Szkarłatna Oberża - Legenda z Puszczy Knyszyńskiej
Jest na wschodnich rubieżach Puszczy Knyszyńskiej miasteczko Krynki. Dziś raczej skromne. O dawnej świetności tego gródka świadczyć jednak może herb – gryf oraz legenda sięgająca początków piętnastego stulecia. Legenda związana z jednym z największych polskich władców oraz młodszą od niego o dobrych kilka dziesięcioleci królową Jadwigą.
Stugębna plotka głosi, że w czasach, gdy Puszczę licznie zamieszkiwały sobole, wilki, niedźwiedzie i rosomaki, a ludzi i dróg było tu bardzo niewiele, knyszyńskimi bezdrożami z Litwy do Krakowa wędrował pewien książę wraz z przybocznym oddziałem wojów. Oddział ów utknął na bagnach w okolicy dzisiejszych Krynek. Dla przeprawy zbudowano prowizoryczny most, a dla lepszego przyjęcia w Krakowie zabrano ze sobą miejscową żywą wodę.
Woda ta uzdrowiła Jadwigę, za co późniejszy zwycięzca grunwaldzkiej bitwy, zgodnie z logiką epoki, podarował księciu ziemie, na których znajdowało się źródło.
Za prawdziwością legendy przemawia fakt, iż Jagiełło odwiedził Krynki w 1434 roku, odnawiając tu przymierze Litwy z Koroną.
Mijały lata, wygasła dynastia Jagiellonów, a wraz z nią powoli przemijała świetność Rzeczpospolitej. Rzeź Humania była preludium do Targowicy zawiązanej pod patronatem Katarzyny II, władczyni mającej największy wpływ na zniknięcie Polski z mapy Europy.
W owych ciężkich czasach biegł przez Krynki ważny szlak handlowy z Grodna do Brześcia nad Bugiem i dalej do Krakowa. Kupcy ruscy, polscy, a nawet weneccy wędrowali gościńcem przez Krynki, Białowieżę, Kamieniec, wioząc różne towary, w tym złoto i drogocenne precjoza.
Przy trakcie istniała austeria prowadzona przez rodzinę Leibnitzów. Duży drewniany budynek z podcieniami, kryty mansardowym dachem i podparty od frontu bogato rzeźbionym gankiem, znajdował się kilka wiorst na południe od Krynek, przy trakcie prowadzącym w stronę Gródka. Nie jest wiadomym, kiedy zbudowano tę oberżę, jednak epizod z końca XVIII stulecia związany z tym miejscem jest do dziś żywy w miejscowej legendzie. Karczmę prowadził Mosze Leibniz, którego córka Rachela była dziewczęciem wielkiej urody.
Włosy jak bezgwiezdna noc grudniowa, oczy jałowicy, usta pełne w kolorze dojrzałych malin, nos kształtny nieduży, cera w kolorze starego złota, pierś stroma, kibić wąska, zadek jak u dwuletniej klaczy, nogi sarny. Krótko mówiąc krew z mlekiem.
W owych niespokojnych czasach grasował w okolicy Maciej, powszechnie zwany Rosomakiem. Zawodowo zajmował się, najkrócej rzecz ujmując, zbójowaniem. Łupił głównie kupców – bezkarnie, gdyż władza królewska niemal tu nie sięgała.
Trudno by było powiedzieć o nim coś dobrego. Wzrok dziki, zmierzwiona broda sięgająca niemal do pasa, suknia plugawa, z którą obyczaje pozostawały w pełnej korespondencji.
Podczas jednej z pijatyk, jakim się ów rzezimieszek z lubością oddawał w gospodzie Mosze Leibniza, wpadła mu w oko Rachela. Ojciec dziewczyny nie chciał wydać córki za zbója, a co gorsze goja. Swój upór wnet przypłacił życiem. Wobec takich oświadczyn dziewczynie trudno się było dłużej opierać. Po ślubie, którego parze młodej ponoć sam Boruta udzielił, Rosomak postanowił się „ustatkować”. Przez jakiś czas prowadził spokojnie interesy. Porywcza natura, nieposkromiona pogarda dla powszechnie obowiązujących norm, a w szczególności chciwość młodego małżonka, wzięły jednak wkrótce górę, kładąc kres względnie poczciwej egzystencji.
Rosomak początkowo chciał nawet powrócić do lasu, na dawny szlak łupieski. Po przemyśleniu sprawy doszedł jednak do wniosku, że nie ma sensu uganiać się za „zwierzyną”, skoro ona sama wpada mu w ręce. A „zwierzyny” nie brakowało. Po ustaniu napadów na handlowym szlaku kupcy coraz liczniej ciągnęli z Grodna do Brześcia i dalej do Krakowa. Goście stawali w austerii pod Czarnym Kurem, słynącej z dobrej kuchni, by więcej nie powstać. Okrutny karczmarz mordował we śnie co zasobniejszych gości, a ich poćwiartowanymi ciałami karmił świnie, gdyż jak już wspominałem był on wielkim skąpcem. Miejscowi nazywali po cichu ten ponury hotelik Szkarłatną Oberżą.
Przyjezdnych jednak nie ostrzegali przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, sterroryzowani przez mającego za nic prawa ludzkie i boskie Rosomaka.
Trwał ów bezecny proceder lat kilka. Karczmarz zgromadził wielkie bogactwa, które ponoć zakopywał w piwniczce służącej oficjalnie jako skład win.
Pewnego dnia zatrzymała się w gospodzie Małgorzata, niebieskooka wdowa z dwójką małoletnich synów. Zubożona wieloletnim procesem szlachcianka zmierzała do Krakowa, by wyjednać u Króla Jegomości łaskę dla siebie i dzieci, skrzywdzonych przez miejscowe sądy w wieloletnim sporze z przebiegłym i majętnym sąsiadem. Cały majątek niewiasty stanowiła chuda sakiewka przeznaczona na pokrycie kosztów dalekiej podróży oraz wyjednanie przychylności królewskich zauszników.
Rosomak dostrzegł i wdowi grosz. Nocą ciemną, wietrzną, grudniową zakradł się do skromnej izdebki na poddaszu, zaopatrzony w azjatycki kindżał.
Trzeba wam wiedzieć, że noc to była szczególna, noc zimowego przesilenia. Dla wielu europejskich ludów okazja do świętowania odwiecznego cyklu natury. Tej właśnie nocy przypadał jeden z tak zwanych małych sabatów, czyli świąt czarownic, zwany Yule. Odprawiano magiczne obrzędy, wypowiadano zaklęcia, tańczono w blasku księżyca, przyzywano tajemne moce, kontaktowano się z duchami zmarłych.
Historia nasza dzieje się jednak, co ciekawe, w ponad osiem stuleci po chrzcie Polski.
W bladej poświacie księżyca okrutny gospodarz zbliżał się do łoża wdowy i jej dwóch synów. Zakrzywiony sztylet wzniósł się do śmiertelnego pchnięcia. Rozpaczliwy krzyk Racheli podnióśł powieki Małgorzaty, która spojrzała wprost w źrenice Rosomaka.
Jęknęła ziemia, pochyliły się gałęzie jesionów otaczających ciasnym wiankiem podwórzec Szkarłatnej Oberży. Zaskrzypiały belki ścian, sypnął kurz z powały. Kobieta zerwała z łoża dzieci, pchnęła drzwi i zbiegła po stromych schodach. Rosomak pozostał w izbie. Nieruchomy, zadziwiony, wyczekujący. Ziemia westchnęła, otworzyła się i pochłonęła austerię.
Miejscowi mówią, że kilka wiorst na południe od Krynek, pomiędzy Plebanowem i Ozieranami, w grudniowe noce Boruta, który być może był Rosomakowi plebanem na weselu, wynosi z ziemi złoto. Wynosi, żeby się przewietrzyło. Mówią, że w niektóre wietrzne zimowe noce widać w polu żółte ogniki, którymi jarzą się skarby pomordowanych wędrowców. Ile w tym prawdy trudno dociec, faktem jednak jest, że niemal sto lat po wydarzeniach, które wam opowiedziałem, pewien proboszcz próbował odkopać przeklęty skarb. Grobu duchownego próżno szukać na miejscowych cmentarzach. Pozostała tylko nazwa wsi: Plebanowo.
Stugębna plotka głosi, że w czasach, gdy Puszczę licznie zamieszkiwały sobole, wilki, niedźwiedzie i rosomaki, a ludzi i dróg było tu bardzo niewiele, knyszyńskimi bezdrożami z Litwy do Krakowa wędrował pewien książę wraz z przybocznym oddziałem wojów. Oddział ów utknął na bagnach w okolicy dzisiejszych Krynek. Dla przeprawy zbudowano prowizoryczny most, a dla lepszego przyjęcia w Krakowie zabrano ze sobą miejscową żywą wodę.
Woda ta uzdrowiła Jadwigę, za co późniejszy zwycięzca grunwaldzkiej bitwy, zgodnie z logiką epoki, podarował księciu ziemie, na których znajdowało się źródło.
Za prawdziwością legendy przemawia fakt, iż Jagiełło odwiedził Krynki w 1434 roku, odnawiając tu przymierze Litwy z Koroną.
Mijały lata, wygasła dynastia Jagiellonów, a wraz z nią powoli przemijała świetność Rzeczpospolitej. Rzeź Humania była preludium do Targowicy zawiązanej pod patronatem Katarzyny II, władczyni mającej największy wpływ na zniknięcie Polski z mapy Europy.
W owych ciężkich czasach biegł przez Krynki ważny szlak handlowy z Grodna do Brześcia nad Bugiem i dalej do Krakowa. Kupcy ruscy, polscy, a nawet weneccy wędrowali gościńcem przez Krynki, Białowieżę, Kamieniec, wioząc różne towary, w tym złoto i drogocenne precjoza.
Przy trakcie istniała austeria prowadzona przez rodzinę Leibnitzów. Duży drewniany budynek z podcieniami, kryty mansardowym dachem i podparty od frontu bogato rzeźbionym gankiem, znajdował się kilka wiorst na południe od Krynek, przy trakcie prowadzącym w stronę Gródka. Nie jest wiadomym, kiedy zbudowano tę oberżę, jednak epizod z końca XVIII stulecia związany z tym miejscem jest do dziś żywy w miejscowej legendzie. Karczmę prowadził Mosze Leibniz, którego córka Rachela była dziewczęciem wielkiej urody.
Włosy jak bezgwiezdna noc grudniowa, oczy jałowicy, usta pełne w kolorze dojrzałych malin, nos kształtny nieduży, cera w kolorze starego złota, pierś stroma, kibić wąska, zadek jak u dwuletniej klaczy, nogi sarny. Krótko mówiąc krew z mlekiem.
W owych niespokojnych czasach grasował w okolicy Maciej, powszechnie zwany Rosomakiem. Zawodowo zajmował się, najkrócej rzecz ujmując, zbójowaniem. Łupił głównie kupców – bezkarnie, gdyż władza królewska niemal tu nie sięgała.
Trudno by było powiedzieć o nim coś dobrego. Wzrok dziki, zmierzwiona broda sięgająca niemal do pasa, suknia plugawa, z którą obyczaje pozostawały w pełnej korespondencji.
Podczas jednej z pijatyk, jakim się ów rzezimieszek z lubością oddawał w gospodzie Mosze Leibniza, wpadła mu w oko Rachela. Ojciec dziewczyny nie chciał wydać córki za zbója, a co gorsze goja. Swój upór wnet przypłacił życiem. Wobec takich oświadczyn dziewczynie trudno się było dłużej opierać. Po ślubie, którego parze młodej ponoć sam Boruta udzielił, Rosomak postanowił się „ustatkować”. Przez jakiś czas prowadził spokojnie interesy. Porywcza natura, nieposkromiona pogarda dla powszechnie obowiązujących norm, a w szczególności chciwość młodego małżonka, wzięły jednak wkrótce górę, kładąc kres względnie poczciwej egzystencji.
Rosomak początkowo chciał nawet powrócić do lasu, na dawny szlak łupieski. Po przemyśleniu sprawy doszedł jednak do wniosku, że nie ma sensu uganiać się za „zwierzyną”, skoro ona sama wpada mu w ręce. A „zwierzyny” nie brakowało. Po ustaniu napadów na handlowym szlaku kupcy coraz liczniej ciągnęli z Grodna do Brześcia i dalej do Krakowa. Goście stawali w austerii pod Czarnym Kurem, słynącej z dobrej kuchni, by więcej nie powstać. Okrutny karczmarz mordował we śnie co zasobniejszych gości, a ich poćwiartowanymi ciałami karmił świnie, gdyż jak już wspominałem był on wielkim skąpcem. Miejscowi nazywali po cichu ten ponury hotelik Szkarłatną Oberżą.
Przyjezdnych jednak nie ostrzegali przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, sterroryzowani przez mającego za nic prawa ludzkie i boskie Rosomaka.
Trwał ów bezecny proceder lat kilka. Karczmarz zgromadził wielkie bogactwa, które ponoć zakopywał w piwniczce służącej oficjalnie jako skład win.
Pewnego dnia zatrzymała się w gospodzie Małgorzata, niebieskooka wdowa z dwójką małoletnich synów. Zubożona wieloletnim procesem szlachcianka zmierzała do Krakowa, by wyjednać u Króla Jegomości łaskę dla siebie i dzieci, skrzywdzonych przez miejscowe sądy w wieloletnim sporze z przebiegłym i majętnym sąsiadem. Cały majątek niewiasty stanowiła chuda sakiewka przeznaczona na pokrycie kosztów dalekiej podróży oraz wyjednanie przychylności królewskich zauszników.
Rosomak dostrzegł i wdowi grosz. Nocą ciemną, wietrzną, grudniową zakradł się do skromnej izdebki na poddaszu, zaopatrzony w azjatycki kindżał.
Trzeba wam wiedzieć, że noc to była szczególna, noc zimowego przesilenia. Dla wielu europejskich ludów okazja do świętowania odwiecznego cyklu natury. Tej właśnie nocy przypadał jeden z tak zwanych małych sabatów, czyli świąt czarownic, zwany Yule. Odprawiano magiczne obrzędy, wypowiadano zaklęcia, tańczono w blasku księżyca, przyzywano tajemne moce, kontaktowano się z duchami zmarłych.
Historia nasza dzieje się jednak, co ciekawe, w ponad osiem stuleci po chrzcie Polski.
W bladej poświacie księżyca okrutny gospodarz zbliżał się do łoża wdowy i jej dwóch synów. Zakrzywiony sztylet wzniósł się do śmiertelnego pchnięcia. Rozpaczliwy krzyk Racheli podnióśł powieki Małgorzaty, która spojrzała wprost w źrenice Rosomaka.
Jęknęła ziemia, pochyliły się gałęzie jesionów otaczających ciasnym wiankiem podwórzec Szkarłatnej Oberży. Zaskrzypiały belki ścian, sypnął kurz z powały. Kobieta zerwała z łoża dzieci, pchnęła drzwi i zbiegła po stromych schodach. Rosomak pozostał w izbie. Nieruchomy, zadziwiony, wyczekujący. Ziemia westchnęła, otworzyła się i pochłonęła austerię.
Miejscowi mówią, że kilka wiorst na południe od Krynek, pomiędzy Plebanowem i Ozieranami, w grudniowe noce Boruta, który być może był Rosomakowi plebanem na weselu, wynosi z ziemi złoto. Wynosi, żeby się przewietrzyło. Mówią, że w niektóre wietrzne zimowe noce widać w polu żółte ogniki, którymi jarzą się skarby pomordowanych wędrowców. Ile w tym prawdy trudno dociec, faktem jednak jest, że niemal sto lat po wydarzeniach, które wam opowiedziałem, pewien proboszcz próbował odkopać przeklęty skarb. Grobu duchownego próżno szukać na miejscowych cmentarzach. Pozostała tylko nazwa wsi: Plebanowo.
tekst: Tomasz Lippoman
www.bialowieza.com.pl
www.bialowieza.com.pl
Komentarze