"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 12 (102), Grudzień '97
Przy okazji wyborów parlamentarnych odbyło się w Zakopanem referendum w sprawie, wymyślonej przez Aleksandra Kwaśniewskiego, olimpiady zimowej Zakopane '2006. Mieszkańcy gminy - co nie było trudne do przewidzenia - w przytłaczającej części wypowiedzieli się za igrzyskami.
Równocześnie, by tradycji stało się zadość, ci sami mieszkańcy Zakopanego rozgromili w wyborach parlamentarnych partię prezydencką, oddając głosy w stosunku 4:1 na antyprezydencką AWS. Paradoksalnie zwolennikom olimpiady trudno byłoby wymarzyć sobie lepszy wynik. Dlaczego? Popuśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie kolejne wybory prezydenckie. Jeśli do tego czasu AWS będzie zwalczała ideę olimpiady Zakopane '2006, to żądny inwestycji (czyli pieniędzy) elektorat spod Tatr poprze Kwaśniewskiego (czy, gdyby jakimś cudem nie kandydował, kogoś przezeń wyznaczonego), który zresztą czujnie przed wyborami zapewne obieca znacznie więcej. Tak więc przyszły kandydat AWS-u czy "prawicy" (Krzaklewski?) już teraz jest zakładnikiem igrzysk albo wręcz "chleba i igrzysk". Oczywiście za tę parę lat może się okazać, że któryś z kandydatów będzie miał nad resztą taką przewagę, że będzie mógł sobie pozwolić na głoszenie haseł niepopularnych - ba, może się nawet okazać, że czołowym kandydatem na fotel prezydenta będzie np. Olaf Swolkień, ale jeśli w tym czasie nie nastąpi w społecznej świadomości rewolucja - idea olimpiady wciąż będzie groźna. A jeszcze groźniejsze będą inwestycje a conto olimpiady, która koniec końców pewnie i tak odbędzie się w zupełnie innym miejscu. Tyle na razie o olimpiadzie, teraz czas na drugą część tytułu: "a może "
A może by tak wysunąć pomysł zorganizowania w Polsce mistrzostw świata w piłce nożnej. Czy kupią? Nie! Traktuję swój pomysł najzupełniej poważnie. Ale do rzeczy.
Inwestycje proolimpijskie nawet jeśli spowodują pewien boom ekonomiczny, to o bardzo ograniczonym zasięgu. Tak naprawdę skorzystają, na krótko, inwestorzy budowlani spod Tatr, paru drwali, cieśli i w końcu na te parę tygodni - hotelarze, taksówkarze, właściciele knajp i prostytutki. To, że do drogich olimpijskich hoteli będą waliły tłumy również po olimpiadzie, jest równie prawdopodobne jak rozwój narciarstwa alpejskiego na Żuławach Wiślanych. Natomiast inwestycje związane z mistrzostwami w piłce nożnej byłyby po pierwsze - mniejsze, po drugie zaś - lepiej i uczciwiej rozłożone geograficznie. Mniejsze, bo stadiony już istnieją, należałoby je tylko zmodernizować, a to wcześniej czy później i tak zrobić trzeba. Wiadomo też, że mecze byłyby rozgrywane przede wszystkim w dużych miastach, gdzie nie trzeba budować nowych hoteli, bo już są. Co więcej, przy zakładanej liczbie 32 drużyn biorących udział w mistrzostwach (8 grup), na inwestycjach zyskałoby 8 miast - 8, a nie jedno! Po mistrzostwach zostałyby w miastach lepsze i bezpieczniejsze stadiony i lepsze hotele, wykorzystywane przy tym całorocznie, a nie sezonowo, choćby dlatego, że prawie każde większe miasto organizuje dziś mniej lub bardziej prestiżowe konkurencje, zjazdy czy targi.
Drugi argument, powiedzmy "ekologiczny". O ile do budowy tras narciarskich, hoteli czy torów saneczkarskich należałoby w Tatrach wyciąć hektary lasu, o tyle w miastach nic nie trzeba wycinać, by wybudować nowe stadiony. One już stoją i wystarczy tylko przywrócić im pierwotne przeznaczenie, czytaj: przegnać handel bazarowy i wyremontować szatnie, murawy czy trybuny. Wreszcie argument "społeczny". Otóż mimo 3 mln miłośników nart, medali w tej dyscyplinie jakoś nie zdobywamy, w ogóle w historii zimowych igrzysk olimpijskich zdobyliśmy jeden (słownie jeden) złoty medal: w 1972 r. w Sapporo w skokach narciarskich - zawodnik nazywał się Wojciech Fortuna, był to jego pierwszy i jedyny (!) sukces sportowy na arenie międzynarodowej. Generalnie sporty zimowe cieszą się w Polsce umiarkowanym zainteresowaniem. A poza owymi narciarskimi dyletantami rozjeżdżającymi stoki praktycznie nie mamy u siebie sportu zimowego uprawianego na masową skalę. Nie wiem więc, komu będzie służył po ewentualnej olimpiadzie np. tor bobslejowy, jeśli bobslej kosztuje tyle, co dobry mercedes. A i narciarstwo, ze względu na koszty, staje się coraz bardziej "sportem dla bogatych". Piłka nożna zaś była i na długo pozostanie najpopularniejszym sportem w Polsce, nawet mimo żenujących występów "orłów Wójcika", raz: ze względu na uwarunkowania kulturowe, dwa: z powodów ekonomicznych - wciąż taniej jest ubrać całą, amatorską, ale zawsze, jedenastkę, niż kupić czy zbudować bobslej. A o frekwencję na stadionach też nie ma co się martwić.
Wiem, że pomysł ściągnie na moją głowę tak oskarżenia o propagowanie kultury masowej, z czym się nie zgadzam, bo dużo bardziej masowo lansowana jest np. koszykówka, jak i o propagowanie zachowań antyekologicznych, ale wtedy należałoby postulować wyburzenie już istniejących stadionów, hal sportowych czy kortów. Wiem też, że dla niektórych "głębokich" ekologów wszystko, co związane z cywilizacją, jest złe. No, może wszystko poza pewnym budynkiem na Wiejskiej. Ale to już temat z zupełnie innej bajki. Czekam na opinie i komentarze.
Koronnym argumentem wszystkich "antyekologów" jest postawa ruchu ekologicznego na "nie". Nie budować, nie jeść, nie produkować itd. To bzdura, ale nośna, dlatego właśnie postanowiłem zaproponować coś na "tak". Pomysły - oczywiście - mogą być różne. I dobrze, i oby było ich jak najwięcej.
W październikowych ZB*) profesor Lech Ostasz zamieścił długi artykuł napisany z troską o ruch proekologiczny. Artykuł nosi tytuł Słabości ruchu proekologicznego. Wśród owych słabości profesor Ostasz wymienia partykularność i pisze o tym tak:
Partykularność w ruchu proekologicznym polega na tym, że uwzględnia się jeden aspekt, walczy się w jego imieniu, nie dostrzegając, że pomijanie w tym czasie innych w dalszej perspektywie może przynieść dużo większe szkody. Takim czynnikiem, który musi być zawsze i ciągle uwzględniany, jest przeciwstawianie się nadmiernemu przyrostowi liczby ludzi. Uważam, że każdy protest ekologiczny bez nawiązania do tego czynnika nic pozytywnego nie wnosi, podkreślam: nic pozytywnego.
Przedstawione przez profesora Ostasza propozycje są nie do przyjęcia. Tak z punktu widzenia logiki, jak i socjotechniki. Zastosowanie się do nich nie tylko nie wyleczy słabości ruchu ekologicznego, ale dopiero może te słabości pogłębić.
O ile bowiem nadmierny przyrost liczby ludzi jest rzeczywiście problemem ekologicznym świata (choć w różnych miejscach wygląda to różnie), o tyle uwzględnianie go zawsze i ciągle, a także nawiązywanie do niego przy każdym proteście ekologicznym (jak to proponuje profesor) jest absurdem. No bo wyobraźmy sobie. Protestujemy przeciwko wycięciu starego drzewa. I co? I obok transparent: "Jednocześnie protestujemy przeciwko nadmiernemu przyrostowi liczby ludzi"? Jeśli nawet pominąć reakcje ludzi (których poparcie dla obrony drzewa chcemy przecież zyskać), to jednak nie za każdą wycinką drzewa stoi nadmierna liczba ludzi, ale często chciwość, głupota i bezduszność kilku, bądź nawet pojedynczego człowieka, a to z nadmierną liczbą ludzi niewiele ma wspólnego. TAMA A ROZMNAŻANIE
Aby wykazać niesłuszność propozycji profesora Ostasza, posłużyłem się przykładem wycinki starego drzewa. Profesor zaś na poparcie swoich koncepcji posłużył się (w przypisie) przykładem protestu przeciwko zaporze w Czorsztynie. Przykład ten (jak i krytykowana tu koncepcja profesora) jest również absurdalny.
Uzasadnienie.
1) Spójrzmy na to w aspekcie demograficznym. Otóż w dalszej perspektywie, jeśli nie zatrzyma się nadmiernego przyrostu liczby ludzi, to taka tama jest lepsza od jej braku - twierdzi profesor Ostasz i uzasadnia - (...) za kilkanaście lat w miejscu zalewu byłyby same domy i rozmnażający się Podhalanie.
Toż to kompletna bzdura.
Śmiem twierdzić, że wybudowanie zapory w Czorsztynie w żaden sposób nie wpłynęło na zdolności rozrodcze Podhalan.
A to, że (użyję tu sformułowania profesora Ostasza) rozmnażający się Podhalanie nie wybudują domów w miejscu zalewu (pod wodą rzeczywiście trudno), nie znaczy wcale, że nie wybudują ich gdzie indziej. Zresztą już wybudowali - vide choćby Nowe Maniowy.
Ochrona zaś doliny przed zabudowaniem przez jej zatopienie jest pomysłem nadającym się jedynie do kabaretu.
2) Lepszy jest już zalew wodny, przynajmniej na nim nie można budować domów - twierdzi dalej profesor. Idąc tym tokiem rozumowania należy powiedzieć, że najlepsza jest autostrada. Na autostradzie nie tylko nie można budować domów, ale w ogóle nie da się na niej mieszkać. Na zalewie ostatecznie można. W wielu miejscach na świecie ludzie mieszkają na wodzie - w zbudowanych na palach domach lub na łodziach.
3) Świeżym przykładem partykularności w myśleniu jest protestowanie przeciwko budowaniu tamy pod Czorsztynem - zauważa profesor Ostasz i proponuje - (...) jedno (protest przeciwko tamie) nie może iść bez drugiego (zwłaszcza przeciwko nadmiernemu przyrostowi liczby ludzi).
Absurd.
Wyobraźmy sobie akcję pod hasłem - "Tama tamie - nie rozmnażajcie się nadmiernie Podhalanie". Samobójstwo na dzień dobry.
A ponadto. Czy Podhalanie rozmnażają się nadmiernie czy też nie? Być może profesor Ostasz to wie. Ja tego nie wiem. Wiem natomiast, że zapora w Czorsztynie jest dla środowiska wyjątkowo szkodliwa. I dlatego zająłem się protestem przeciwko zaporze, a nie zająłem sprawą rozmnażania się Podhalan. Czym innym bowiem jest parytykularność myślenia, a czym innym myślenia konkretność. To profesor Ostasz, jako profesor, rozróżniać powinien. ***
Swój artykuł na temat słabości ruchu ekologicznego profesor Ostasz kończy - Omawianie cieni ma służyć temu, by w ich miejsce pojawiały się blaski. Krytykowane tu przeze mnie propozycje i rozważania profesora blaskami nie są.
*) Lech Ostasz, Słabości ruchu ekologicznego
[w:] ZB nr 10(100)/97, s.2.
W ZB nr 10(100)/97, s.2, w artykule pt. Słabości ruchu proekologicznego p. prof. Lech Ostasz stwierdził, że najważniejszym czynnikiem niszczenia przyrody jest przeludnienie. Zgadzam się, że jest to zjawisko niewątpliwie bardzo niekorzystne tak dla środowiska, jak i dla samej ludzkości, aczkolwiek sądzę, że póki co nie można jeszcze mówić o przeludnieniu w skali całej planety, a jedynie o przeludnieniu pewnych jej rejonów. Tym niemniej zagrożenie rzeczywiście istnieje. Jednak nie mogę zgodzić się z p. Ostaszem, gdy upatruje on jedną z przyczyn przeludnienia w gospodarce (zwłaszcza kapitalistycznej, ale - jak zrozumiałem - nie tylko) i proponuje (jako remedium?) polityczne "zatrzymanie" (zdławienie?) tejże gospodarki.
Na pierwszy rzut oka bowiem widać, że kraje o wysoko rozwiniętej gospodarce (np. kraje Europy Zachodniej, USA, Kanada, Japonia) mają dużo niższy (czasem wręcz ujemny) przyrost naturalny niż kraje Trzeciego Świata, w których gospodarka jest słabo rozwinięta. Gwałtowne zwiększenie się przyrostu naturalnego w Europie Zachodniej i USA nastąpiło pod koniec XVIII w. Ten zwiększony przyrost trwał mniej więcej przez wiek XIX, po czym w XX w. zaczął się zmniejszać, w miarę jak gospodarki tych krajów osiągały poziom pozwalający na zapewnienie masom (a nie tylko wąskim elitom) odpowiedniego poziomu życia. Bogaci rozmnażają się słabiej niż biedni. Jeśli chodzi o przyczyny tej "eksplozji demograficznej" pod koniec XVIII w., to Paul Kennedy*) upatruje je w kilku czynnikach, podając kolejno: wyraźny spadek występowania chorób śmiertelnych wskutek rozpowszechniania się szczepień ochronnych, usprawnienie dostaw żywności, wzbogacenie diety, wychodzenie kobiet za mąż w młodszym wieku w niektórych społeczeństwach. Być może rozwój gospodarczy (gł. rozwój przemysłu), który rozpoczął się niemal równocześnie, przyczynił się do utrzymania wysokiego wskaźnika przyrostu przez wiek XIX, jednak porównując kraje, w których ten rozwój nastąpił właśnie wtedy, i kraje, w których z jakichś powodów (w znacznym stopniu politycznych) zaczął się on później (np. Irlandia) lub w ogóle w tym czasie nie nastąpił (np. Indie) można wysnuć wniosek, że znacznie poważniejsze problemy ekologiczne dotknęły właśnie te drugie kraje. W Irlandii wprawdzie ostatecznie liczba ludności zmniejszyła się, ale stało się to dopiero wskutek głodu, jaki nawiedził ten kraj (wskutek niemożności wyżywienia i zatrudnienia zwiększonej liczby ludzi) i związanej z nim emigracji. W Indiach liczba ludności zwiększyła się i tak, mimo ogólnego spadku poziomu życia.
Okazuje się, że jeśli chodzi o kraje obecnie rozwinięte, to "eksplozja demograficzna" trwała jedynie przez pierwszą fazę rozwoju gospodarki kapitalistycznej. Uważam, że nie ma powodów, dla których nie miałoby się to sprawdzić również dla krajów rozwijających się obecnie. Im szybciej gospodarki ich osiągną odpowiednio wysoki stopień rozwoju, tym szybciej przyrost naturalny zostanie tam zahamowany. Wszelkie więc próby politycznej interwencji w celu "zatrzymania" gospodarek tych krajów są z punktu widzenia okiełznania przyrostu naturalnego szkodliwe. Natomiast jeśli chodzi o gospodarki krajów rozwiniętych, to wchodzą one powoli już w "poprzemysłową" erę swego rozwoju i w coraz mniejszym stopniu ludzie znajdują w nich zatrudnienie przy przysłowiowej betoniarce (w czym p. Ostasz widzi niebezpieczeństwo dla środowiska). Coraz większa liczba ludzi pracuje w usługach i przetwarzaniu informacji. Jest to - moim zdaniem - ekologicznie korzystne. Polityczne "zatrzymanie" tych gospodarek (do czego zresztą od dłuższego czasu przyczyniają się narodowe i ponadnarodowe - np. Unia Europejska - rządy) może natomiast zahamować ten trend i poprzez zbiednienie społeczeństw spowodować ponowny skok przyrostu liczby ludności.
*) Paul Kennedy, U progu XXI wieku (przymiarka do przyszłości), 122 pozycja książkowa Wydawnictwa "Puls".
Czytając ZB1) mam zawsze przyjemne uczucie powracania do tego samego, odgrodzonego od świata zaścianka, do którego wieści ze świata docierają rzadko, ale i świat się nim też specjalnie nie interesuje. Królują w nim od lat te same przesądy, które co prawda niczego nie wyjaśniają, ale pomagają określić obraz wspólnego wroga, a przy okazji zachować jedność wspólnoty. Nowe pomysły legną się tu rzadko, za to wszyscy znają się od lat, a kłótnie pozostają w rodzinie.
Spoistość zaścianka utrzymywana jest od wielu lat, niezależnie od zmian na zewnątrz, trzema hasłami:
Nawet zakładając, iż powyższe hasła są prawdziwe (a chciałbym udowodnić, że w większości oparte są one na jednostronnym postrzeganiu rzeczywistości), to ich powtarzanie po raz "n-ty" na pewno nie wzbogaca naszej wiedzy o świecie ani nie pomaga szukać dróg wyjścia. Docierają one głównie do i tak już przekonanych i utrzymują ich w miłym poczuciu pewności i nieomylności, w którym ideologia i swoiste wyznanie wiary zastępuje trud myślenia.
Takim wyznaniem wiary jest artykuł prof. dr. Lecha Ostasza otwierający 10. numer ZB z 1997 r. Nie wątpię, że Pan Profesor jest autorytetem w swojej dziedzinie, lecz wkraczając na teren obcej sobie gałęzi wiedzy napisał artykuł, który stanowi przykład nie tylko bad science, ale także słabej publicystyki. Własne uprzedzenia nie powinny bowiem zakłócać logiki wywodu. Spójrzmy na hasła, których tak broni profesor Ostasz. WSZYSTKIEMU WINNY JEST ANTROPOCENTRYZM
To zabawne, iż zwolennicy nie-antropocentrycznej podstawy ochrony środowiska powołują się w swoich wywodach częstokroć na teorię Gai Jamesa Lovelocka. Lovelock udowadnia dobitnie, iż wszelkie ludzkie działania są z punktu widzenia Gai w dużej mierze obojętne. Nie dysponujemy i prawdopodobnie nie będziemy dysponować metodami usunięcia życia z tej planety, nawet gdyby nagle eksplodowały wszystkie arsenały nuklearne świata. Możemy wprowadzać duże zakłócenia do ekosystemu, lecz zakłócenia te będą miały najpoważniejszy wpływ na nas samych. Słonie, wieloryby i kazuary nie są ważne z nieantropocentrycznego punktu widzenia, tak jak nie były ważne dinozaury. Chroniąc środowisko, pragniemy zachować nasze status quo, ponieważ obraz biegnącego wilka uważamy za piękny. Wartości istnieją w nas, a nie w otaczającym świecie. Żaden jeleń, który uważał, że wilk pięknie wygląda w biegu, i zatrzymał się, aby na niego popatrzeć, nie dożył naszych czasów.
Jeżeli ktoś się domaga, abyśmy pozbyli się naszego antropocentrycznego spojrzenia na świat, domaga się rzeczy niemożliwej. Nawet jeżeli przebierzemy się za drzewo, nie będziemy myśleć jak drzewo. Możemy się przytulić do drzewa, ale ono nigdy nie przytuli się do nas, bo nawet nie zauważy naszej obecności. Jeżeli ten punkt widzenia wydaje się nam obcy lub sprzeczny z naszym odczuwaniem świata, to dlatego że jesteśmy uwięzieni przez swój aparat pojęciowy i nie jesteśmy w stanie odbierać otaczającej nas rzeczywistości bez jego, czasami uciążliwego, pośrednictwa.
Z nieantropocentrycznego punktu widzenia najlepszą
robotę dla środowiska wykonują takie firmy, jak
Exxon lub Shell. Im szybciej zniszczymy nasz habitat, tym szybciej
nasze życie na Ziemi stanie się niemożliwe. Wyginiemy,
tak jak 99% gatunków przed nami. A życie się
odrodzi. Miejmy nadzieję, że nasi następcy będą
mądrzejsi, chociaż to nadal nie będzie miało
zapewne żadnego znaczenia dla Gai. WSZYSTKIEMU
WINNA JEST
ZACHODNIO-JUDEOCHRZEŚCIJAŃSKA CYWILIZACJA
Brzemię białego człowieka jest rzeczywiście ciężkie. Jego sposób myślenia i traktowania Ziemi jak wspólnego pastwiska rozprzestrzenił się na wszystkie zakątki świata. Czy mogło być inaczej? Czy inne cywilizacje wybrałyby mądrzejszą drogę? Przypatrzmy się tak wychwalanym przez profesora Ostasza cywilizacjom Wschodu. Konfucjańsko-taoistyczno-buddyjskim Chinom, które wpadły w obłęd budowania największych na świecie tam, lub shintoistycznej Japonii, gdzie wysypiska odpadów są już większe od góry Fudżi. Ale te kraje zdążyły się już zarazić szaleństwem białych ludzi. Więc może popatrzmy na starożytne Chiny pustoszące olbrzymie połacie lasów? Albo na ludy nie skażone obcowaniem z cywilizacją Zachodu? Mieszkańców Wysp Wielkanocnych, którzy zdołali ogołocić je doszczętnie z drzew, sprowadzając zagładę na swoją cywilizację? Albo na tubylców zabijących ostatnie egzemplarze dronta dodo? Albo na dumnych wojowników-Indian, których przodkowie po przejściu cieśniny Beringa rozpoczęli wypalanie lasów (jedna z przyczyn powstania prerii) i hekatombę zwierząt żyjących na kontynencie północno-amerykańskim? Zdołali oni tak doszczętnie zniszczyć swoje środowisko, że dalszy rozwój okazał się niemożliwy. Indianie pozostali w stanie chwiejnej równowagi ze środowiskiem, bo to środowisko zaczęło ich kontrolować, populacja dziesiątkowana była przez głód i mrozy. Jeżeli była to gospodarka zrównoważona, to nie z wyboru, lecz z konieczności.
Prof. Ostasz wierzy w dominację świadomości nad bytem. Twierdzi, iż to nasze judeochrześcijańskie dziedzictwo odpowiedzialne jest za obecną zachłanność i bezrefleksyjny rozwój.
Nawet konserwatywni teolodzy coraz rzadziej twierdzą, że Biblia została napisana pod Boże dyktando. Nie obwiniałbym zatem bezpośrednio Absolutu za niepoprawne politycznie słowa o objęciu Ziemi w posiadanie przez człowieka. Ale jak były one rozumiane w czasach, w których zostały wypowiedziane? W pismach mistyków żydowskich, do których dotarłem i w których znajdowały się jakiekolwiek komentarze do tych słów, świat należy rozumieć jako Boży dar dla człowieka. Niegodne obchodzenie się z takim darem, a więc jego niszczenie, jest świętokradztwem, a przy tym szaleństwem z praktycznego punktu widzenia. Trudno zatem udowodnić, iż to słowa o objęciu świata w posiadanie leżą u podstaw wszystkich grzechów współczesnej cywilizacji.
Prof. Ostasz wypowiada także prywatną wojnę papieżowi. Można się z poglądami papieża nie zgadzać, nie należy jednak uważać go za głupca. Czy w nowym Katechizmie znajdują się słowa nawołujące do rozmnażania i zaludniania ziemi?2) Prof. Ostasz wydaje się wierzyć, iż w lochach Watykanu znajdują się nieprzebrane ilości prezerwatyw, które na jeden ruch ręki papieża mogą zostać zrzucone na wyczekujące tłumy w Afryce lub Azji. Albo zastępy lekarzy gotowych do natychmiastowego przeprowadzania setek aborcji. Chcę wierzyć, iż ludzie, którzy nie decydują się na aborcję, robią tak z powodu wartości, w które wierzą, a nie z powodu wiary w papieża (Pan Profesor nie bierze nawet pod uwagę takiej możliwości). Ważniejsze jednak jest to, że programy ograniczania przyrostu nie przynoszą skutków. Znowu daje o sobie znać duch marksizmu - to jednak byt w znacznej mierze kształtuje świadomość. Rodzice w Indiach chcą mieć dużo dzieci, ponieważ w przeciwnym razie nie będzie miał kto ich utrzymać na starość. Narzucanie metod kontroli populacji może mieć z kolei tragiczne skutki, czego dowodem stale zmniejszająca się ilość urodzeń dziewczynek w Chinach (ponieważ rodzina może mieć tylko 1 dziecko, a dziewczynka przedstawia "mniejszą wartość społeczną", niemowlęta płci żeńskiej są masowo mordowane tuż po urodzeniu). Jedynym sprawdzonym środkiem antykoncepcyjnym jest poprawa warunków życia. Oczywiście miliard Chińczyków żyjących na poziomie Ameryki oznaczałby kompletną destrukcję ekosfery. To Amerykanie i tzw. kraje wysoko rozwinięte muszą "zrobić miejsce" dla innych. Tylko że z takimi poglądami nie wygrywa się wyborów. Łatwiej mówić o wysłaniu kolejnej partii prezerwatyw do Afryki niż konieczności obniżenia standardu życia. Tylko, czy to moralne? Ale czy z nieantropocentrycznego punktu widzenia moralność cokolwiek znaczy? WSZYSTKIEMU WINNY JEST LIBERALIZM
Wolny rynek byłby wspaniała rzeczą, gdyby istniał. Zgodnie z definicją idealnego wolnego rynku (z podstaw ekonomii) musi się on charakteryzować: dużą ilością podmiotów w nim uczestniczących, doskonałą informacją, ceną rynkową na wszystkie dobra istniejące na rynku oraz indywidualną własnością tych dóbr.
Większość z tych punktów nie jest obecnie spełniona! Funkcjonujący obecnie rynek nie jest zatem wolnym rynkiem! Nie znamy ceny rynkowej pięknego krajobrazu czy bioróżnorodności (co nieznaczy, że taka cena nie istnieje, nie jest ona jednak wliczana w koszta produkcji), a część dóbr jest powszechna (jak stwierdził Arystoteles - Najmniej dba się o to, co jest wspólną własnością największej liczby osób). Tzw. dobra ogólne (powietrze, woda) podpadają pod "tragedię wspólnego pastwiska". Ten, kto korzysta najwięcej z pastwiska, ten osiąga największe korzyści (oczywiście w krótkiej perspektywie, ale zazwyczaj to wystarcza, aby całkowicie zruinować pastwisko). Czy zatem mamy odrzucić wolny rynek, poszukując mitycznej trzeciej drogi? Nie mamy powodów, aby wierzyć, iż ona rzeczywiście istnieje. Nie ma legendarnej krainy wiecznej szczęśliwości, do której mogliśmy powrócić. Wszelkie próby "ręcznego" korygowania błędów rynku (próbowaliśmy tego już prawie 70 lat), mogą prowadzić jedynie do katastrofy. Sama natura rzeczy jest przeciwko nam. Procesy dynamiczne, a takim są zjawiska społeczne - w tym handel, bardzo trudno poddają się kontroli.3) Jeżeli chcemy zmieniać świat, zmieniając ludzi w anioły (wielu naprawiaczy świata zinterpretowało te słowa zbyt dosłownie), to albo całkowicie stracimy kontrolę nad wydarzeniami, albo poświęcimy prawa jednostki, albo zabraknie nam czasu. Konieczność skomercjalizowania dóbr wspólnych napawa instynktowną obawą. Oddanie zarządzania tymi dobrami jakiemuś wrednemu kapitaliście może wydawać się niepokojące. Ale czy to nie państwo jest największym (i w dodatku słabo znającym się na interesach) kapitalistą? Wolny rynek i liberalizm, podobnie jak demokracja, nie są rozwiązaniem idealnym. Tylko że innego nie znamy. Możemy natomiast działać wewnątrz istniejącego układu. I to nie jako Wallenrodowie. Powinniśmy zacząć od dążenia do stworzenia prawdziwego wolnego rynku, na którym klient jest informowany o rzeczywistych kosztach produkcji. Oczywiście w praktyce nie jest to proste. Ile kosztuje życie człowieka? Albo czyste powietrze? Może nie ma takiej ceny?
Nie możemy liczyć na to, że przejdziemy 1 000 km robiąc tylko jeden krok. Wolny rynek i liberalizm są użytecznymi narzędziami pod warunkiem, że przestaniemy się na nie obrażać, a przyjmiemy go właśnie jako użyteczne narzędzie. Język ekonomii, w którym pieniądz jest abstrakcyjnym reprezentantem wartości, jest prawdziwą lingua mundi XX w. Sam w sobie nie jest ani dobry, ani zły. Albo zaczniemy mówić tym językiem i dostosowywać go do naszych potrzeb, albo stracimy czas, próbując wymyślić własny język, a następnie próbując nauczyć posługiwania się nim całą resztę świata. Wolny rynek (w takiej formie, jaką posiada on obecnie) wyzwala chciwość, przemoc; prowadzi do oszukiwania i poniżania słabszych. Wolny rynek może jednak służyć także wyzwalaniu kreatywności i inowacyjności oraz zachowaniu dynamicznej równowagi w relacjach pomiędzy działaniami gospodarczymi człowieka a środowiskiem. I ma jedną wielką zaletę: w odróżnieniu od innych systemów - działa. ***
Na początku stwierdziłem, iż artykuł prof. Ostasza uwikłany jest w jego prywatne uprzedzenia i niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Do tej pory tylko polemizowałem z jego poglądami, czas wytknąć kilka najpoważniejszych potknięć merytorycznych.
S.6, kolumna 2, wiersz 3: Niestety, jednak po religiach (w tym także tzw. pogańskich) ruch proekologiczny nie może wiele oczekiwać. Po pierwsze, powstały one w okresie, gdy problem ekologii nie istniał.
Prawdopodobnie chodzi o problem ochrony środowiska. Minimum ścisłości w terminologii jest wymagane nawet w publicystyce. Niestety, także w takim ujęciu powyższe zdanie jest nieprawdziwe. "Problemem ekologicznym" było zmniejszenie liczebności mamutów (prawdopodobnie w dużej mierze spowodowane działalnością łowiecką człowieka), zmiany klimatu, przyrost populacji. Jeżeli nie wierzy się w ponadrzeczywiste pochodzenie religii, to należy założyć, że powstały one właśnie jako reakcja na próbę ustalenia przez pierwotnych ludzi swoich stosunków z otaczającym ich światem.
S.4, kolumna 1, wiersz 1 od dołu: Geny, jakie mamy w sobie, są rzeczywiście samolubne.
Wierząc w takie stwierdzenia, należy wyciągać z nich wnioski i być konsekwentnym w dalszym rozumowaniu. Jeżeli bowiem to geny sterują całkowicie naszym życiem, wszelkie próby ograniczania wzrostu populacji są z góry skazane na niepowodzenie. Geny ludzi "chętnych" do ograniczenia liczby potomstwa wyginą w ciągu kilku pokoleń zdominowane przez geny ludzi, którzy w rozradzaniu się widzą radość życia.
S.4, kolumna 2, wiersz 17 od dołu: Zwłaszcza gospodarka kapitalistyczna przy większej liczbie ludzi (...) jest wydatniejsza, ekspansywniejsza.
Uogólnienie, które - niestety - przechodzi w banał. Ta zależność była zapewne prawdziwa dla gospodarki wczesnokapitalistycznej, lecz obecnie nie odgrywa dużej roli. Najwyżej rozwinięte kraje świata to kraje o najniższym przyroście naturalnym. I na odwrót.
S.5, kolumna 2, wiersz 10: To ona [religia katolicka] głosi, że stosunek seksualny jest tylko dla prokreacji.
A jakieś potwierdzenie tych słów? Może nowy Katechizm albo któraś z encyklik papieskich? To zdanie wynika albo z całkowitej nieznajomości obecnej doktryny katolickiej, albo z próby jej zafałszowania.
S.5, kolumna 1, wiersz 17 od dołu: Bo zauważmy, że gdyby matka któregoś z afrykańskich krajów miała jedno lub dwoje dzieci, przeżyłyby one.
Lub nie przeżyłoby żadne, a wtedy los matki na starość też byłby przesądzony. Znowu uproszczenie mające ilustrować tezę artykułu, niczego naprawdę nie wyjaśniające.
S.6, kolumna 1, wiersz 17: Niechęć krytykowania niekorzystnych wpływów Kościoła bierze się z lęku psychicznego przed nim, zaszczepionego przez niego samego, ale także z najzupełniej realnego nacisku, np. Kościół ma na swych usługach polityków prawicowych, bezwględnych i nietolerancyjnych.
Od 5 lat nie obserwuję najmniejszego lęku przed krytykowaniem Kościoła (notabene Pan Profesor myli instytucje kościelne z Kościołem, który tworzą wierni, a nie hierarchia kościelna). Sukces ekonomiczny miesięcznika "NIE" jest najlepszym dowodem na to, że krytykowanie instytucji kościelnych może być wręcz opłacalne. Natomiast co do polityków prawicowych zgadzam się całkowicie, tylko że nie instytucje kościelne ich wybrały, lecz ludzie, którzy widocznie identyfikują się z ich poglądami. Takie są rafy demokracji.
S.10, kolumna 1, wiersz 2 od dołu: Nadto sama filozofia potrafi wykazać, że skoro człowiek jako byt osobowy jest jednym z bytów indywidualnych i jest efektem ewolucji bytu, to prapodstawa nie może być osobowa.
A jakaż to filozofia potrafi dowieść czegoś takiego? Jakież to są prawdy ostateczne, których dowiodła filozofia? Gdybyśmy je znali (udowadniając tym samym niesłuszność teorematu Geodla, że każdy system wymaga nieudowadnialnych założeń), można by zamknąć całą historię filozofii, a pewnie i nauki. Czyż filozofia nie zajmuje się raczej próbą odpowiedzi na pytanie, na jakiej podstawie twierdzimy, że coś jest prawdziwe lub nie? Niestety, obawiam się, że posłużył się Pan Profesor magicznym zwrotem "nauka udowodniła", który ma zmanipulować ocenę danego zjawiska przez umysły nie ćwiczone, zablokowane stresami, emocjami lub po prostu niedorozwinięte.
Ponieważ moja replika na artykuł robi się dłuższa od niego samego, więc na koniec jedno zdanie z tegoż artykułu, które - niestety - odnosi się do wielu z nas: neurotyk nie może się pożegnać ze starymi treściami, jest zafiksowany przez to, co go wcześniej przechwyciło. Jeżeli szukamy pozytywnych rozwiązań, nie możemy ich budować na a priori przyjętych założeniach. To nie znaczy, iż założenia te są automatycznie niesłuszne. Musimy jednak nie tylko w nie wierzyć, ale także poddawać nieustannej, czasami bolesnej, weryfikacji. Czasem wynik takiej weryfikacji może - niestety - stać w sprzeczności z tym, w co chcielibyśmy wierzyć. Uciekamy jednak w ten sposób z pułapki dogmatyzmu, która wielowymiarową rzeczywistość redukuje do kilku łatwo przyswajalnych banałów.
1) Oczywiście chodzi mi o ZB jako głos polskiego ruchu ekologicznego, a nie ocenę merytoryczną sposobu prowadzenia pisma. To zawikłane tłumaczenie było niezbędne wobec absurdalnych prób "cenzurowania" ZB.
2) W rzeczy samej celibat księży, biorąc pod uwagę liczbę dzieci, które mogły się narodzić, a nie narodziły się od czasów jego wprowadzenia, okazał się skuteczniejszą metodą ograniczania przyrostu populacji niż wysiłki ONZ.
3) W tym kontekście polecam książkę
Paula Hawkena: Przez zielone okulary. Jak prowadzić interesy,
nie szkodzić sobie i innym, Wyd. "Pusty Obłok",
1993.
W ZB nr 11(101)/97, s.22 Mariusz Puto w artykule Ekologia versus liberalizm, czyli... rozmyślania "Pod Jemiołą" opowiedział się za wolnym rynkiem w gospodarce i stwierdził, że może stworzyć on idealne warunki do ochrony dziedzictwa przyrody, do stworzenia człowiekowi warunków do wolnego i zgodnego z prawami natury życia. Warunkiem byłaby tu jednak tzw. internalizacja kosztów zewnętrznych, czyli spowodowanie, aby każdy płacił pełne koszty ekologiczne związane z zakupywanym produktem.
Postulat internalizacji kosztów zewnętrznych jest niewątpliwie słuszny. Trudno zresztą mówić o naprawdę wolnym rynku w sytuacji, kiedy postulat ten nie jest spełniony. Jeśli np. koszty transportu jakiegoś towaru z miejsca jego produkcji do konsumenta pokrywane są z przymusowych podatków - a jest tak dziś w przypadku utrzymywanych przez państwo dróg, to z definicji nie są one pokrywane w sposób wolnorynkowy. Jeśli ludzie mieszkający obok fabryki lub autostrady muszą, chcąc nie chcąc, wdychać wypuszczane z kominów lub rur wydechowych zanieczyszczenia i uważają to za pogorszenie swej sytuacji, to ponoszą oni tym samym pewne koszty - i koszty te z definicji nie są ponoszone wskutek wolnorynkowej umowy.
Jednak autor jako metodę owej internalizacji kosztów podaje płacenie państwu określonych podatków: Życzmy sobie tego, aby np. za sprawą ekologicznej reformy podatkowej, zastępującej podatki dochodowe podatkami od zużywanych zasobów, przybliżyć społeczeństwom wolny rynek ekoliberalny. Otóż nie jest to - moim zdaniem - żadna metoda internalizacji kosztów, nie mówiąc już o tym, że tak "udoskonalony" rynek w oczywisty sposób nie będzie i nie może być wolny. Popatrzmy: posiadacz samochodu kupując benzynę, płaci "8 zł za litr" - w tych 8 zł oprócz normalnej ceny płaconej na wolnym rynku sprzedającemu (a pośrednio producentowi, hurtownikowi itd.) płaci także "ekologiczny" podatek, który idzie do kasy państwa. Państwo wydaje te pieniądze według własnego uznania, tzn. według aktualnych nacisków grup interesu (biznesmeni, stoczniowcy, anestezjolodzy, rolnicy, nauczyciele, emeryci, policja, wojsko itp. itd.). Jest tak tym bardziej w wizji p. Puty, gdzie ów "ekologiczny" podatek ma zastąpić podatek dochodowy, co oznacza, że wpływy do budżetu pozostaną w przybliżeniu takie same. (Chyba żeby jednocześnie radykalnie ograniczyć wydatki budżetu, znosząc dotacje, wprowadzając wolny rynek w służbie zdrowia, oświacie, emeryturach, policji i innych opłacanych dotychczas z podatków dziedzinach - o tym jednak p. Puto nie mówi i nie wiem, czy akurat to miał na myśli, pisząc o wolnym rynku). Internalizacja kosztów mogłaby nastąpić jedynie wówczas, gdyby te - i tylko te! - pieniądze zostały przeznaczone na utrzymanie dróg oraz pokrycie strat ponoszonych przez ludzi zmuszonych wdychać spaliny, właścicieli zatruwanej spalinami ziemi itp. W każdym innym przypadku internalizacja ta nie mogłaby być pełna albo też (w przypadku, gdyby wpływy z opodatkowania benzyny były wyższe niż koszty utrzymania dróg i pokrycia strat wywołanych zanieczyszczeniem) sam kupujący poniósłby nieuzasadniony "zewnętrzny" koszt.
Przypuśćmy jednak, że jakimś cudem udałoby się wymusić na politykach i urzędnikach państwowych, by wpływy z opodatkowania benzyny szły wyłącznie na utrzymanie dróg oraz pokrycie strat spowodowanych zanieczyszczeniami wywołanymi przez samochody, a także produkcję tej benzyny (z tym ostatnim mogłoby być gorzej, jeśli byłaby sprowadzana ona z zagranicy). O ile jeszcze koszty eksploatacji dróg można by tu jakoś oszacować, o tyle jak oszacować wymienione straty? Bez mechanizmów rynkowych wszelkie takie oszacowanie musiałoby być sztuczne i niekoniecznie odpowiadałoby cenie, jaką właściciel dróg musiałby zapłacić poszkodowanym w zamian za prawo do zanieczyszczania ich ziemi i przestrzeni powietrznej, gdyby mogli oni o tym prawie decydować. A co, jeśli ktoś sobie ceni świeże powietrze tak wysoko, że gdyby tylko mógł, za żadne pieniądze nie zgodziłby się na to, by spaliny przenikały mu do obejścia lub ogródka? Zmuszanie go do przyjęcia określonej z góry sumy jako pokrycia ponoszonych przez niego kosztów byłoby tym samym, co robi obecnie państwo z ludźmi wywłaszczanymi z majątku dla potrzeb budowy autostrad. "Koszty" są pojęciem subiektywnym i przeliczalne na pieniądze stają się dopiero w momencie zawarcia transakcji rynkowej - coś kosztuje dokładnie tyle, za ile się to sprzeda! Jeśli ktoś nie chce czegoś sprzedać, nie ma sensu mówić o tym, ile to kosztuje.
Tak więc jedynym rozwiązaniem byłoby uznanie prawa ludzi do wnoszenia pozwów sądowych przeciwko właścicielowi dróg - w tym przypadku państwu - i ubiegania się o odszkodowania lub nakaz zaprzestania trucicielskiej działalności. Odszkodowania wypłacane byłyby z pieniędzy uzyskanych z owego "ekologicznego" podatku na benzynę, a jeśli ktoś by się uparł i nie chciał przyjąć żadnego odszkodowania, to drogę trzeba by było zamknąć dla ruchu. To wymagałoby jednak uznania prywatnej własności (lub choćby użytkowania wieczystego czy czegoś podobnego) przestrzeni powietrznej, a także uproszczenia procedury sądowej (zniesienie obowiązku wnoszenia kaucji) - pisałem o tym w ZB nr 11(101)/97, s.94 (Prywatyzacja i odszkodowania zamiast podatków i kar). Według mnie wymagałoby to także zmiany organizacji systemu wymiaru sprawiedliwości - mam wątpliwości, czy uzależnieni mimo wszystko od polityków (finansowo i w pewnej mierze personalnie) sędziowie wydawaliby sprawiedliwe wyroki w sprawach przeciwko swoim mocodawcom.
Jednak jeszcze i to nie daje tak naprawdę rzeczywistej internalizacji kosztów. Podstawową wadą takiego "ekopodatkowego" rozwiązania jest to, że jeśli coś jest finansowane z podatków, to wydaje się na to więcej pieniędzy, niż gdyby było to finansowane z wolnorynkowych opłat. Nawet jeśliby dopuścić potencjalną konkurencję ze strony dróg prywatnych, to byłaby to konkurencja pozorna, bo korzystający z nich i tak musieliby płacić podatek na drogi państwowe. A w braku konkurencji producent niespecjalnie przejmuje się kosztami, bo wie, że w razie czego zawsze będzie je mógł przerzucić na konsumenta (patrz np. Telekomunikacja Polska S.A.). A jeśli dać właścicielom prywatnych dróg prawo do ubiegania się o pieniądze z benzynowego podatku (podobnie jak to jest w przypadku np. prywatnych szkół, które mogą ubiegać się o dotacje państwowe), to na jakich zasadach te pieniądze miałyby być dzielone? Na podstawie liczby samochodów, które przejeżdżają daną drogą? Zużywanego przez nie paliwa? (Byłoby najsprawiedliwiej, ale jak to policzyć?). Oceny stanu zużycia drogi przez "ekspertów"? (Cóż za pole dla korupcji... poza tym byłby to bodziec do budowania jak najgorszych dróg). Zresztą w przypadku zbyt dużej konkurencji ze strony dotowanych tak dróg prywatnych podatek zawsze można byłoby podnieść, tłumacząc się "rosnącymi kosztami"... zwłaszcza, że sami "konkurenci" byliby też tym zainteresowani.
A wszystko to można by rozwiązać dużo prościej. Prywatna przestrzeń powietrzna, możliwość sądowego dochodzenia zaniechania trucicielskiej działalności lub odszkodowań - jak pisałem wyżej. Właściciel drogi (podobnie jak i fabryki) pokrywa wszelkie straty wywołane emitowanymi ze swego terenu zanieczyszczeniami. Musi też - oczywiście - pokrywać koszty utrzymania swej własności. Ale nie może ściągać żadnych podatków - lepiej zabezpieczyć się przed tym, oddając wszystkie istniejące drogi w ręce prywatne (przy czym "prywatne" oznaczać by tu mogło także np. własność spółdzielni mieszkaniowej (np. w przypadku dróg osiedlowych), grupy okolicznych mieszkańców (np. w przypadku dróg wiejskich), gminy rozumianej jako dobrowolne stowarzyszenie mieszkańców, a nie najniższy szczebel administracji państwowej (w przypadku ulic w centrum miast), związku takich gmin...), a najlepiej w ogóle znosząc przymusowe podatki, instytucje z nich finansowane i aparat do ich ściągania. Oczywistym krokiem jest więc wprowadzenie opłat za korzystanie z drogi. Jeśli mimo to koszty są zbyt wysokie (opłat nie można windować bez końca, bo konsumenci się zbuntują i zaczną korzystać z dróg konkurencji, jeśli takich nie ma - wybudują sobie sami, a w ostateczności przesiądą się na kolej czy samolot albo zablokują drogę, jak to bywa dziś na przejściach granicznych), dalszym oczywistym krokiem jest zróżnicowanie opłat pod względem "trucicielskości" pojazdu, zakaz wjazdu dla pojazdów emitujących zbyt duże zanieczyszczenia, zbudowanie ekranów ochronnych itd. Dalej tak, jak zapewne sobie to już zwolennicy "ekoliberalizmu" wyobrażają: wzrasta popyt na pojazdy jak najmniej szkodzące środowisku, np. elektryczne lub półelektryczne (bo opłaty za użytkowanie dróg będą w ich przypadku zapewne niższe), producenci samochodów zaczynają inwestować w ich produkcję, ich ceny spadają... Towary transportowane z daleka stają się relatywnie droższe (koszty transportu wliczane są teraz w ich cenę), sprzyja to rozwojowi lokalnych rynków...
O ile p. Puto zasadniczo akceptuje wolny rynek, o tyle w zamieszczonym tuż obok artykule Pora iść do lasu Janusz Korbel zdaje się upatrywać w nim immanentne zło. Pisze o wyrokach śmierci wydanych na członków plemienia Ogoni sprzeciwiających się polityce międzynarodowego koncernu Shell w delcie Nigru. Temat ten był wiele razy poruszany nie tylko na łamach ZB - chodzi o to, że Shell przy pomocy rządu nigeryjskiego zabrał temu plemieniu tereny, które upatrzył sobie do wydobycia ropy naftowej. Transakcji Shell dokonał z władzami Nigerii, po czym wojsko siłą zajęło ziemię Ogoni. Zdaniem p. Korbela jednak winny jest tu najwyraźniej wolny rynek, a może i wolność jako taka: Ciekawe, co też pan Skalski powiedziałby tym ludziom przed wykonaniem wyroku śmierci? Czy głosiłby apoteozę wolnego rynku i liberalizmu i podtrzymywał swoją tezę, że wolność zapewnia najszybszy przyrost dóbr? Nie wiem, jak pan Skalski, ale ja bym to zrobił, dodając przy okazji, że to, co robi Shell i władze Nigerii, nie jest żadnym wolnym rynkiem ani liberalizmem tylko najzwyklejszym rabunkiem, a to, że bogactwo zachodnich społeczeństw często pochodzi z takich właśnie rabunków, nie jest wcale dowodem na to, że brak takich rabunków i rzeczywista wolność nie przyniosłyby zarówno im, jak i Nigeryjczykom jeszcze większego bogactwa. Wolny rynek byłby wtedy, gdyby Shell musiał zwrócić się do plemienia Ogoni w celu kupna ich ziemi, a ci mogliby mu podyktować cenę, jaką by chcieli, lub też powiedzieć "dziękujemy, nie skorzystamy".
Mówić, że działalność Shella w Nigerii jest przykładem wolnego rynku to tak, jakby mówić, że przykładem wolnego rynku jest to, że do domu wpadają mi bandyci i pod groźbą pistoletu obrabowują całe mieszkanie. Fakt, że Shell potem sprzedaje swoje produkty na (upraszczając) wolnym rynku, ale to nie ma nic do rzeczy. Przypuśćmy, że wszystkie zachodnie społeczeństwa połączyłyby się w jeden olbrzymi kibuc, wewnątrz którego rozdział dóbr odbywałby się z całkowitym wyeliminowaniem rynku. Zapotrzebowanie na ropę nadal by istniało i najprawdopodobniej przedstawiciele jakiegoś ministerstwa gospodarki owego kibucu pojawiliby się w Nigerii w miejsce Shella, by dobić targu z tamtejszą juntą za plecami faktycznych właścicieli ziemi. A jeśli nie byłoby junty, z którą można byłoby się dogadać, to całkiem możliwe, że kibuc ten wysłałby do zajęcia tej ziemi swoje własne siły zbrojne (pod pozorem np. tego, że ropa naftowa, która się tam znajduje, jest "wspólnym dobrem całej ludzkości"). Trudno przypuszczać, by polityka tego kibucu mogłaby być inna, jeśli jego społeczność tworzyliby ci sami ludzie, którzy dziś kupują od Shella, napędzając popyt na zrabowaną ropę. Podobnie byłoby z towarami produkowanymi w chińskich obozach koncentracyjnych. To sami konsumenci muszą odmówić kupowania towarów pochodzących z rabunku i przemocy, albo też - jest drugie wyjście - obrabowywani muszą się zorganizować i uzbroić tak, by wymusić poszanowanie swych praw i zasad wolnego rynku przez koncerny w rodzaju Shella. Innego wyjścia nie ma, chyba że ktoś myśli, iż możliwe jest zmuszenie przemocą całych zachodnich społeczeństw do niekonsumpcyjnego stylu życia i że nie przyniosłoby to większych ofiar niż to, co wyprawia Shell i inne koncerny. W takim przypadku radziłbym zapoznać się z tym, co działo się w Kambodży podczas rządów Pol Pota...
Cenię sobie przywiązanie do konkretów, pozwalają sprowadzić dyskusję na poziom realnych, oczywistych, pozbawionych możliwości manipulacji rozstrzygnięć. W liceum wszyscy nienawidziliśmy profesora, który na najmądrzejsze i najbardziej wysublimowane wywody filozoficzno-mętno-artystyczne odpowiadał: Ale konkrety proszę! Ta niezbyt grzeczna uwaga doprowadzała nas - przekonanych wówczas o swojej wyjątkowej roli w dziejach ludzkości - do furii. Dziś, z perspektywy czasu, sama cenię tę metodę jako najskuteczniej weryfikującą dostępną nam prawdę o rzeczywistości. Wystarczy więc przyjrzeć się, czy ktoś naprawdę coś robi czy tylko dywaguje "Pod Jemiołą", obraz sytuacji jest jasny.
Demokracja liberalna jako diabeł - hm, cóż, wizerunek świadczący tylko o znacznym zubożeniu wyobraźni przez wytwory kultury masowej. Chciałby zapewne być diabeł tak prostackim przeciwnikiem (to dla tych, którzy przywiązani są mocno do wizji czarne-białe), ale o to trzeba byłoby już jego pytać. Ale konkrety Zawsze, kiedy słyszę o mechanizmach tzw. "demokracji" liberalnej jako panaceum na życie w harmonii z Naturą, przypomina mi się dowcip o Stalinie (lub Breżniewie), którego puentą jest radość dzieciaka z tego, że ma tylko wstrząs mózgu po kontakcie bezpośrednim z wodzem, wyrażana w słowach "A mógł zabić ". Prowadząc lokalną kampanię "Jaworzyna Krynicka" przez ponad rok przekonujemy się o "zbawiennej" sile mechanizmów rynkowych. Żeby jednak nie epatować szczegółami, których tło znają uczestnicy kampanii i czytelnicy "Dzikiego Życia", ograniczę się tylko do jednego drobiazgu, o którym za chwilę.
Nie podzielam optymistycznego poglądu, że internalizacja kosztów zewnętrznych plus wolny rynek liberałów XVII i XVIII w. mogą stworzyć idealne warunki do ochrony dziedzictwa przyrody, do stworzenia człowiekowi warunków do wolnego i zgodnego z prawami natury życia, 1) co więcej, uważam, że jest to pogląd bałammutny i szkodliwy. Kto bowiem zdecydowałby się na wyrąb zupełny lasu, jeżeli musiałby płacić koszty lokalnych zmian klimatycznych, powodzi, utraty wartości terenów leżących w pobliżu?2) Niestety, nie jest to pytanie retoryczne. Na takie właśnie przedsięwzięcie przystała Kolej Gondolowa na Jaworzynę Krynicką. Póki co, od półtora roku udaje się tej firmie uniknąć uiszczenia opłat z tytułu odszkodowania za przedwczesny wyrąb lasu (bagatela, ok. 12 mld za wycięcie 50 ha lasu, w tym fragmentów górnoreglowego świerka, i to w strefie wodo- oraz glebochronnej). Podobne scenariusze bezprawia znają też obrońcy Pilska i innych zagrożonych miejsc. A może zieloni miłośnicy wolnego rynku i demokracji liberalnej pomogliby w ściągnięciu owych opłat? Jak na razie nie udało się to ani Ministerstwu "Ochrony" Środowiska, ani Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych, a i Urząd Skarbowy jakoś się tym nie interesuje. Dlatego nie wierzę w internalizację kosztów, ekologiczną reformę podatkową i tym podobne bajędy. Póki w naszym biznesie będzie obowiązywała zasada "rób, co ci się żywnie podoba, byleś miał odpowiednio dużo pieniędzy" (czyż nie brzmi to jak kwintesencja liberalizmu?), póty nie ma co się łudzić, że jakiekolwiek rozwiązania z teki demokratycznych liberałów otworzą u biznesmenów zielone trzecie oko. I lepiej w to nie mieszać Adama Smitha, Johna Locke'a ani J. J. Rousseau, bo było to dawno i nieprawda. Rzeczeni autorzy pewnie w grobie się przewracają słysząc, jak różnym ideom służą za oparcie. Generalnie sprawa jest prosta, wręcz prostacka: niestety, rekinom rynku nie chodzi o ideologie (nie należy się łudzić, że czytują po nocach Rorty'ego i zastanawiają nad humanistycznym podejściem do natury), tylko o zysk. A ponieważ - jakby (że użyję slangowego wyrażenia) nie "ściemniać", w wolnym rynku i demoliberalizmie o tenże właśnie zysk chodzi, to póki co - ekoliberalizm można między bajki włożyć. W ogóle wciąż zaskakująco niewielka wśród polskich zielonych jest znajomość fundamentalnej, jakby nie było, książki Głęboka ekologia B. Devalla i G. Sessionsa (wydanej po polsku i to już bodajże ze 3 lata temu przez "Pusty Obłok").3) Gdyby została lepiej (a może w ogóle) przyswojona, to mniej byłoby zachwytów nad każdą brednią o człowieku jako doskonałym gospodarzu stworzenia (co jest tylko odmianą formuły "człowiek panem stworzenia), mniej byłoby powtarzania argumentów, które już dawno zostały przegadane, obronione bądź odrzucone. Byłoby też jasne, że działalność w obronie Ziemi nie da się pogodzić z filozofią liberalnej "demokracji" (bo jest to demokracja dla bogatych, dla tych, których stać na przykład na 20% kaucji w sądzie). O demokracji nie ma co mówić w społeczeństwie technokratycznym, gdzie mamy do czynienia z całą technologią urabiania głosu opinii publicznej. Zwróćcie uwagę, że po każdych wyborach mówi się "Wygrała partia X", a nie "Społeczeństwo wybrało". Nie jest to freudowska pomyłka mediów. Dopiero później, kiedy trzeba coś usprawiedliwić wmawia się nam, że coś wybraliśmy. Im niższy stopień społecznego wykształcenia (oczytania, świadomości itd.), tym fikcja łatwiejsza do przeprowadzenia.
Mogliśmy też przekonać się, jak wyglądają instytucje "demokratyczne" w Urzędzie Wojewódzkim w Krośnie. A przecież - posłusznie - płacimy podatki i jako obywatele mamy prawo wyrażać swoje poglądy, mamy też prawo zapytać, jak pracują ludzie z owych podatków utrzymywani. Okazuje się, że nie bardzo. Tzn. możemy, ale policja musi do tego mieć jeszcze nasze dane personalne. To jest oblicze demokracji, którego nie znajdziesz w kolejnych ankietach szacownych instytutów oraz kolejnych - ogólnikowych i stroniących od nieuniknionych konfliktów - opracowań nt. współpracy z władzą lokalną i rozmaitymi instytucjami oraz biznesowym lobby. Niestety, coraz wyraźniej widać, że stawanie w obronie zagrożonych zwierząt i miejsc narusza same podstawy systemu nazywanego czy to wolnym rynkiem, czy demokracją liberalną. I dobrze, dzięki temu w Krośnie ruch ekologiczny nie był żadnym gettem (świadczyła o tym ilość dziennikarzy różnych gazet i stacji radiowych oraz telewizyjnych), a podczas konferencji "prasowej" po spotkaniu w Spale był gettem dla samowielbiących się liderów. Wartość takiej demokracji pięknie ujął też Gary Snyder w swoim wierszu Tomorrow's Song:
The USA slowly lost its mandate
in the middle and later twentieth century
it never gave the mountains and rivers
trees and animals/ a vote.
Często pojawia się twierdzenie, że niczego lepszego niż demokracja liberalna i wolny rynek nie wymyślono. Dla Chomsky'ego pogląd, że wolny rynek - jak prawo natury - jest zwyczajnym i uświęconym biegiem rzeczy, jest "ideologiczną bronią",4) wydaje się również, że głoszenie tak upraszczających zagadnienie poglądów jest też rodzajem umysłowego lenistwa. Z jednej strony zgadzamy się, że sytuacja, w jakiej żyjemy, jest wyjątkowa (nigdy wcześniej przyroda nie ginęła w takim stopniu zagrożona przez ludzką działalność), z drugiej jedyne, co mamy do zaoferowania w tej grze, to stare schematy myślenia i działania. Czym więc innym, jeśli nie zwyczajnym lenistwem i lękiem przed totalnym przewartościowaniem, jest taka postawa?
Wróciłam przed kilkoma dniami z Litwy. Podróż była jedną z najbardziej interesujących w mijającym roku (a było ich sporo). Kraj kontrastów: "socjalistyczny" (właśnie tak to piszę, bo w Polsce to słowo wciąż funkcjonuje jak obelga) Perkunas (z 1973 r.) i stacje Shella czy Statoil co kilka kilometrów. "Paloma Picasso" w perfumerii i brzydkie, moskiewskie bloki w małym mieście Kaisadorys koło Kowna. Kawał wspólnej historii i ludzie, którzy nieśmiało i lękliwie pytają: Pani też mówi po polsku? Przekształcony przez przemysłowe rolnictwo krajobraz i przepiękne, wciąż dzikie doliny rzek oraz torfowiska. Ludzie tęsknią za "lepszym", jak u nas. J. F. Lyotard5) pisze: Nawet tolerancja w stosunku do rozmaitych gier może wynikać z wymogu skuteczności. Redefinicja norm życia prowadzi do podniesienia kompetencji i mocy systemu. Jest to szczególnie oczywiste przy technologiach teleinformatycznych: technokraci widzą w nich obietnicę liberalizacji i wzbogacenia interakcji między interlokutorami, ale właściwy skutek polegać ma na tym, że powstaną nowe napięcia w systemie służące jego skuteczności. Innymi słowy: w takim kraju jak Polska, Litwa czy Ukraina opłaca się sprzedać każdą ideologię, każde narzędzie służące do podbijania zysku multikorporacji, czy jest to demokratyczny liberalizm czy nowoczesne techniki manipulowania ludzką świadomością.6)
Sypie śnieg. Za "moment" narciarze będą ujeżdżali stoki Jaworzyny Krynickiej. Wymyślił to Bob Dylan, ale Jaworzyna najlepiej uczy, że "nie ma prawicy ani lewicy, jest tylko góra i dół". Las zna prawdy najprostsze, tylko czy będziemy jeszcze mieli szansę je poznać czy też "wymarzony" świat będzie wyglądał jak ohydna techonlogiczna pustynia w Piątym elemencie? Kto wtedy zyska a kto straci? I kto będzie za to odpowiedzialny? A czego nie dowiemy się już nigdy?
1) Mariusz Puto, Ekologia versus liberalizm, czyli... rozmyślania "Pod Jemiołą [w:] ZB nr 11(101)/97, s.22.
2) Jw.
3) Nie wspominając już o rodzimych ważnych książkach, których autorami są jednocześnie osoby czynnie występujące w obronie Natury: W obronie Ziemi Janusza A. Korbela i Marty Lelek czy Nowy ustrój, te same wartości Olafa Swolkienia.
4) Noam Chomsky, How free is the free market [w:] "Resurgence" nr 173, listopad/grudzień 1995, s.9.
5) Jean-Francois Lyotard, Kondycja ponowoczesna, Warszawa 1997, s.171.
6) Wśród wielu pozycji "do przerobienia", których urosła już cała biblioteka, polecam m.in. Semiologię życia codziennego U. Eco, Technopol Neila Postmana, Kondycję ponowoczesną Lyotarda, a i Richarda Rorty'ego dobrze byłoby przeczytać przez pryzmat jego własnej (i Derridy) teorii dekonstrukcyjnej. Nie wspominając - oczywiście - o niestrudzonym Noamie Chomskym (nie chodzi o jego prace filologiczne) czy o Michelu Foucault, najobszerniej podejmującym związki wiedzy z władzą.
Nie chcę do tego wracać - ale chyba muszę. W każdym razie obiecuję, że to już ostatni raz. WKLE poniosło klęskę nie dlatego, że ktoś oskarżył jego twórców o manipulację, ale dlatego, że było i jest prowadzone przez bardzo kiepskiej jakości polityków. To jest moja uwaga do bardzo konkretnych osób - mam nadzieję, że się nie obrażą.
Jako kampanier wiem, że nie można robić kampanii (każdej, także wyborczej), umizgując się do wszystkich - czyli nikogo - i jednocześnie zapominając o własnej bazie, jakakolwiek skromna by ona nie była. Pisał o tym ostatnio w ZB*) Tomek Perkowski, członek Unii Wolności zresztą. Jako kampanier wiem też, że rozmawiać należy z każdym, a nie tylko z tymi, z którymi w tzw. "towarzystwie" wypada. Bardzo często ci ostatni znaczą poza "towarzystwem" bardzo mało. A w demokracji każdy głos, profesorski i menelski liczy się tak samo.
Pojawiają się pomysły na powołanie Partii Zielonych. Między innymi taki pomysł zapowiadał właśnie Tomek Perkowski. Ja się do tego pomysłu przyłączam. Ale jeśli to będzie naprawdę Partia Zielonych, to będzie to musiała być partia i Piotrka Glińskiego, i Olafa Swolkienia, Jacka Bożka i Jacka Polewskiego, Andrzeja Żwawy i Janusza Okrzesika. I nie będzie to Unia Wolności tylko rzeczywista projekcja ruchu ekologicznego, z całym jego radykalizmem, anarchizmem i konserwatyzmem, który nie do końca pasuje do warszawskich salonów.
Ale ja jestem tylko kampanierem. I tylko słyszałem, że polityk nie wie, co to znaczy obrażać się. Polityków obrażonych to ja w Polsce kilku widziałem, ale nawet już nie pamiętam, jak się nazywali i nie mam pojęcia, czym się teraz zajmują.
*) Tomasz Perkowski, Make love not war, man! [w:] ZB nr 11(101)/97, s.88.
Drogi Leszku,
w związku z Twoim listem, domyślam się, że adresowanym do mnie, odpowiadam:
A przy okazji, ponieważ ten tekścik ukaże się w okresie świątecznym, życzę wszystkim wszystkiego najlepszego, a moim adwersarzom, by ze sporów zachowali tylko to, co twórcze, a o tym, co przykre - zapomnieli, sam będę starał się czynić to samo.
Z koleżeńskim pozdrowieniem
Drogi Piotrze,
w swoim artykule*) w ZB wspomniałeś, że nie brałem udziału w pokolumnowej konferencji prasowej i że żaden posiadacz polskiego paszportu nie został skrzywdzony przez nagłe zmiany w planach dojazdu na konferencję. Tak było w rzeczywistości. Brałem udział w Kolumnie na wiele innych sposobów. Prezentowałem ideę spółdzielni ekologicznych, zadawałem w tej sprawie pytania reprezentantowi ministerstwa i uczestniczyłem w wielu innych zajęciach, udało mi się także zdążyć na konferencję prasową. Brak polskiego paszportu dla mnie nie był na Kolumnie problemem.
Podobnie jak Ty jestem zarówno obserwatorem, jak i uczestnikiem polskiego ruchu ekologicznego (jestem członkiem założycielem Ekosolidarności - zarejestrowanej organizacji, która pracuje nad rozszerzeniem ekologicznej, społeczno-ekonomicznej i duchowej świadomości, a także nad rozwojem ruchu spółdzielczego opartego na ideach alternatywnej ekonomii), ale w odróżnieniu od Ciebie nie mam osobistych ambicji politycznych (to nie jest zarzut). Nie jest moim zamiarem krytykować w tym miejscu motywowane politycznie działania niektórych liderów w czasie Kolumny i po jej zakończeniu. Jestem pewny, że uważasz swoje stanowisko i zachowanie za poprawne. Mam jednak nadzieję, że aktywiści ekologiczni w Polsce znajdą drogę do zjednoczenia się i do rozwiązania wielu gnębiących Polskę problemów, zamiast tracić czas i energię na politykę w starym stylu, pełną podgryzania się i wzajemnych ataków. Takie zjednoczenie wymaga jednak najpierw poszerzenia naszej społeczno-ekonomicznej i duchowej świadomości, tak samo jak naszej świadomości ekologicznej.
Kiedy piszesz w swoich pokolumnowych artykułach, że jesteś zdecydowanym zwolennikiem wolnego rynku i kapitalizmu, twierdzisz, że nie ma realnej alternatywy dla tego systemu, a on sam jest wystarczająco elastyczny, aby umożliwić egzystencję ekologicznych wspólnot wewnątrz systemu. Istnieją jednak fundamentalne zarzuty natury ekologicznej i humanitarnej wobec wolnorynkowego kapitalizmu, jestem pewien, że znasz niektóre z nich. Są także pozytywne alternatywy, bardziej ekologiczne i bardziej ludzkie. Aktywiści polskiego ruchu ekologicznego tacy jak Ty powinni starać się więcej o nich dowiedzieć. Uchroniłoby ich to przed ślepym pędem ku Unii Europejskiej i związanemu z nią wolnorynkowemu kapitalizmowi. W mojej opinii nie służy to interesowi Polaków.
Wiesz, że kapitalizm pozwala na nieograniczone gromadzenie osobistego bogactwa. Znanym tego przykładem jest międzynarodowy spekulant George Soros, szef Microsoftu Bill Gates czy prezydent CNN Ted Turner, których osobiste majątki liczone są w miliardach dolarów. Z drugiej strony, miliony ludzi na świecie żyją w skrajnej nędzy i poddane są ekonomicznemu wyzyskowi. Wielu ludzi umiera z niedożywienia i chorób, które łatwo mogłyby być wyleczone. Globalna równowaga ekologiczna została zniszczona przez niepohamowaną chciwość kapitalistów pomimo tak zwanego trwałego rozwoju, który tłumaczy się jako: trwałe zyski dla kapitalistów. Dlaczego nasze globalne społeczeństwo ma pozwalać nielicznym jednostkom na gromadzenie nadmiernych bogactw, podczas gdy inni umierają z braku najbardziej podstawowych środków do życia? Nie ma dla tego ani moralnego, ani duchowego uzasadnienia. Dlaczego dobry i świadomy człowiek miałby popierać albo tolerować trwanie tak obrzydliwego i destrukcyjnego systemu, kiedy znane są lepsze alternatywy? Dla dobra wszystkiego, co żyje - jako całości - kapitalizm musi się skończyć jak najszybciej.
Jaka jest ekologiczna alternatywa dla kapitalizmu? Nie będę tu wchodził w szczegóły, a podam tylko główne idee zaczerpnięte z teorii PROUT (Progressive Utilisation Theory), które popiera Ekosolidarność:
Ludzie zainteresowani wprowadzeniem fundamentalnych, a nie jedynie kosmetycznych i powierzchownych zmian ekologicznych i społeczno-ekonomicznych muszą oddać się głębokim studiom, rozwijać racjonalność opartą na dobrej woli, prowadzić ćwiczenia duchowe i społeczno-ekonomiczne oraz szczerze zaakceptować Zasadę Społecznej Równości. Cokolwiek powiedzieliby inni, ja wierzę szczerze, że wszystkie istoty ludzkie mają prawo do pożywienia, ubrania, schronienia, edukacji i opieki medycznej. Nie wystarczy mi zaakceptowanie ich praw w ogólności, jako uczciwy człowiek muszę dokonać wszelkich wysiłków, aby te ich prawa zostały zrealizowane.
Mam nadzieję, że na łamach ZB będzie kontynuowana dyskusja na temat tych i innych sposobów rozwiązania problemów Polski i że powstanie ruch społeczny mający na celu ich wcielenie w życie. Oczekuję na Twoje i innych osób opinie na te tematy.
Z poważaniem
*) Piotr Gliński, Piotr Gliński replikuje [w:] ZB nr 9(99)/97, s.68.
W kilka dni po tzw. demokratycznych wyborach, obywatele(ki) naszego kraju ochoczo dążą do wrót Wspólnej Europy. Jak wieść gminna niesie, przyjęcie do jej wygwieżdżonego, no i jakże starannie wyselekcjonowanego grona ma nastąpić już wkrótce - a w ramach tego nasza Rzeczpospolita dołączy do a) sytej, b) bezpiecznej Europejskiej Rodziny na "długo i szczęśliwie". Niejako arkadyjska wizja EWG lansowana jest w kraju nad Wisłą - niestety - nie od dziś. Rzeczywistość jednakże mocno różni się od papkowatych "njusów", serwowanych z uporem przez Jej Wysokość Telewizję.
To przecież w ramach Zjednoczonej - niby - Europy oglądamy m.in desperackie akty protestu francuskich rolników, zagrożonych zalewem tańszych produktów z importu. Rozgniatane pomidory, tony warzyw wysypywanych na drogi. W Polsce to się jeszcze nie dzieje, ale mamy np. nonsensy w rodzaju cen holenderskich jabłek, które bywają tańsze od krajowych. Przystąpienie do EWG może oznaczać podkręcenie tempa wyścigu szczurów, wzrost bezmyślnej, nałogowej wręcz konsumpcji, kopiowanie zachodnich wzorców na jeszcze większą skalę niż obecnie. I nie łudźmy się, że kraje Europy Wschodniej będą traktowane w Unii jak równorzędni partnerzy, to nam raczej nie grozi, gdyż najlepsze fotele są już zarezerwowane. Zatem nieufność wobec polityków jest objawem zdrowego rozsądku. I to w czasach, gdy niewielu go posiada. Zakusy białych kołnierzyków z Brukseli nie wróżą niczego dobrego. Czym różnią się ich cele od strategii megakoncernów, które stopniowo, lecz nieubłaganie kontrolują coraz bardziej światowe rynki?!
Jednakże rośnie rzesza niezadowolonych z konsumpcyjnego stylu życia, poszukiwaczy wartości innych niż lansowane przez media. Ci, którym nie wystarcza bezmyślne szczęście reklam czy radosne bredzenie polityków o "wspólnym europejskim domu", bo znają cenę tych operacji - jednostki nieprzekupne, inteligentne, szukające Prawdy w zalewie informacyjnej papki. Niewygodni, bo nieufni. Tacy, co to nie zagłosują na marionetkowych kandydatów do parlamentu, którym nie w smak np. niemiecki neokolonializm ekonomiczny. Przecież nie każdemu państwu odpowiada rola dostarczyciela taniej siły roboczej do montowni niemieckich automobili. To, co zaistniało w tej kwestii w Hiszpanii, niekoniecznie musi sprawdzić się w Polsce. EWG-owskie patenty to: centralizm, biurokracja i niezrozumienie specyfiki poszczególnych regionów. Wielkie holdingi i fabryki nie dbają o jednostkę, osobę tylko o zbiorowego konsumenta, którego zaleją strumieniem ogłupiającej reklamy. Rozgniotą indywidualnych wytwórców i drobnych przedsiębiorców nierzadko oferujących o wiele lepszy jakościowo towar, jednakże nie dysponujących takimi nakładami na promocję. Koncerny nakarmią pracowników w "restauracjach innych niż wszystkie" syntetykami, które pożywieniem są tylko z nazwy. Bo tzw. Wspólny Rynek to faktycznie coraz większa rzeź krów i innych zwierząt dla fast foodów. To niszczenie Matki Ziemi, rabunkowa eksploatacja resztek jej zasobów, ślepe kierowanie się tylko zasadą korzyści (a tak na marginesie - jakże niewiele jeszcze osób zdaje sobie sprawę z faktu, iż lipcowa klęska powodzi w Polsce jest w linii prostej skutkiem gwałcenia elementarnych praw Natury).
Nie potrzeba już łagrów, gettem staje się prawie każde większe miasto. Następuje zanik personalnych kontaktów i międzyludzkiej więzi na rzecz "samotności w tłumie", której nie ubarwią nawet jednolite kolory Benettona. Jedz jak stado, ubieraj się jak stado, w niedzielę słuchaj kapłanów Jedynej słusznej religii, która de facto z religią ma niewiele wspólnego. Słuchaj industrialnego bełkotu, czytaj magazyny i gazety, w których prawie 3/4 objętości zajmują reklamy (abyś miał wiekszy wybór). I koniecznie odwiedź naszą stronę internetową; jeszcze chyba tylko pasta do zębów i papier toaletowy nie mają swojej Home Page (sic!). I nie myśl za dużo, od tego są elity, one Cię poprowadzą do Twego techno-multimedialno-wirtualnego raju, którego bramy najlepiej otwiera nowa i lśniąca karta kredytowa. Pracuj jak osioł, a potem ciesz się nowym smakiem rakotwórczego dymu i wypij swoje. A Twoje podatki płyną wartkim strumieniem do kieszeni tych, którzy mają tylko jedną kadencję, aby być na topie. To Ty ich tam wysłałeś, mój drogi kolego. A za pieniądze podobnych Tobie baranów od wuja Sama wysyłane są sondy kosmiczne i tony elektroniki, a potem możecie poczytać w Twoim magazynie opowiastki s.f. o tym, jak to (już wkrótce) osuszy się i ogrzeje czerwoną planetę dla przyszłych osadników z Ziemi. Pod płaszczykiem badań naukowych klan twardogłowych testuje nowe projekty programu zbrojeń (ujęcie twarzy afrykańskiego chłopca o rozdętym z głodu brzuchu). I do tego całego gnoju wepchną Cię, obywatelu, przyłączając do NATO, tak jak gdyby nie wystarczało, iż teraz tkwisz w nim po pas. Abyś był ostatnim bastionem zachodniego ładu przed wychudzoną, napromieniowaną Ukrainą oraz skacowanym bratem Rusem. A za 4 lata znowu zagrają Ci na najczulszą, patriotyczno-sentymentalną nutę, abyś nie wahał się poprzeć odpowiednich kandydatów. (W charakterze przyprawy - spora dawka sportowych emocji). Ale jeszcze czas, aby wysiąść z tego pociągu, któremu wkrótce zabraknie torów.
Liczba tych, którzy szukają ładu i harmonii w związku z Naturą, rośnie. Jest ich coraz więcej - tych, których głodu nie zaspokoi bułka zawierająca kawałek zwłok krowy ze "spożywczego Oświęcimia" czy koktajl nafaszerowany do granic wytrzymałości E "ileś tam" oraz "aromatami identycznymi z naturalnymi" (Brrrrrrr, i co Ty na to?!). Którzy rozumieją, iż Ziemia zasługuje na lepszych gospodarzy. Wybierają życie na wsi, we własnych gospodarstwach czy wspólnotach farmowych, wegetarianizm, głęboką ekologię, wolność od używek i nałogowej konsumpcji. Buddyści, krysznowcy czy brodaci ekolodzy - wszyscy oni rozumieją, że dłużej już tak być nie może, że wreszcie czas, aby zaistnieć. Preferują być niż mieć, bo mieszkając z dala od miasta to drugie może naturalnie zejść na plan dalszy. Gdy jednostki biorą za siebie odpowiedzialność i zmieniają się, zmienia się stopniowo także całe społeczeństwo, które się przecież z tychże jednostek składa. To proces stopniowy, a rezultaty nie są błyskawicznie widoczne, ale pojawią się. I nie przeszkodzi żaden przedstawiciel czerwonego czy czarnego betonu. Bo krople wydrążą w końcu nawet litą skałę. A różnica pomiędzy życiem świadomym a zachłyśniętym obfitością towarów na autostradach półek supermarketu iluzji jest mniej więcej taka, jak między własnoręcznie przyrządzonym chlebem z razowej mąki a sklepowym tak zwanym pieczywem o przedłużonej trwałości.
Smacznego!!!