"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 4 (106), 15-28 lutego 1998
Co rok w połowie grudnia większa część polskiego społeczeństwa żyje już atmosferą świąt Bożego Narodzenia. Wszyscy są jakoś tak podekscytowani. Życzą sobie różnych rzeczy, nawet na ulicach. Najczęściej są to: zdrowie, szczęście i prostokątne papierki z cyferkami.1)
Biegają "w te i nazad", od sklepu do sklepu. I kupują. Tę czynność wykonują chyba z największą pasją. Tak są tym zajęci, że czasem - a nawet bardzo często - zaczynają być w posiadaniu wielu całkiem niepotrzebnych i zupełnie zbędnych rzeczy, o których po świętach zupełnie zapomną bądź które nawet wyrzucą. Jedną z tych rzeczy jest drzewko bożonarodzeniowe, tzw. choinka i związane z nią ozdoby, które wypada zmieniać co roku, bo są stare, niemodne, a sąsiedzi lub rodzina mogliby zacząć szeptać coś o pogorszeniu się stopy życiowej. Stare więc wyrzucamy w samo południe 24.12., aby wszyscy wiedzieli, że stać nas na nowe.
Wcześniej napisałem - tzw. choinkę. Zrobiłem to celowe, ponieważ drzewko świąteczne najczęściej nie ma nic wspólnego z choiną różnolistną (Tsuga heterophylla). Częściej jest to któryś ze świerków, jak: pospolity (Picea abies), serbski (Picea omorika), kłujący (Picea pungens). No ale mniejsza już o to. Jak to przystało na kraj patryjotów2), dbających o to, by tradycji nie zatrzeć i aby stało się jej zadość. Każdy musi posiadać na święta drzewko, więc kupuje kilkuletnie, wycięte z plantacji. Byłoby i z tym może i pół biedy, chociaż i tak się z tym nie zgadzam. Ale są tacy mali dorobkiewicze, których interesują wcześniej wspomniane papierki z cyferkami. No więc właśnie oni jadą do pobliskiego lasu i wycinają jak leci, a gdy drzewo jest za duże, lecz posiada piękny wierzchołek, no to ciach go i na furę. W ten oto sposób tradycja przyczynia się do niszczenia lasu.
Są też tacy, co to z różnych przyczyn nie chcą żywej choinki.3) Spytani - dlaczego, odpowiadają prawie standardowo. I dzielą się na takich, co lubią czystość - "bo kolce opadają"; mają mało miejsca w domu i nie tylko - "gdzie ją zmieszczę? gdzie ją wyrzucę?" - i ekonomów - "co roku płacić?" Jest jeszcze jeden gatunek. A mianowicie "ekolodzy".4) Do tych ostatnich należy mój sąsiad z naprzeciwka. Ucieszyło mnie, gdy powiedział, że nie jest ekologicznie wycinać drzewo, a po miesiącu wyrzucać już bezużyteczny kawałek drewna, który aby wadzi. Jakież rozczarowanie ogarnęło mnie, gdy w wigilijny wieczór ujrzałem u niego przystrojoną, oświetloną sztuczną choinkę.
- Kupiłem, bo wygląda jak prawdziwa. Ma takie gęste, długie igły. Starą? Starą wyrzuciłem. Była już brzydka i stara - miała 5 lat. Poza tym niemodna, bo fason się zmienił i inny kolor5) jest w modzie. No i - co ważne - Panie, jestem ekologiczny. Pan to wie, bo Pan to coś tam robi. Ja w gazecie czytałem. Niech Pan wspomni tam o takich, jak ja, co żywych nie kupują, bo środowisko naturalne szanują. Co? Wspomni Pan o mnie? Panie Krystianie? No! Pan to jest porządny facet. Nie to, co ta hołota.6) To co, wspomni Pan? - stałem zamyślony, wyobrażając sobie fabrykę sztucznych choinek7) z kominami, drogą, betonowym osiedlem zamiast lasu.
- Tak, wspomnę - odparłem.
- No, z Panem to zawsze można się dogadać. Wie Pan, niech Pan wpadnie na jednego - powiedział sąsiad.
- Bardzo dziękuję za zaproszenie, ale - niestety - nie mogę. Wychodzę za chwilę Panie Sąsiedzie i muszę odmówić, Wszystkiego dobrego - odparłem.
- No, wszystkiego! Nawzajem! Pan to równy gość. Tylko niech Pan pamięta!
- Tak, tak - uśmiechnąłem się do sąsiada-"ekologa". Otworzyłem drzwi do domu i wszedłem. Mój wzrok powędrował po całym pokoju, aż zawiesił się na moim8) Pilea pungens w doniczce. Podszedłem do niego i sprawdziłem wilgotność. - Przyjdzie wiosna mały, to wsadzę cię do ogrodu, obok kumpli - szepnąłem do świerczka, i przez chwilę poczułem, jak gdyby podziękował mi za to, jak przyjacielowi. Zrobiło mi się jakoś ciepło. W końcu pogodziłem przecież tradycję z samym sobą.
Teraz, gdy piszę te słowa, patrzę na mojego świerczka. Jest koniec stycznia, a w całym Inowrocławiu żywe choinki lądują na śmietnikach. Już są zapomnianymi, zbędnymi kawałkami drewna, które wadzą tym, którzy jeszcze niedawno zabijali się o nie. Wieczorami wychodzę na spacery z moim psem i bratem. Włóczymy się tak po okolicznym osiedlu i Solankach, zbieramy te drzewka i zanosimy do ogrodu. Latem będę siedział przy ognisku9) z przyjaciółmi, jadł, pił i lulki palił. I jeszcze będę przyglądał się, jak mój Picea rośnie obok swych kumpli. A jak będę już bardzo stary, to będę miał swój10) las.
1) Czyt. banknoty, czyli pieniądze.
2) Czyt. patriotów.
3) Czyt. ściętego drzewka z lasu.
4) Czyt. pseudoekolodzy.
5) Np. biały.
6) Niestety, nie wiem, o kogo chodzi. Może o polityków?
7) Plastykowy substytut - najczęściej - świerka.
8) Tak naprawdę nie ma nic, co by było czyjeś.
9) Z tych pozbieranych drzewek.
10) Tak naprawdę nie pewnie jak kopyrtnę, to go wytną w imię prawa.
Radioaktywność już wiele razy pokazała swoje oblicze. Obecnie analiza wielkich pomyłek w radiologii wydaje się być pasjonująca niczym lektura powieści kryminalnej. Zagłębianie się w tę tematykę przynosi nam kolejne argumenty przeciwko upowszechnianiu radionuklidów na szeroką skalę - ich wykorzystaniu w różnych gałęziach przemysłu.
Do malowania wskazówek zegarków używano farby, w której skład wchodził siarczek cynku i sól radu, która powodowała jego luminescencję. Jeden z amerykańskich zakładów produkujących zegary zatrudniał kilkanaście dziewcząt, które malowały wskazówki i cyferblaty przyszłych urządzeń. By dokładnie nanieść farbę świecącą na przygotowane powierzchnie, pracownice zwilżały śliną końce pędzli maczanych w farbie. Zapewniało to dość precyzyjne pokrycie wskazówek farbą. Farba była promieniotwórcza. Jej składniki wraz ze śliną wchłaniane były przez organizm. Po pewnym czasie dziewczęta zaczęły się skarżyć na przewlekłe zmęczenie. Lekarz był bezradny. Nie potrafił postawić rozsądnej diagnozy. Po jakimś czasie zmarło 5 dziewcząt - potem następne. Wybuchła panika. Zwłoki pracownic poddawano szczegółowym analizom, by wykryć jakąkolwiek koncentrację związku promieniotwórczego. Ówczesna technika dozymetryczna była jednak jeszcze na zbyt niskim poziomie. Późniejsze dociekania ujawniły chroniczne występowanie podobnych objawów, także wśród pracownic innych zakładów.
Trzeba powiedzieć, że promieniowanie "zrobiło karierę" na całym świecie. Jednym ze specyfików o niespotykanych właściwościach był raditor, preparat zawierający dwa promieniotwórcze izotopy radu - Ra 226 i Ra 228. Był on szeroko rozpowszechniany w l. 20. i 30. XX w. Jedną z ofiar drogiego lekarstwa stał się Eben M. Byers - amerykański senator wiodący intensywne życie towarzyskie. Jako że był on w podeszłym wieku, starość dawała się we znaki. Polecony specyfik Byers zażywał w niezwykle dużych ilościach - butelka po butelce.
Byers miał się całkiem dobrze. Nagle stan jego zdrowia uległ pogorszeniu. Nikt nie wiedział, co może być przyczyną jego agonii. Raditor już nie pomagał. Kościec senatora był w opłakanym stanie. Wreszcie przyszła śmierć. Późniejsze dociekania dowiodły, że pod koniec życia Byers narażony był na pochłanianie "kosmicznej" dawki 0,8 greja (!) w ciągu miesiąca.
W naszym kraju istnieje obecnie wiele organizacji ekologicznych. Najstarszą z nich jest - założona w 1928 r. - Liga Ochrony Przyrody.
4.2.97 odwiedziłem Zarząd Okręgu LOP w Katowicach z zamiarem wstąpienia w szeregi tejże organizacji. Jedna z pań (druga rozmawiała przez telefon) przyjęła mnie niezbyt miło. W zamian za opłacenie składki za 1997 r. (tylko jedna złotówka!) otrzymałem kalendarzyk kieszonkowy "Szarotka", 2 kolorowe zakładki wydane przez katowicki LOP oraz legitymację, którą sam miałem sobie wypełnić. Ponadto za uiszczenie symbolicznej składki wystawiono mi rachunek. Ale zaraz po wyjściu z siedziby LOP-u uświadomiłem sobie, że skoro nie podałem adresu, moje członkostwo jest fikcyjne!
27.1.98 ponownie wybrałem się do siedziby LOP-u w Katowicach. Przedstawiłem sprawę jasno - chcę być w LOP-ie. Pani, która pobrała ode mnie złotówkę (składka), dała mi kalendarzyk "Szarotka" na bieżący rok, zakładkę i legitymację. Potem zapytałem, czy podać mam mój adres? W odpowiedzi zostałem pouczony, że w pojedynkę mogę zrobić niewiele, a podanie adresu miałoby sens tylko wtedy, gdybym działał w grupie (tzn. należał do Szkolnego Koła LOP-u). Nie mając najmniejszych szans na członkostwo w LOP-ie, odszedłem "zgaszony".
W oparciu o powyższe zdarzenia nasunęły mi się następujące wnioski:
Powyższą publikacją nie mam zamiaru urazić prawdziwych działaczy Ligi Ochrony Przyrody, którzy robią, co mogą w obronie Matki Ziemi. Chcę tylko skrytykować przyjmowanie nowych członków, gdyż sposób, w jaki LOP to robi, jest - moim zdaniem - śmieszny i bezsensowny.