"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 1 (103), Styczeń '98
Decydując się na polemikę*) z Jackiem Sierpińskim, powinienem był pamiętać, że może on długo i cierpliwie przytaczać całe tomy przeróżnych ksiąg, od Stirnera (anarchoegoisty) poczynając, a na Kodeksie cywilnym kończąc, bowiem do tego ostatniego odwołuje się Jacek, dowodząc, iż możliwe jest uzyskanie zadośćuczynienia od prywatnego właściciela obiektu szkodzącego innym. Powinienem był zresztą napisać "obiektu" w cudzysłowie, gdyż droga - w potocznym rozumieniu tego słowa - obiektem nie jest. Nie w tym jednak rzecz. Aby nieco rozjaśnić sprawę i pokazać "o co mi się rozchodzi", przytoczę pewien wywód.
O ile mi wiadomo (m.in. z ZB) 1 m3 gleby w lesie wchłania 17 razy więcej wody niż 1 m3 gleby na łące. Co oznacza, że po deszczu las "wiąże" właśnie owe 17 razy więcej wody niż np. łąka, nie wspominając o trawniku czy ulicy. Jeżeli teraz wytną las, to znaczy, że do rzek - najpierw tych górskich, a następnie nizinnych - trafi do 17 razy więcej wody, wszystko jedno - wagowo czy objętościowo. Nie mieszcząc się w korytach rzek, woda rozleje się szeroko na pola, łąki czy miasta wzdłuż linii brzegowej tych rzek. Jeżeli więc po deszczach nastąpi powódź, to winni będą nie tylko melioranci czy "siły wyższe", ale również ci, którzy w ich (tzn. rzek) górnym biegu wycięli las. Jak więc widać przy minimalnej znajomości hydrologii można dojść do powyższych wniosków. Nie wiem jednak, w jaki sposób chciałby Jacek Sierpiński udowodnić sądowi, że - w dużej mierze - za ostatnią polską powódź odpowiadają właściciele byłych (bo wykarczowanych) lasów. Także tych prywatnych. Oczywiście, gdyby którykolwiek ze składów sędziowskich zechciał przychylić się do argumentacji, której przykład podałem, to mógłby zastosować przytoczony przez Jacka art. 415: Kto z winy swej wyrządził drugiej osobie szkodę, obowiązany jest do jej naprawienia. Problem jednak w tym, że artykuł ten jest stuprocentowo logiczny wtedy, gdy złamię komuś rękę łomem; gorzej, gdy będę pracował z kimś w koksowni w jednym pomieszczeniu i palił papierosy. Bo wtedy, gdy delikwent ów zapadnie na raka, zaraz powstanie problem, czy zaszkodziłem mu ja czy koksownia, a jeśli i ja, i koksownia - to które z nas bardziej. Ostatni zresztą przykład może posłużyć za argument np. dzierżawcom autostrady, no bo czy bardziej szkodzą mi rośliny przy niej uprawiane (jakoś nie wierzę w owe zakazy uprawy, a już na pewno w ich przestrzeganie) czy może to, że sam jestem mieszkańcem wielkiego miasta i zamiast powietrza wdycham no syf.
Dziwi mnie również inny fakt. Ten mianowicie, że Jacek Sierpiński uznaje tylko dwa typy własności: prywatną i państwową, tak jakby nigdy nie słyszał o własności społecznej. Północnoamerykańscy Indianie prerii nie znali np. prywatnej własności ziemi czy wody, co nie oznacza, że dobra te należały do państwa. Bo to ostatnie również nie było przez nich znane. Skoro więc ziemia, woda czy powietrze należały do wszystkich, były dobrami społecznymi. I wcale nie oznaczało to, że nie były szanowane, albowiem teza, że "społeczne, czyli niczyje" jest "spuścizną umysłową" sowieckiego bolszewizmu i jego lokalnych "narodowych" mutacji. Zaś co do podatków, to całkowicie się z Jackiem zgadzam. Przymusowe podatki bowiem nie tylko są trwonione, ale też osłabiają więź społeczną. Tyle, że to również zupełnie inna historia.
*) Zob. Jacek Sierpiński, Władza polityczna jako "strażnik" środowiska? [w:] ZB nr 8(98)/97, s.90; tenże, Prywatyzacja i odszkodowania zamiast podatków i kar [w:] ZB nr 11(101)/98, s.94; Bogdan Pliszka, Własność prywatna jako "strażnik" środowiska [w:] ZB nr 10(100)/97, s.56.
zadbał już pod koniec lata UM w Katowicach, posyłając ludzi z kosami, którzy kosili trawę nad "rzeką" Rawą, potem łopatami regulowali jej brzegi, czyli czynili je jeszcze bardziej stromymi. Wystarczyło trochę deszczu jesienią i rwąca woda zaczęła podmywać uregulowane i skoszone parę miesięcy wcześniej brzegi. Dziwne to nie jest: korzenie wyciętych roślin pewnie zdążyły już zgnić i nie zostało już nic, co mogłoby "wiązać" glebę na brzegach. Cóż, to smutna refleksja, lecz dla UM będzie to kolejny dowód, że najlepszym sposobem "ujarzmienia" 4-metrowej - w tym wypadku - rzeki-ścieku będzie wybetonowanie jej koryta. Obym się mylił.
zadbał też proboszcz z parafii Tysiąclecie Dolne w Katowicach. Z mojej parafii. Otóż wokół budowanego od końca l. 70. kościoła wyrosło sporo krzewów i drzew. Ponieważ kościół już stoi, ktoś (pewnie proboszcz lub rada parafialna) postanowił "uporządkować" teren wokół obiektu, zresztą naprawdę udanego. Wycięto więc wszystko, co wyrosło i: najpierw zorganizowano parking, a potem posadzono "modne" iglaki. Masywna i wysoka bryła kościoła ładnie dotychczas komponująca się z otaczającymi ją brzozami, topolami czy osikami, teraz stoi pośrodku pustego pola. Całą sytuację najlepiej podsumowuje wiatr hulający teraz bez przeszkód po kościele. Tym smutniej pisać mi te słowa, że miejscowy proboszcz rzadko daje powody do takiej akurat krytyki.
zadbali budowniczowie tzw. Drogowej Trasy Średnicowej, która coraz większy obszar GOP-u dzieli, nie gorzej niż pasmo górskie, na część północną i południową. Otóż panowie drogowcy oddali po kilkunastu latach budowy kolejny odcinek owej drogi, która - jak przekonują - zlikwiduje korki w miastach; już po pierwszych kilkustopniowych (!) mrozach w jezdni pojawiły się dziury, a asfalt po prostu się kruszy. Co ciekawe, dziwnym zrządzeniem losu, właśnie po ukończeniu budowy drogi pękł rurociąg zaopatrujący Siemianowice i dużą część Katowic w wodę pitną. Niech mi teraz np. p. Patalas udowodni, że po pierwszej ostrzejszej zimie jego ukochane autostrady nie zmienią się w kamieniste drogi polne (płatne!), które z moich podatków trzeba będzie naprawić. Tzn. przepraszam, nie z moich podatków tylko z "budżetu państwa". A poza tym, kto zagwarantuje, że firmy budujące autostrady przy okazji nie rozwalą wodo- albo - co gorzej - gazociągu?
zadbali też budowniczowie kładki nad ową Drogową Trasą Średnicową. Kładka jak kładka, stalowa w różowym (sic!) kolorze, tyle że aby ją wybudować, wycięto kilkadziesiąt drzew, o krzewach nie wspominając. Teraz w miejscu dawnej zieleni jest lepkie błoto (lub "szklanka"), po którym brodzą piesi, bo jakoś nikt ani nie odśnieża, ani nie posypuje piaskiem lodu - tak na owej kładce, jak i na prowadzących doń schodach.
zadbał wreszcie Wydział Ochrony Środowiska UM w Katowicach, który postanowił wykosić trawę i inne rośliny pośród drzew przy ul. Mieszka I. Trawa ta, jak również kwiaty, zioła i inne rośliny łąkowe rosły sobie od lat w tym miejscu, w zimie usychały, a na wiosnę rozkładały się, dając nawóz kolejnemu pokoleniu roślin. Do tego roku. Teraz już jesienią wykoszono wszystko, przy okazji wycinając krzywe drzewa. To, co skoszono, leży teraz w kopkach i gnije, smrodząc po okolicy. Co ciekawsze, na owych łąkach sporo już było małych kasztanowców czy dębów rosnących wprost z nasion, które m.in. i ja rozrzucałem. Postępowanie to odsłania mentalność decydentów, jak żadne inne. Trawnik zamiast łąki - oto idea, a drzewa? Cóż, najlepiej, gdyby rosły w równych odstępach, sadzone "pod sznurek". Jakież to piękne!
A tak na koniec: koleżanka moja podziwiała kiedyś trawnik, gdzieś na angielskiej prowincji, jako że sama kiedyś próbowała założyć podobny - bez rezultatu; zapytała krajowca, jak osiąga taki stan. Zagadany odparł, że trawnik posiał jego przodek przed 300 laty. Od tego czasu jest on strzyżony (nie zaś koszony!) raz w tygodniu. I to wszystko. Żadnego nawożenia, okopywania czy - nie daj Boże - grabienia! Ciekawe, kiedy świadomość ta utoruje sobie drogę do umysłów (?) naszych wielbicieli trawników?
Swego czasu naraziłem się wszystkim czcicielom wedyjskiej krainy świętości, jaką - według nich - są Indie. W planie mam jeszcze teksty o "dobrych aborygenach" i "szlachetnych Eskimosach", ale dzisiaj postanowiłem narazić się trochę miłośnikom Indian północno-amerykańskich.
Aktywiści z Sea Shepherd (czyli m.in. słynny Paul Watson) ujawnili, że indiańskie plemię Makah (Zachodni Waszyngton) uzyskało pozwolenie na "obrzędowe" polowanie na wieloryby. W tym celu zamówili sobie wielkokalibrową broń bojową przeciwko migrującym walom szarym. Wielkie polowanie ma się odbyć na wiosnę '98. Ostatnie doniesienia mówią o tym, że członkowie Plemiennej Komisji Wielorybniczej Szczepu Makah otrzymali przynajmniej 4-7 tego rodzaju karabinów. Sea Shepherd uważa, że owa broń mogłaby służyć także do zastraszenia lub grożenia pracownikom Państwowej Morskiej Służby Rybołówstwa (NMFS), a także do odstraszania organizacji ekologicznych. Członkowie plemienia Makah twierdzą, że będą jednocześnie łowić wale szare przy pomocy nierdzewnych stalowych harpunów i strzelać w czaszki zwierząt z ciężkich karabinów kaliber 50 - mówi Michael Kundu, koordynator Sea Shepherd w Seattle. Tak się składa, że ta broń zazwyczaj montowana jest na śmigłowcach bojowych i kanonierkach Marynarki Wojennej i może z powodzeniem przedziurawić kadłub statku z odległości mili. Przywódca plemienia tak opisuje kule do tych karabinów: Kaliber 50, osłona miedziowa, rdzeń ołowiany o masie 39-45 gramów. Pociski wystrzeliwane są z prędkością wyjściową 900 m/s i energią wyjściową 14 tys. stopofuntów. Broń tego typu ma dziesięć razy większą siłę ognia niż klasyczny karabin. W planowanym polowaniu nie ma więc ani śladu pierwotnego, obrzędowego polowania na wieloryby. Jak mówi amerykańska prasa ekologiczna, są to zwyczajne działania wojenne przeciwko waleniom.
W październiku Indianie otrzymali pozwolenie Międzynarodowej Komisji Wielorybniczej (IWC) na coroczny odstrzał 15 wali szarych. W rzeczywistości ofiar tego procederu może być więcej, gdyż plemię to już nieraz łamało międzynarodowe prawo ochraniające wieloryby. Sea Shepherd twierdzi, że starania o przywrócenie polowań na wala szarego są prowadzone przez międzynarodowe społeczności prowielorybnicze, które zasłaniają się "plemiennością". Plemię Makah ma ponadto otrzymać fundusze od Japonii i Norwegii (jedyne kraje, które nie stosują się do międzynarodowych konwencji dotyczących ochrony wielorybów) na pokonanie ewentualnych przeszkód przed polowaniem i w czasie polowania. Lisa Distefano z Sea Shepherd powiada: Norwegia i Japonia są sprytne; patrzą z perspektywy stosunków międzynarodowych i są w pełni świadome, że tradycyjne, rytualne polowanie brzmi o wiele przyjemniej niż ponura rzeczywistość polowań na wieloryby w celach komercyjnych.
Jak ostatnio doniosło "Earth First!" z Florydy, Indianie zawarli już umowę z Japończykami na dostawę mięsa wielorybów. Jeden okaz kosztuje ok. 5 tys. $.
Jeśli jesteś zwolennikiem "profesjonalizacji" ruchu ekologicznego, polegającej na rozszerzeniu wpływów politycznych; jeśli jesteś zwolennikiem rejestracji organizacji i korzystania z pieniędzy jakiejś tam fundacji; jeśli uważasz, że ekolodzy powinni stopniowo rezygnować z akcji bezpośrednich; jeśli wreszcie wierzysz w zbawczą moc "specjalistów" i pragniesz stworzyć dla nich etatowe miejsca pracy opłacane z publicznych pieniędzy - to przeczytaj poniższy tekst.
9.9.97 Paul Watson, założyciel Greenpeace'u, przyznał wprost, że organizacja ta stała się judaszem w stosunku do wielorybów. Paul już od dawna nie zgadzał się z polityką prowadzoną przez Greenpeace, z tego też powodu założył Sea Shepherd Conservation Society - organizację autentycznie walczącą o prawa wielorybów do spokojnego życia. Inaczej ma się sprawa z Greenpeace'em. Członkowie tej organizacji odwiedzili latem '97 wioskę indiańską Gambwell na Alasce, tuż przy wybrzeżu morza Beringa. Wraz z jej mieszkańcami wzięli oni udział w polowaniu na wieloryby, pomagając w złowieniu osobnika poważnie zagrożonego gatunku - wala grenlandzkiego. Cała akcja wyglądała tak: w sierpniu członkowie statku Greenpeace'u "Arctic Sunrise" wysłali 2 pontony, aby sprowadzić do eskimoskiej wioski poranione harpunem i kulami ciało martwego już wala grenlandzkiego po to, by mieszkańcy mogli przerobić zwierzę na mięso. Oświadczyli przy tym Indianom, że Greenpeace nie sprzeciwia się polowaniom na wieloryby. Paul Watson w związku z tym powiada: Wal grenlandzki jest wybitnie zagrożonym gatunkiem wieloryba. Wydaje mi się, że Greenpeace posługuje się teraz tym samym językiem, co wielorybnicy, którym kiedyś organizacja tak mocno się sprzeciwiała. Dziennikarka alaskiego pisma "The Bering Strait Record" donosi, że Greenpeace przystał na pomoc w polowaniu w zamian za poparcie, jakiego mają udzielić Indianie Inupiat kampanii dotyczącej globalnego ocieplenia.
To nie koniec karygodnych poczynań Greenpeace'u. Jakiś czas potem organizacja ta poparła wysiłki amerykańskiego rządu, mające na celu pomyślne przeprowadzenie tzw. "Dolphin Death Act" - ustawy, która ogranicza ochronę delfinów w związku z połowem tuńczyka.
Greenpeace poparł również tzw. "Revised Managing Plan" - inicjatywę rządu norweskiego. Plan ten to propozycja nowych zasad połowu wielorybów, które to zasady całkowicie usprawiedliwiają ten sposób zarobkowania. Skłonność Greenpeace'u do kompromisu - a tak naprawdę ich zapał w popieraniu tego rodzaju wysiłków - zaowocuje śmiercią wielu ssaków morskich! - komentuje Watson - nadzieję, że ludzie zrozumieją, że ten duży, zielonobiurokratyczny, wieloelementowy potwór o nazwie Greenpeace, który i ja pomagałem stworzyć, oszukuje opinię publiczną, jeżeli chodzi o jego stanowisko wobec połowu wielorybów. I tak rzeczywiście chyba się stało! Organizacja z powodów dezaprobaty społeczeństwa i z powodu mniejszego poparcia finansowego zamknęła w USA połowę swoich siedzib*) i powoli wycofuje się z terenu Stanów Zjednoczonych.
Watson utrzymuje, że Sea Shepherd będzie nadal sprzeciwiać się każdej formie połowu wielorybów, a także, jeśli zajdzie taka potrzeba, Greenpeace'owi jako organizacji. Teraz, kiedy Greenpeace włączył swój statek "Arctic Sunrise" w połowy wielorybów, będzie się traktować tę jednostkę jako statek wielorybniczy - ostrzega Watson - Greenpeace wie, co Sea Shepherd robi ze statkami wielorybniczymi.
*) Zob. Przemysław Sobański, Greenpeace redukuje swoje siły w USA [w:] ZB nr 10(100)/97, s.99.
Wybitni intelektualiści walczyli o prawa zwierząt od zarania dziejów. Masowy ruch ekologiczny powstał już na początku XIX w. W l. 60. zaczęły kiełkować nowe idee, które wydały plon już w następnym dziesięcioleciu. Od tamtego momentu działa wiele prężnych organizacji ekologicznych na całym świecie. Narodziny polskiego ruchu ekologicznego to l. 80. Tak w skrócie przedstawia się nasza historia. Historia naszych działań, które nie przynoszą żadnych efektów. Zwierzęta jak cierpiały, tak cierpią
Oczywiście, że coś na tym świecie zmieniło się na lepsze. Doszliśmy wreszcie do wniosku, że zwierzę nie jest rzeczą (choć nie wszyscy doszli ). Mamy zarejestrowane stowarzyszenia i trochę pieniędzy z fundacji; ukazuje się parę dobrych czasopism; z ekologii można już robić doktoraty itd., itp. Sztuka dla sztuki. A zwierzęta dalej cierpią
Jednak każdy zainteresowany realnymi wynikami swojego działania musi zadać sobie pytanie o przyczynę tych wszystkich niepowodzeń. Takim zainteresowanym jestem również ja i od jakiegoś czasu dużo nad tym myślę. Wnioski te chciałbym przedstawić w kilku krótkich punktach. Oto najczęstsze błędy polskiego ruchu ekologicznego:
Jest taka koncepcja, według której człowiek to tabula rasa i za pomocą edukacji można go swobodnie wymodelować. Zwolennicy tej opcji mają więc złudzenie, że zmienią ludzi, wykorzystując edukację. W tym celu organizują: wystawy, odczyty, warsztaty, pokazy, szkolne konkursy. Jak to się jednak dzieje, że niektórzy ludzie po obejrzeniu filmu o rzeźni nadal jedzą mięso; jak to się dzieje, że ludzie zjadają hamburgery wiedząc, co w środku się znajduje; jak to się dzieje, że ja zostałem wegetarianinem nie czytając żadnej książki na ten temat, nie znając tego typu ludzi i nic o wegetarianizmie nie wiedząc? Na tego rodzaju pytania zwolennicy tej metody nie potrafią odpowiedzieć. Akcja edukacyjna trwa już nieprzerwanie od okresu pozytywizmu. W tym właśnie czasie zniszczono całkowicie Ziemię, przerobiono ludzi na mydło i spuszczono bombę atomową na Hiroszimę. Oto efekty edukacji społeczeństwa.
Aż dziw bierze, skąd zwolennicy tej metody biorą pozytywne przykłady rozwiązań w tej kwestii. Wprowadzanie nowych ustaw ochraniających zwierzęta rozpoczęto w Europie na początku XIX w. Teoretycznie tego typu ustawy bardzo dobrze chronią zwierzęta. Jeżeli ktoś uważnie przeczyta polską ustawę z 1928 r., również zauważy, że teoretycznie uniemożliwia ona wykonywanie wiwisekcji. To jednak tylko teoria. Prawo się interpretuje, a osoba interpretująca jest zazwyczaj kretynem. Załóżmy jednak, że nie jest i rzeczywiście Wysoki Sąd zabrania katowania wiejskich psów. I co z tego?! Chłop na wsi będzie katował psy bez względu na to, jak dobre jest prawo i jak wysoka jest kara. Chłop po prostu ma swoje prawo, dużo głębsze niż zapiski na jakimś świstku. Religia, tradycja, prawo niepisane - tym rządzi się świat! Jeśli powstanie ustawa zabraniająca pod karą śmierci jedzenia mięsa - jeszcze tego samego dnia ludzie zjedzą setki tysięcy zwierząt. Zrozum to wreszcie!
Nie znaczy to, że jestem przeciwny nowelizacji ustaw. Zdaję sobie jednak sprawę, że niewiele to zmieni. Tylko troszeczkę! Prawie, że nic. Tyle, ile zmieniło się w ciągu ostatnich 200 lat: nic!
Narodziny jakiejś kampanii w Polsce mają podobny przebieg. Ktoś otrzymuje materiały od zachodniej organizacji, tłumaczy je na polski i przygotowuje według tego wzoru swoją własną kampanię. Wierzy on niezłomnie w słuszność zaproponowanych metod. Tymczasem głupota ludzka nie zna granic: przemieszcza się swobodnie z Zachodu na Wschód i odwrotnie. Organizacje zachodnie też mogą się mylić. Naprawdę! Też jest tam pełno bzdur, nieprzemyślanych akcji czy nawet działań szkodzących Ziemi i jej mieszkańcom. Nie wierz w to, że wywożenie śmieci na wysypiska jest ekologiczne; nie wierz w to, że chińska opozycja antykomunistyczna to ludzie godni współczucia (no chyba, że Wałęsie też współczujesz). Nie wierz w to, że bojkot sprawdza się w komunizmie; pamiętaj, że wyrzucanie futer na śmietnik przyczynia się do podniesienia wartości innych futer i opłacalności ich produkcji. Stany Zjednoczone nie są bardziej konsumpcyjne i materialistyczne niż Indie; wśród Hindusów nie ma więcej wegetarian niż wśród Europejczyków. Myśl!
Pozytywne wibracje, kosmiczna energia, mantry, pogańskie ogniska, koncerty, święta Ziemi itp. - jakże to urocze! Mówię to bez ironii. Ale jakże to też jałowe i jakże mało związane z sednem sprawy. Niektórym pomyliły się cele, zasady i środki walki w obronie Ziemi. Ekologia nie polega na miłym spędzaniu czasu. To nie party-line. Niestety, bardzo często się zdarza, że cała nasza działalność ekologiczna polega na pozytywnych wibracjach i spotkaniach w kręgu prawdziwych przyjaciół. Ale ekologia to naprawdę nie Klub Samotnych Serc. Nie mam nic przeciwko tym ostatnim, ale niech to zostanie oddzielone od działalności naprawdę ekologicznej. Zwierzęta w rzeźniach czekają w kolejce cały dzień i całą noc.
Trochę wiąże się to z punktem poprzednim. Polskie środowisko ekologiczne skupia najbardziej leniwych ludzi na świecie. Każdy by chciał ale na "chceniu" się kończy. W konsekwencji jest tak, że ok. 50 aktywistów w tym kraju haruje dniami i nocami przy swoich kampaniach, a ok. 50 tys. innych "ekologów" leży do góry brzuchami. Fajna jest wymówka: szkoła, studia, praca i Bóg wie co jeszcze. Każdy czuje się wyjątkowo uprzywilejowany i tym samym zwolniony od większego wysiłku. Oczywiście na zloty, koncerty i pozytywne wibracje zawsze znajdzie się czas, ochota i pieniądze.
Znów wiąże się to z punktem powyższym. Na pierwszym miejscu stawiam swoje ego. Mogę walczyć o prawa zwierząt, ale tylko wtedy, gdy mam z tego jakieś korzyści. Oczywiście nie są to korzyści finansowe. Spokój sumienia, komfort duszy, nakazy religijne, dobre uczynki - walczymy o zwierzęta ze względu na nas samych. Dobro Ziemi i zwierząt staje się tylko pretekstem; tak naprawdę potrzebujemy zaspokoić swoje potrzeby duchowe. Egoizm!
Ruch staje się coraz bardziej profesjonalny, bo rezygnuje z akcji bezpośrednich. Fajne twierdzenie, tylko że wyssane z palca. Ni w pięć, ni w dziewięć. "W Bombaju jest ładna pogoda, bo pociąg odjeżdża o 5:15" - taka sama logika! Jedno nie ma żadnego związku z drugim!
Czy nie jest tak, że postępująca zniewieściałość męskiej części aktywistów była rzeczywistą przyczyną porzucenia akcji bezpośredniej i zastąpienia jej przez nudne jak flaki z olejem konkursy w przedszkolach?
Proszę, odpowiedz teraz na pytanie: Jaka jest najsłynniejsza organizacja ekologiczna na świecie? Oczywiście, że Greenpeace! Ale oni nie zostali najsłynniejszą organizacją dzięki konkursom w przedszkolach! Byli autentycznymi wojownikami! Jedną akcją zrobili więcej dla zwierząt niż Ty przez kilka lat rozdawania ulotek i robienia konkursów.
Ten oman związany jest również z poprzednim punktem. Zwiększenie się ilości eunuchów - to zwiększenie się tolerancji na świecie.
Nie należy potępiać mięsożerców ani mówić na nich "mięsożercy". Trzeba być tolerancyjnym! Trzeba innymi słowy tolerować przez następne tysiąc lat zjadanie zwierząt. Treblinka dla zwierząt. Trzeba się jeszcze uśmiechać i udawać, że nic się nie stało.
A może w imię tolerancji pozwolisz, abym zjadł twoją matkę? Nie?! A to czemu? To nie to samo? A jeżeli ja zwierzęta kocham, jak swoją własną matkę? Mam nadzieję tylko, że nie będziesz mi mówił kogo i jak mam kochać. Bądź tolerancyjny!
Jeśli nie zauważyłeś, że zwierzęta i ludzie są homo (tacy sami) - to czy nie przez przypadek znalazłeś się w ruchu ekologicznym? Czy nie tworzysz raczej TOL-u (Towarzystwa Opieki nad Ludźmi) zamiast TOZ-u? Oczywiście i ja walczę o prawa ludzi, o ile są ludźmi; ale nie dorabiam sobie do tego filozofii animalistycznej.
Czyli równość, wolność, sprawiedliwość. Ale wypowiem inne bezsensowne zdanie: "Tyrania to równość, wolność, sprawiedliwość". Tak jak z "tyranii" nie wynika logicznie żadna równość i wolność, tak w źródłosłowie "demokracji" nie ma mowy o równości i wolności. Terminy te są po prostu ze sobą związane na chybił trafił. Niestety, również w ruchu ekologicznym jest sporo zwolenników demokracji i demokratycznych metod działania. Czym jest demokracja?
Dosłownie wyraz ten oznacza: "rządy chamów", "rządy plebsu". Nie znajdziesz tego jednak w popularnonaukowym słowniku wyrazów obcych, a to z tego powodu, że słownik ten został napisany przez demokratę i wydany przez demokratyczne wydawnictwo. Jednak przez tysiące lat słowo to miało właśnie takie znaczenie. Nadal ma takie znaczenie, choćby miliony demokratów w w. XX twierdziło, co innego.
Jeśli już to wiesz, to zważ jeszcze na zdanie Sokratesa: Nie ilość głosów świadczy, czy coś jest prawdziwe i słuszne, lecz mądrość. Bo co będzie, gdy społeczeństwo przegłosuje większością głosów, że wieloryby potrafią fruwać? Podejrzewam, że wieloryby się tym nie przejmą i nadal będą pływały w oceanach.
Nauka z tego płynie taka, że jeśli masz mądrą i dobrą metodę działania - wprowadź ją w życie, nawet wtedy, gdy tysiące demokratów będzie protestować; nawet wtedy, gdy demokratycznie przegłosują, że nie masz racji.
Konieczna jest specjalizacja przy prowadzeniu kampanii. Jedni zajmują się więc ochroną wilków, inni autostradami, jeszcze inni odpadami czy zdrową żywnością. Działania takie są konieczne, bo nikt nie może być dobry we wszystkim; lepiej zrobić jedną rzecz porządnie niż dziesięć innych byle jak. Ta maksyma dotyczy jednak prowadzonych kampanii; nie dotyczy prywatnego życia! Tak się jednak dziwnie składa, że ktoś walczy w obronie Matki Ziemi, ale nie jest wegetarianinem. Ktoś jest wegetarianinem, ale chodzi w futrze. Ktoś chroni wilki, ale nie obchodzą go krowy zarzynane w rzeźniach. Ktoś protestuje przeciwko autostradom, ale zupełnie pomija problem przeludnienia, wobec czego cała jego kampania jest tylko dziecinną zabawą. Tak być nie może! Albo-albo! Albo jesteś oświecony, albo nie jesteś! Albo wiesz, o co chodzi w ekologii, albo nie wiesz. A jeśli nie wiesz, to daj sobie z tym spokój! Twoje działania na dłuższą metę przyniosą więcej szkód niż pożytku! Każdy dziennikarz zauważy niekonsekwencję: przyszedłeś protestować przeciw futrom, a nosisz skórzane buty! Przyniesiesz wstyd ruchowi ekologicznemu, zniechęcisz innych, zrobisz zamieszanie ideowe; zmarnujesz czas, pieniądze i wysiłek innych. Albo czujesz, o co w tym wszystkim chodzi, albo nie czujesz! Bo tego nie można się nauczyć, jak chcieliby demokraci, to można tylko poczuć. Całe i naraz!
Powyższe refleksje mają swoje ugruntowanie w tysiącach listów otrzymywanych każdego roku, a także w dziesiątkach spotkań, zlotów, demonstracji itp. Im prędzej się obudzimy, tym szybciej będziemy mogli zrobić coś naprawdę konkretnego. W przeciwnym razie nadal będziemy trwać w ułudzie przez następne dziesiątki lat, a na świecie nic się nie zmieni.
Drogi Jany!
Żałuję bardzo, że nie porozmawialiśmy na Kongresie FZ-etu, bo wtedy być może zrozumiałbym coś z Twoich rozważań. Jestem niedźwiadkiem o małym rozumku i nie odnalazłem jeszcze swojego tao (sztuka naprawy motocykla też jest mi obca). Być może jednak mój brak zrozumienia wynika z Twojej dowolnej interpretacji pojęć, którymi się posługujesz?
O ile zdołałem ogarnąć Twoją myśl, sophia jawi Ci się jako amoralna mądrość wynikająca z kontemplacji świata. Niestety, stoi to w opozycji dokładnie do wszystkiego, co mi o sophii wiadomo. W chasydyzmie jest ona często utożsamiana z Szechiną - boską obecnością. Jest transcendenta (bo nie należy do tej rzeczywistości), a jednocześnie immanentna (bo możliwa do doświadczenia). To Szechina towarzyszyła Żydom podczas ich wędrówki przez pustynię, tworząc (czy raczej pozwalając poznać) ich system wartości. Od biedy Szechinę, a zatem i sophię, można porównać z imperatywem moralnym Kanta albo z tak nie lubianym przez Ciebie prawem naturalnym. Dałeś się - jak sądzę - zwieść konotacjom słowa "naturalny". Nie oznacza ono bynajmniej w tym przypadku "wywiedziony z przyrody", lecz "przynależny nam z natury". Drogą dotarcia do tej "natury" jest właśnie sophia.
W gnostycyzmie sophia odgrywa jeszcze większą rolę, gdyż jest przewodnikiem ludzkości ku wyższym sefirot, czyli emanacjom Boga. Jest ona zaprzeczeniem "diabelskiej" i krępującej ducha materii (a tym samym i świata przyrody). To prawda, że sophii można doznać poprzez medytację, ale połączoną z oderwaniem się od tej rzeczywistości. Sophia jest zatem nie tylko konstytuantą wartości etycznych (podział na dobro i zło), ale także jest niezależna (a nawet stojąca w opozycji) do świata (przyrody). Różnica między sophią a logosem jest taka, jak między chwilą, kiedy wiemy, co jest dobre a co jest złe, a chwilą, gdy to rozumiemy.
Mylisz się także pisząc, że natura kocha równowagę. W rzeczywistości systemy biologiczne są systemami "dalekimi od punktu równowagi". To zmiana, a nie trwanie są esencją życia. Więcej na ten temat można przeczytać np. w książce F. Capry: Web of life.
Istotą koanu jest to, że nie ma jednej odpowiedzi na niego. Ty sądzisz, że taką odpowiedź posiadasz. Nie uważaj jednak innych za głupców tylko dlatego, że mają odmienne poglądy lub nie zgadzają się z Twoją oceną rzeczywistości. Jestem głęboko przekonany, że Prawda istnieje, nie wiadomo jednak, kto jest jej depozytariuszem.
Pozostając z wyrazami szacunku
1) Obecna forma Naszych Zasad FZ-etu jest daleka od doskonałości. Na pewno nie jest to dokument przełomu, który powinien się dokonać w ruchu ekologicznym. Balansuje pomiędzy wyznaniem wiary ("dla nas") a dokumentem programowym ("dla ludzi"). Te dokumenty powinny - oczywiście - głosić to samo, lecz innymi językami! W dokumencie programowym (a do takiego - jak rozumiem - zmierzaliśmy) rozważania nt. różnic pomiędzy logosem a sophią nie są najważniejsze (chociaż oczywiście chciałbym, żeby było inaczej, a całe społeczeństwo poświęcało się dysputom filozoficznym, a nie słuchaniu piosenek Krzysztofa Krawczyka). Nasze Zasady wymagają jeszcze wielu przeróbek, aby stać się manifestem ruchu ekologicznego (albo przynajmniej jego części). Pomimo tego uważam, że na ostatnim Kongresie zrobiony został krok w dobrym kierunku.
2) Próby zbytniego "ufilozofienia" Naszych Zasad nie były do tej pory specjalnie udane. W poprzedniej wersji dokumentu znalazł się taki oto kwiatek (cytuję z pamięci): Einstein i inni udowodnili, że prawdy obiektywne nie istnieją. Nie chciałbym się nadmiernie znęcać nad Ojcami Założycielami FZ-etu (zrobiłem to już na Kongresie), ale należy być wyjątkowo ostrożnym i konsekwentnym w konstruowaniu tego typu stwierdzeń. Po pierwsze - jest to typowe zdanie-paradoks (takie samo jak np. zdanie "wszystko jest kłamstwem"). Podobno można ten paradoks ominąć, posługując się logicznym metajęzykiem - tak przynajmniej twierdził Stasiu Górka. Nie uważam jednak, żeby jedynie logicy powinni rozumieć Nasze Zasady. Po drugie - Einstein marnie grał na skrzypcach, ale pomimo tego nie zasłużył na podobne traktowanie. Był on prawdopodobnie jednym z ostatnich fizyków, którzy wierzyli w prawdy ostateczne. Nigdy nie pogodził się z probabilistyką fizyki kwantowej. Równie dobrze można było napisać, że: "Kopernik udowodnił, iż Ziemia jest centrum Układu Słonecznego". Po trzecie - i tu już można dyskutować - właśnie ekolodzy powinni uważać, że prawdy obiektywne istnieją. W przeciwnym razie nie mamy żadnego mandatu, by krytykować kogokolwiek za cokolwiek ani tym bardziej próbować coś zmieniać. I tu wracamy do artykułu Janego. W ostatniej jego części Janusz coś takiego właśnie postuluje! Nie sądzę jednak, żeby naprawdę w to wierzył. Inaczej nie chciałoby mu się pisać. I na tym właśnie polega różnica pomiędzy Rozumem a Sophią.
Zob. J@ny, Natura, dobro i logika [w:] ZB nr 11(101)/97, s.87.
Biuletyn "Dar Rozumienia" poświęcony jest Orędziu niesionemu przez sufich i mądrości płynącej z różnych duchowych tradycji świata. Ukazuje się co 2-3 miesiące i stanowi jeden z tych głosów, które budują płaszczyznę społecznego zrozumienia, życzliwości i szacunku dla religijnych czy wyznaniowych odmienności.
Kolekcjonowane numery będą stanowić cenne źródło nauk duchowych, tematów do medytacji, wiedzy o ścieżce sufich i zagadnień rozwijających umiejętność globalnego spojrzenia na rolę tradycji duchowych świata w procesie ewolucji ludzkiej duszy.
Koszt 1 egzemplarza wynosi 2,60 zł (tę samą cenę bierzemy pod uwagę również przy zamawianiu kopii poprzednich wydań biuletynu).
"Dar Rozumienia" można zaprenumerować według następujących zasad:
Biuletyn, jako jedna z form lokalnej działalności Zachodniego Zakonu Sufi w Polsce, redagowany jest przez nauczyciela sufickiego - Jarosława Bullera. Gorąco zapraszamy do współpracy tych wszystkich, którzy posiadają inspirację do tłumaczenia tekstów, podzielenia się swoją twórczością poetycką lub inną.
Informacje: