Wydawnictwo Zielone Brygady - dobre z natury

UWAGA!!! WYDAWNICTWO I PORTAL NIE PROWADZĄ DZIAŁALNOŚCI OD 2008 ROKU.

SIEDEM DNI W PRADZE

To był najdłuższy tydzień w moim życiu. Nigdy nie zapomnę atmosfery globalnego protestu, a później międzynarodowej solidarności wobec represji nowego totalitaryzmu – tym razem błękitnego, posługującego się jednak podobnymi metodami, co ten brunatny i czerwony.

NIEDZIELA
Do Pragi przyjechaliśmy w niedzielę rano. Dla zmylenia przeciwnika wsiedliśmy do wagonów do Wiednia. Nie mieliśmy żadnych problemów z przekroczeniem granicy. Zaraz też udaliśmy się do zamkniętego jeszcze Info-Center na ulicy Paryskiej tuż obok rynku, gdzie spotkaliśmy więcej Polaków i innych znajomych. Info-Center zajmowało parter w stylowej kamienicy. Okna zalepione plakatami i gazetami, bo z naprzeciwka filmują. Wkrótce wszyscy udali się na dworzec kolejowy, aby powitać pół tysiąca Włochów z organizacji Ya Basta. Ya Basta jest organizacją radykalną, dość powiedzieć, że wysłali do włoskiej kolei zamówienie na specjalny pociąg do Pragi w cenie 2 DM od osoby. Kolej trochę pomarudziła, ale wolała się zgodzić.
Po dwóch godzinach sterczenia pod dworcem dotarła wiadomość, że pociąg został zatrzymany na granicy. Wobec tego udaliśmy się pod ministerstwo spraw wewnętrznych, aby domagać się przepuszczenia Włochów. Kiedy ruszaliśmy, a było nas coś z pół tysiąca, filmowali i fotografowali nas tajniacy. Ludzie z OPH (obserwatorzy prawni, dokumentujący sposób działania policji, nosili niebieskie kamizelki) zrobili im zdjęcia. Po drodze nawinął nam się jakiś merc z uczestnikiem zjazdu, więc go trochę poblokowaliśmy. Demonstracja pod ministerstwem nie była zbyt żywa. Po południu wpadliśmy do Convergence Center na spotkanie polskiej grupy. Convergence Center to wynajęta za zgodą władz stara fabryka z dwiema dużymi halami. Zainstalował się tam też Rampenplan – holenderska organizacja, stworzona w czasie protestów antyatomowych, w celu sprawnego, wegańskiego żywienia wielotysięcznych tłumów.
Spotkanie było dla mnie żenujące. Gdy wokół szykowano mnóstwo fajnych akcji, np. zespół samby ćwiczył rytmy, polska kilkusetosobowa załoga zdominowana przez anarchistów szykowała się do zadymy. Najważniejsze problemy to tworzenie zespołów medycznych i ochrona przed gazem. Moje, Konrada Dybka i Olka Buczyńskiego głosy za stosowaniem oporu przede wszystkim biernego, nie spotkały się ze zrozumieniem.
Szybko okazało się, że najsłabiej zorganizowano kwestię noclegów. Właściwie był tylko Stadion Strahov, który wynajęła prywatna firma, a policja obiecywała, że go nie otoczy. Ale opłaty były wysokie. Myśmy spali pierwszą noc u kolegi kolegi, następną rozbiliśmy się między jakimś blokiem a żywopłotem. Następne noclegi zapewniło nam już państwo czeskie.

PONIEDZIAŁEK
W poniedziałek wybrałem się na konferencję prasową INPEGu. Wizerunek Afryki biednej, głodującej, wymagającej pomocy, pozwala na dalszą eksploatację naszego kontynentu – mówi Marie Shaba, przewodnicząca Związku Organizacji Pozarządowych Tanzanii – Pod pozorem „pomocy” organizacje międzynarodowe w rodzaju MFW mogą prowadzić swoją szkodliwą politykę, wyłudzając zresztą na jej finansowanie pieniądze zachodnich podatników. Polityka MFW uzależnia samowystarczalne niegdyś kraje od technologii, nasion, chemii, paliw i zbytu należących do transnarodowych korporacji. I to do nich w efekcie trafia „pomoc”. To one przejmują nowe rynki zbytu, kosztem lokalnych gospodarek.
Strukturalny program dostosowawczy, jaki realizuje MFW w Tanzanii, spowodował zlikwidowanie dotacji do nasion, przy jednoczesnym wspieraniu upraw eksportowych, oraz reformę rolną, w wyniku której znaczne tereny rolne zostały wykupione przez korporacje. Obecnie wielu tanzańskich chłopów nie posiada ziemi. Z powodu gwałtownego rozwoju upraw eksportowych, spadła produkcja żywności na lokalny rynek i wzrosły jej ceny. Ponieważ podobna polityka jest prowadzona w całej Afryce, spadają ceny na eksportowane płody. Widać wyraźnie, że na „pomocy” MFW skorzystały głównie zachodnie koncerny, zyskując tani surowiec i wzrost produkcji, kosztem mieszkańców, którzy tracą pracę, ziemię i źródła taniej żywności.
Ogłoszona redukcja długów najbardziej zadłużonych krajów spowoduje, że będą płaciły mniej, ale tak dużo jak tylko są w stanie. Mozambik, na przykład, będzie nadal musiał przeznaczać na spłatę zadłużenia 40% swoich przychodów, to jest ponad 3 razy więcej niż wydaje na edukację i zdrowie razem. Tymczasem w Mozambiku 80% kobiet nie umie czytać, a 60% populacji nie jest objęte nawet podstawową opieką medyczną.
Po południu kolejne spotkanie grupy polskiej. Pod koniec oglądamy film z dzisiejszej akcji – naszym udało się zawiesić olbrzymi transparent na Nuselskim Moście pod Centrum Kongresowym. Nawet ich szybko puścili.

25.9.2000, 3 rowerzystów wjeżdża na „najlepiej strzeżony most Europy” i wiesza na nim 20-metrowy transparent „END CORPORATE RULE” (w wolnym tłumaczeniu: „Ostateczny krach systemu korporacji”). Rower Power! (IMC) (foto.)

WTOREK
Wstajemy rano, zwijamy namiot i dojeżdżamy do Convergence Center, gdzie zostawiamy plecaki w przechowalni. Dołączamy do radykalnej grupy. Wsiadamy do metra i docieramy do Namesti Miru – placu Pokoju. Tu jest sporo ludzi, ale nie wypełniają całego placu. Dziennikarz TVN-u ocenia ich ilość na ponad 5 tysięcy. Ale z czasem ludzi przybywa. Czego tu nie ma? Ktoś wiezie grubasa symbolizującego MFW na taczce, obok podrygują wielkie kościotrupy…
Po kilku godzinach ruszamy. Dopiero teraz widać, jak nas dużo. Nie widać początku, nie widać końca, a z przecznicy wychodzi jeszcze inny marsz. Bo całe zgromadzenie podzieliło się na trzy marsze, pilnujące flag ze swoim kolorem: różowym, żółtym, lub niebieskim. Każdy ma inną trasę, aby dotrzeć do Centrum Kongresowego z różnych stron i otoczyć je. Ja, mimo różnicy poglądów idę z Polakami w marszu niebieskim – radykalnym. Policji nie widać w ogóle.
Zbliżamy się pod Wzgórze Wyszehradzkie. Skręcają w małą uliczkę Lumirową. Ja widzę to dokładnie z przecznicy: tuż za skrzyżowaniem, na wąziutkiej dalej Lumirowej stoi kordon policji. Kiedy tylko marsz zbliża się do niego, leci grad kamieni. Wbiegam razem z dziennikarzami na posesję narożną. Z niej widzę w dole uliczkę jak w wąwozie, a to, co się tam dzieje, to jakiś Armageddon. Policjanci mają na głowach barierki, znaki drogowe, demonstranci ukrywają się za brezentowym transparentem, który jest zmywany razem z nimi w dół armatką wodną. Leci mnóstwo kamieni. Na kordonie wybuchają butelki z benzyną. W pewnym momencie czuję ciepło płomieni. Nie chciałbym być na dole po żadnej ze stron.
Walka ciągnie się ponad godzinę. Idę na samą górę posesji, koło dziennikarzy i robię zdjęcia zza kordonu. Obserwuję jak zmieniają się wozy z armatkami po zużyciu wody. W głębi zauważam transportery opancerzone. Dziennikarz Radia Zet wystawia mikrofon na krzyki tłumu i komentuje: Cały czas lecą w naszą stronę kamienie, policjanci są szczęśliwi – oni mają kaski!. Na dole opatrywanie rannych. Staje się jasne, że nie uda się przebić blokady. Policja rzuca petardy. Są całkiem skuteczne. Po każdym wybuchu szturmujący odskakują. Czuć gaz łzawiący, unoszą się białe dymy. Powoli anarchiści tracą energię. Zakładam maskę, przechodzę przez skrzyżowanie i cofam się do początku ulicy. Tam na skrzyżowaniu budowana jest barykada, koncentruje się tu więcej osób.
Dostajemy wiadomość o potrzebie wsparcia marszu różowego. Połowa wycofuje się w stronę rzeki. Odchodząc widzimy, jak pali się barykada.
Omijamy Wzgórze Wyszehradzkie od zachodu, wzdłuż rzeki. Po drodze wyprzedza nas mercedes z tabliczką CD. Dostaje kamieniem w szybę. Niektórzy go kopią. Ja ich odciągam i tłumaczę, że nie ma na szybie znaczka Zjazdu. Skręcamy i zajmujemy uliczki na południowy zachód od Centrum. Tym samym ok. godz. 14 zamykamy pierścień oblężenia.

WOKÓŁ CENTRUM KONGRESOWEGO
Robię sobie wycieczkę dookoła Centrum. Wszystkie ulice przegrodzone kordonami policji. Naprzeciw nich nasze blokady. Największa na ulicy 5 Kwietnia. Jest to szeroka aleja schodząca z Mostu Nuselskiego, mijająca Centrum i biegnąca dalej na południe. Na obu jezdniach siedzą ludzie. Siatka między jezdniami zdemontowana. Idąc dalej na wschód docieramy do ronda, które blokuje tylko kilkanaście osób i dzięki temu policji udaje się tam wjechać kilkoma autobusami, mimo że kładziemy się im pod koła. Ja zostaję wyniesiony, a Ania dostaje pałą.
Wraz z różowym marszem, grającym i tańczącym sambę, idziemy dalej wokół Centrum na północ i docieramy niemal do Nuselskiego Mostu, a więc wykonaliśmy prawie kółko. Tutaj w stok wzgórza wbudowana jest niska część Centrum Kongresowego, złożona z kilku cofających się ku górze tarasów. Oddziela ją od jezdni barierka, chroniona tylko przez paru policjantów! Ktoś popycha jeden segment barierki, a ta przewraca się cała. Wbiegamy na górę. Odkrywam, że po lewej stronie budynku można po stoku wejść na najniższy taras. Z kilkunastoma osobami ładujemy się tam. Wołamy innych. Niestety, nie ma zbyt wielu chętnych. Na tarasie stoją stoliki. Na jednym z nich dostrzegamy jeszcze nie zaczęty posiłek (kilka plastrów salcesonu, sałatka). Pokazuję to tym na dole i zrzucam (nóż z zastawy przywieźliśmy do Warszawy). Wybite zostają dwie szyby. Gdyby tu byli nasi anarchiści, zamiast bezsensownie się wykrwawiać na pierwszym napotkanym kordonie, weszliby do środka. Tu jednak nie ma zbyt wielu radykałów i wszyscy wycofują się przed pięcioma policjantami bez kasków.

Co sprytniejsi weszli nawet do samego centrum kongresowego. (IMC) (foto.)

Jesteśmy pilnie obserwowani z wyższych tarasów przez bankowców. Podobno mieli tam krótkotrwałą panikę. Lecą w ich stronę kamienie. Trwają walki na zboczu pod tarasem. Raz policja goni nas, raz my – policję. Później policja wypiera nas ze stoku i naciera wzdłuż ulicy.

ZATRZYMANI
Zatrzymano nas około godziny 16, siedzących na ulicy i nie stawiających oporu. Uciekałem z tłumem przed natarciem policji, a stojący z tyłu ludzie próbowali nas uspokoić. Rzeczywiście, nie było potrzeby panikować. Zatrzymałem się, odwróciłem i próbowałem zatrzymać innych nakłaniając do siadania na ulicy. Kilka osób usiadło, ale większość nie posłuchała. Ja siedziałem i patrzyłem jak zbliża się policja. Kiedy dobiegli do mnie, kilku mnie złapało, położyło na ziemi, przewróciło na brzuch, zaczęło wykręcać ręce. Nie stawiałem żadnego oporu, mówiłem im, żeby się wyluzowali. Ze swojej pozycji widziałem tylko asfalt, ale usłyszałem Anię, a więc została aresztowana razem, ze mną. To dobrze – nie będziemy się o siebie martwić. Dziennikarze robili nam zdjęcia, ludziom z OPH udało się spisać nasze dane i wetknąć ulotkę z poradami.
Zaprowadzono nas na górę. Byliśmy jednymi z nielicznych demonstrantów, którzy weszli na plac przed Centrum Kongresowym. Wrażenie było niesamowite. Zupełna pustka, cisza i spokój – totalne odcięcie od normalnego świata normalnych ludzi. Widzieliśmy tylko kilka osób – głównie policjantów, jakichś bankowców, którym pokazałem język i kamerę, do której rzuciłem: Czy wyglądamy na terrorystów, albo bariery handlowe?. Policyjny autobus, twarzą do autobusu, ręce na ścianę, nogi szeroko, dokładna rewizja. Po zdjęciu kurtki jeszcze raz. Zabierają paszport, wyjmują wszystko z kieszeni. Potem wsadzają do autobusu, przypinają kajdankami do rury. Jest już kilka osób, później dochodzą następne. Głównie dziewczyny, nikt nie wygląda na zadymiarza.

26 września, późne popołudnie. Wszystkie ulice prowadzące do centrum kongresowego zablokowane. (KR) (foto.)

O zmierzchu ruszamy, nie możemy przebić się przez blokady, czekamy jeszcze z godzinę, aż demonstranci opuścili Wyszehrad, by udaremnić bankiet w operze. Obok stoi inny autobus – z maleńkimi, ciemnymi oknami.

NA KOMISARIACIE
Wieczorem jesteśmy na najbliższym komisariacie dzielnicy Nusli. Zabierają nas na dziedziniec, rozstawiają twarzami do ścian, z rękami opartymi o ściany. Znowu rewizja, bolesne spinanie rąk plastikowymi taśmami. Ktoś twierdzi, że potrzebuje lekarza, ktoś żąda telefonu do adwokata. Nie poddajemy się. Jedna z dziewczyn wykrzykuje policjantom powody naszego protestu: Jesteśmy dumni z tego, że tu jesteśmy. Każdego dnia 19 tysięcy dzieci umiera z głodu z powodu polityki MFW. MFW niszczy Afrykę, Azję, Amerykę Łacińską. Mamy za sobą 2/3 ludności świata. Bardzo to były potrzebne nam słowa, wprowadzają atmosferę solidarności. Skandujemy: On potrzebuje lekarza!”. Reagujemy na zachowanie policjantów: „numer 239348 – bardzo brutalny, numer 239456 – bardzo brutalny, będziecie w BBC.

Po godzinie policjanci się uspokajają. Nawet rozwiązują nam ręce, jeśli obiecamy, że nie będziemy ich atakować. W miarę upływu czasu udaje nam się odwrócić od ścian, a nawet rozmawiać w grupkach. Odprowadzają nas też do toalety. Dziewczyny są na końcu. Żeby się zbliżyć do Ani, idę do toalety i po powrocie zajmuję miejsce na granicy między płciami. Jest tu 34 cudzoziemców i 3 Czechów – pomocnych jako tłumacze, bo żaden policjant nie zna angielskiego. Czechów wkrótce zabierają – nie wiemy czy będą mieli lepiej, czy gorzej niż my.
Mijają godziny, zaczynają się przesłuchania. Najpierw przyjeżdża tłumacz hiszpańskiego, potem polskiego i niemieckiego. Na przesłuchaniu podpisuję protokół, w którym stoi, że nie mam zastrzeżeń do tłumacza, pouczono mnie o moich prawach i odmówiłem zeznań (co ich zmartwiło). Domagam się prawa do telefonu. Niby się zgadzają, ale mówią, że stąd nie można zadzwonić poza Pragę. Później każą zapłacić mandat – za uczestnictwo w nielegalnej demonstracji, grożą deportacją. Nie podpisuję, bo przyjęcie takiego mandatu mogliby wykorzystać jako moje przyznanie się. Mówię, że żadnego mandatu nie zapłacę, bo nie zrobiłem niczego niezgodnego z prawem. Inni albo nie podpisują protokołu, albo odmawiają zeznań.
Niektórzy wahają się co do mandatu. Jego wysokość się zmienia. Ani powiedzieli, że wynosi 1000 koron, gdy odpowiedziała, że tyle nie ma, zaproponowali 500. Ktoś utargował 200 koron. Później rozmawiałem z ludźmi, którzy zapłacili mandat i, wbrew obietnicom, nie zostali wypuszczani. Mendom nie należy wierzyć. Nie należy także podpisywać niczego obciążającego.

Komunikacja miejska już nadjeżdża. (KR) (foto.)

Przed Ania wymachiwali jakąś kartką, na której miały być zeznania kogoś, kto widział, jak rzucała kamieniami. Nie chcieli jednak tego odczytać.
Jeden Niemiec podchodzi po kolei do każdego i mówi, że udało mu się zachować komórkę. Dzwonił z niej do OPH i opisał sytuację. Dowiedział się, że jest dwustu zatrzymanych, wielu pobitych policjantów, udało się w kilku miejscach przełamać blokadę, bankowcy zostali ewakuowani, były zamieszki na mieście. Liczbę uczestników różne źródła szacują na 9-25 tysięcy. Mówi, że MFW i władze czeskie dużo dzisiaj stracili, dlatego policja jest taka wściekła. A więc sukces! To nas bardzo podnosi na duchu.
Przesłuchują nas pojedynczo. Trwa to bardzo długo. Jest noc, robi się coraz zimniej. Domagamy się jedzenia (zatrzymany ma prawo do posiłku co 6 godzin). W ogóle staramy się być głośni. Dziedziniec komisariatu jest wewnątrz kwartału zabudowy mieszkaniowej. Sądzimy, że hałas w środku nocy będzie dobrym środkiem nacisku. Potrafimy skandować jedno hasło nawet przez pół godziny. Każdy może co jakiś czas odpocząć, później znowu się włącza. Najpierw jest to: chcemy jeść!, później mamy prawa!, czy chcemy spać!. Najpierw się złoszczą, później przynoszą jedzenie. Trzeba pokwitować, dają kubek wody mineralnej, kromkę chleba i jakąś kiełbasę. Odmawiam kiełbasy (jestem wegetarianinem) i wody (w jednorazowym kubku, a na dziedzińcu jest kran), proszę w zamian o więcej chleba. Nie dają, bo „wyliczone”. Nie podpisuję. Ktoś z zatrzymanych daje mi jeszcze jedną kromkę.
Robi się naprawdę zimno. Dają nam nasze kurtki. Siadamy pod ścianą w kilku rzędach i staramy się spać ogrzewając się nawzajem. Koło 4 nad ranem zabierają gdzieś 17 osób. Dokładnie dzielą każdą narodowość na pół. Zabierają też Anię. Koło 18 wpuszczają nasna korytarz komisariatu i dają jedzenie. Ale 2 godz. później budzą nas i wyrzucają na dziedziniec. Ustawiają pod ścianami, krzyczą i poszturchują. Stoimy z godzinę. Potem kolejno wyczytują nazwiska i zabierają. Po drodze w bramie bierzemy swoje rzeczy. Stoi tam grupa „zomowców”. Poszturchują wszystkich. Kiedy widzą, że biorę maskę, dostaję parę kopów, upadam i rozsypuję swoje rzeczy. Krzyczą, żebym je zbierał. Zbieram i znowu mnie przewracają. Rozbijają mi maskę, tracę też transparent. Przy wyjściu jeden powstrzymuje innego, czuję, że są wściekli. Wrzucają mnie razem z innymi do autobusu z małymi okienkami. Ma kratę oddzielającą od eskorty.

ŚRODA
Podjeżdżamy pod komisariat na południowym krańcu miasta. Tu dorzucają z dziesięć osób. Dorzucają dosłownie. Wszyscy są szarpani i kopani, także dziewczyny. Jedna płacze. Zwracam uwagę na Słoweńca ze zranioną ręką, berlińskiego anarchistę i… Owcę – lidera warszawskich anarchistów. Opowiada, że bili go całą noc w piwnicy. Kazali klęczeć i zawiązali oczy. Potem, co któryś przechodził, to go kopał. Uderzyli go jego maską przeciwgazową w twarz i złamali przedni ząb. Na piersi ma ranę od policyjnej petardy. Muszę trochę ochłonąć, niech ta dziewczyna się nie awanturuje, żadnych buntów, teraz najchętniej byłbym takim przydupasem, mogę zmywać podłogę.

Marsz niebieski: świat nie jest na sprzedaż. (KR) (foto.)

Wiozą nas pod eskortą kilku wozów na Żiżkow. Olbrzymi gmach z mnóstwem anten. Wyprowadzają do budynku w ciuchci – każdy trzyma się pleców poprzednika. Jesteśmy na policji dla cudzoziemców – oznajmia tłumaczka po angielsku, hiszpańsku i francusku. Część jest na piątym piętrze, część na czwartym. Na wyższym biorą każdego do pokoju, każą się rozebrać, rewidują ubranie i bagaż. Rozcinają naszyjniki i bransoletki, każą wyjąć sznurowadła. Pakują cały bagaż i pieczętują, pieniądze i komórki w osobnych kopertach. Kiedy mówię spokojnie jednemu, że złapali niewłaściwych ludzi, dostaję w twarz. Mają też mały areszt, gdzie część osób zamknęli (poprzednią grupę zamknęli tam w całości). Piętro niżej fotografują i zdejmują odciski palców. Trwa to cały dzień. Niektórzy utrudniają, robiąc dziwne miny przy fotografowaniu lub rozmazując odciski. Mnie przy mierzeniu wzrostu mówią: „183, 184? – koledze z Polski damy 185”, drugi mówi mi, że w ośrodku deportacyjnym spotkam się z Anią, ona była tu rano.
Tłumaczka wręcza każdemu zawiadomienie o wszczęciu postępowania deportacyjnego. Nie podpisujemy kopii, bo stoi tam, że braliśmy udział w nielegalnej demonstracji, zakłócaliśmy porządek publiczny, używając przemocy. Teraz nie są tym przejęci, ale z poprzednią grupą bardzo się kłócili. Kiedy pytamy o możliwość telefonowania, jedzenia, sposób odwołania się od postanowienia, tłumaczka mówi nam, że w ośrodku deportacyjnym jest telefon, można dzwonić, ile się chce, można sobie coś kupić do jedzenia, jest pomoc prawna i w ogóle jest to niemal raj.
Po południu znowu jesteśmy w autobusie. Jedziemy pod eskortą. Rozmawiamy o tym, że nic na nas nie mają. Zarzucają nam właściwie tylko udział w nielegalnej demonstracji, ale przecież zgromadzenie na Namesti Miru było legalne, a później żaden z kilkunastu tysięcy policjantów nie informował o nielegalności demonstracji i nie wzywał do rozejścia się (w Polsce jest taki obowiązek). Ja zasypiam. Budzę się o zmierzchu gdzieś w górach. Zawieźli nas do ośrodka deportacyjnego Balkova niedaleko granicy niemieckiej. Rozbieramy się, ciuchy do wora, prysznic, zakładamy więzienne ubrania (bardzo fajne spodnie), oględziny lekarskie, numer na ręku i do celi.
Cele są czteroosobowe. Po dwa łóżka pod ścianami, między nimi po stoliku i krzesełku – wszystko przykręcone do podłogi. Rejon drzwi odgrodzony kratą, obok umywalka i kibel. W dalszym ciągu żadnej możliwości telefonowania. Nie mamy nawet długopisu. Mówią, że jedzenie dadzą jutro. Jednak wkrótce przynoszą, nawet względne. Przez poprzednie 30 godzin zjadłem tylko 3 kromki chleba. Noc jest chłodna, nie mamy żadnych kocy, tylko same poszwy.

Goście z Seattle: Infernal Noise Brigade. (KR) (foto.)

CZWARTEK
Rano stawiają jakąś butelkę. Anglik pije, mówi, że to kakao. Myślałem, że żartuje, ale nie, rzeczywiście, dali też po trzy pyszne bułeczki z powidłami. Siedzę z Anglikiem, Hiszpanem i Niemcem. Jest całkiem miło, opowiadamy sobie różne rzeczy. Okazuje się, że mamy bezpłatne konwersacje, bo Anglik jest nauczycielem angielskiego. Wyszło też, że byliśmy na tej samej Reclaim the Streets w Londynie w 1996 r. Thomas jest z Saarbrücken, przez które przejeżdżałem w tym roku do Paryża. Dowiaduję się, że bardzo ładna, jedyna linia tramwajowa w tym mieście, wykorzystująca częściowo tory kolejowe, została otwarta dopiero w zeszłym roku. Hiszpan jest z Barcelony. Opowiada o nietypowej akcji, którą zrobili przeciwko budowie trzeciej zewnętrznej obwodnicy autostradowej. Stwierdzili, że zamiast budować tę obwodnicę wystarczy znieść opłaty na istniejącej, a wtedy przejmie więcej ruchu. Zablokowali szlabany na punkcie poboru opłat tak, że przepuszczały auta za darmo. Mieli pełne poparcie kierowców!
Opowiadają też o nocy w ich areszcie. Siedzieli w celi, wygłupiali się, że są małpami w zoo. Uciszono ich gazem pieprzowym prosto w twarz.
Pukają w ścianę sąsiedzi z lewej. Odkrywamy, że można się porozumiewać przez okno. Jest tam Holender, Niemiec, Hiszpan i Owca. Z prawej Amerykanin, Kanadyjczyk, Bask i Norweg. Od tej pory często wymieniamy informacje, także z ludźmi z innych pięter. Na samym dole jest jakiś Niemiec w celi jednoosobowej – jest chory. Ja wykrzykuję nazwisko Ani, ale nie ma odpowiedzi.
Na obiad są jakieś knedliki z mięsem. Nie wiem dlaczego, ale innym knedliki się nie podobają. Z pudełek po serku robimy grę planszową. Mamy własną olimpiadę. Wygrywa Wielka Brytania.

…a niektórzy, zamiast pilnować porządku, uganiali się za spódniczkami. (IMC) (foto.)

Po kolacji biorą Hiszpana. Kiedy wraca oznajmia, że rozmawiał z przedstawicielem ambasady. Zrobi co w jego mocy, aby Hiszpanów wypuścili w ciągu najbliższych dni. Ambasady próbują się tu dostać – hiszpańska jest pierwsza, której się udało. Są w kontakcie z innymi, będą się starali im pomóc. Bask z pokoju obok mówi, że w Pradze były demonstracje, aby nas uwolnić, również w Madrycie. Podobno spalono jakiś samochód. Hiszpanie stanowią najliczniejszą grupę, aż 61, samych Basków – 27. Nasz sąsiad zapisuje dane wszystkich osób spoza Unii Europejskiej, bo oni mogą siedzieć najdłużej – ma długopis w aparacie do mierzenia poziomu cukru (jest cukrzykiem). Przynoszą też wiadomość, że w pozostałych skrzydłach trwa strajk głodowy. Teraz domyślamy się, dlaczego dziś strażnicy byli w porządku – myśmy jedli. Krótka konsultacja z innymi celami – przyłączamy się.
Po kilku godzinach zabierają wszystkich Hiszpanów. Budzę się wcześnie, widzę przejeżdżający autobus – chyba dopiero wtedy odjechali. Znowu zasypiam.

PIĄTEK
Budzą mnie wrzaski i łomoty strażników do drzwi. Krzyczą, budzą wszystkich, nie pozwalają leżeć na łóżku. Anglik nie wie, o co chodzi. Wbiega strażnik, wrzeszczy mu w twarz: Ne rozumiesz? Jesteś w Czeskiej Republice! Ne spat!. Anglik ma to gdzieś. Kiedy zauważają, że się położył, przypinają go na stojąco kajdankami do kraty. Dla mnie jest jasne, że są wściekli, bo widać będą musieli nas wypuścić.
Ale nie idzie to łatwo. Koło południa zabierają na rozmowę Niemców, wkrótce ich wypuszczają. Ja wyrywam z etykiety od butelki z piciem literki i pastą do zębów wyklejam z nich moje nazwisko i telefon, pod który proszę o przekazanie informacji i prośby o naciskanie polskiego konsulatu. Doszło. Później wychodzą Anglicy i Norwedzy. Rozmawiam z Amerykaninem, że nasze pieprzone ambasady mają nas gdzieś.

Marsz różowy: cześć mamo! (IMC) (foto)

Zostałem sam, po lewej Owca – również sam, po prawej Kanadyjczyk i Amerykanin. Ale wieczorem mam gości. To ludzie z kancelarii prezydenta Havla. Mówią, że byli u Ani i ona kazała im przyjść do mnie. Kamień spada mi z serca – wie, że tu jestem, więc się tak nie martwi. Pytają o warunki. Obiecują, że będą robili co się da, żeby dzisiaj już wszystkich wypuścili. Rzeczywiście po kilku godzinach wychodzimy. Biorę sobie grzebień i szczoteczkę na pamiątkę. Schodzę na dół. Tu spotykam Anię. Dają mnóstwo papierów do podpisu. Znowu trzeba być czujnym. Podpisuję potwierdzenia oddania rzeczy. Wykrywam pismo, w którym pisze się o używaniu przemocy wobec służb porządkowych – nie wolno podpisywać. Tak naprawdę trzeba podpisać tylko jedno – zobowiązanie do opuszczenia terytorium kraju w ciągu następnego dnia. Podpisuję z przyjemnością. Wiozą nas autobusem do Pilzna. Stąd najbliższy pociąg do Pragi mamy dopiero po 15. Czekają jednak na nas ludzie z OPH – wypełniamy ankiety o warunkach w czasie zatrzymania. Akurat ktoś z nich jedzie samochodem do Pragi i zabiera mnie, Anię i Owcę. Dzwonią też, żeby nam załatwić nocleg. Kupujemy czeskie gazety. A tam propaganda jak w Trybunie Ludu: wypowiedzi tzw. „porządnych obywateli”, jakiegoś tamtejszego Korwina-Mikke, który by do demonstrantów strzelał. Prawdziwy cymes to notka o oburzeniu wywołanym zranieniem policyjnego psa. Towarzystwo Ochrony Zwierząt złożyło wniosek o wszczęcie dochodzenia przeciwko anarchistom.
Przyjeżdżamy prosto do Info-Center. Tutaj atmosfera party. Jest trochę jedzenia i mnóstwo znajomych. Bardzo się zżyliśmy przez ten czas. Wypełniamy ankiety, odnajdujemy swoje plecaki, przywiezione z Convergence Center. Przychodzi po nas Amerykanin z Indymedia (Independent Media Center – niezależne media umieszczające w internecie materiały uczestników antysystemowych wydarzeń) i zabiera nas do domu, który okazuje się być wynajętym apartamentem w centrum miasta. Ogromne pokoje, wielkie łóżka. To wszystko dzieje się zbyt szybko. Owca woli spać na podłodze.

SOBOTA
Rano robią nam śniadanie. Wpadamy do Info-Center, zaglądamy w spisy zatrzymanych – mają tam spory bałagan, przeglądamy ulotki. Później kupujemy jeszcze jakieś drobiazgi i wsiadamy do pociągu. Dopóki nie jesteśmy w Polsce, nie mamy pewności, czy będziemy wolni. Ale na granicy nie mamy większych problemów. Pokazujemy wizę na 0 przejazdów, oddajemy kwity, które nam dali w Balkovej i nawet nie dostajemy misiów do paszportów.

Krzysztof Rytel
Krzysztof Rytel