkować, inaczej przegramy w wolnokonkurencyjnej walce: stracimy zyski, a w konsekwencji pracę. A efekt: pozbawiona swojego naturalnego bogactwa lokalna społeczność, która nie zmieni tak łatwo jak my swojego miejsca pracy. Bezpośrednio odczuje skutki zniszczonego środowiska, inaczej niż akcjonariusze, którzy mieszkają gdzieś daleko.
Na szczęście to tylko model. Nikomu nie stała się krzywda, a w dodatku można spróbować ograniczyć negatywne skutki. Wprowadzamy do programu zmiany: może pomogą koncesje na kutry, może ograniczenia w połowach ryb, może zakazać używania sonarów, które znacznie ułatwiają namierzanie ławic. Wszystko to, dzięki kilku zmianom w programie komputerowym, staje się rzeczywistością na naszym komputerowym łowisku. Ostatecznie znów okazuje się, że możemy się od siebie uczyć, że trzeba łączyć ekologię i ekonomię, że nawet matematyka może się przydać. Pewnie również polityka.
W przyszłości można spodziewać się kolejnych edycji warsztatów „Komputerowe modelowanie systemów ekologicznych”. Oczywiście co roku odbywają się również kursy w Mogilanach – cena ostatniego to 300 złotych. Informację o tegorocznej edycji „Wyzwań zrównoważonego rozwoju” drukowały ZB w marcowym numerze (s. 62), można ją też znaleźć na naszej stronie internetowej pod adresem www.zb.eco.pl/zb/171/orginal/course.
Andrzej Wójcik
Sprawy Fundacji Sendzimira w Polsce oraz rekrutację na kurs w Mogilanach prowadzi:
Tomasz Bergier Katedra Kształtowania i Ochrony Środowiska Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie Al. Mickiewicza 30, pawilon C-4, pokój 122 30-059 Kraków, tel. 0-12/6172260, fax 0-12/6330717, e-mail: tbergier@uci.agh.edu.pl |