"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 5 (107), 1-15 marca 1998


Kołysze się na wietrze

ostatnia chata

z Czarnem.

Uśmiechy słoneczników

pod okiennicami

przebaczyły pepeszom i

rogatywkom.

Obok, gdzie cerkiew

spalona,

pokrzywiony buk

liście zrzuca,

idzie jesień.

JAK PRZED STULECIEM
(REPORTAŻ O BESKIDZIE NISKIM)

Jakże cennym dla mnie jest posiadanie dwóch kółek.

Rower to świetny wynalazek. O tych banalnych prawdach mogłem się przekonać, penetrując Beskid Niski. Sporo jeździłem po zakątkach Polski Południowej właśnie w taki sposób (Jura Krakowsko-Częstochowska, Góry Świętokrzyskie, Beskid Żywiecki, Makowski…). Był to "Wagant" na osprzęcie, którego lepiej nie wspominać - ciągle drżałem o piasty, przerzutki. Nie chcę robić kryptoreklamy, ale rower dobrej klasy to klucz do rozpoczęcia eskapady po drogach, a raczej bezdrożach Beskidu Niskiego.

Dokonałem 4 kilkudniowych, samotnych wypraw po szeroko rozumianej Łemkowszczyźnie. Właśnie ostatnia wycieczka dostarczyła mi największych przeżyć. Pora dokonać reminiscencji wydarzeń.

Pomysł zrodził się - jak zwykle - spontanicznie, pochwyciłem mego "rumaka" (tj. rower trakingowy "Bianchi") i ruszyłem. Wyprawę rozpocząłem od dotarcia z Jasła do historycznego grodu - Biecza. Jest co oglądać w tym na pozór sennym miasteczku. Zaglądam do barokowego, XVII-wiecznego kościoła OO. Reformatów. Wewnątrz zwraca uwagę krypta ze szczątkami Wacława Potockiego, obok - Marcina Kromera, drugiego słynnego człowieka związanego z malowniczym Bieczem. Będąc w Bieczu, warto zwrócić uwagę na rynek, ratusz i późnogotycki kościół (fara) Bożego Ciała.

Po posiłku wyruszam dalej. Jadę przez Libuszę. Bardzo smutnie wygląda spalony kościół przy cmentarzu. Właśnie to również sprawia, że "pstrykam" aparatem po drewnianych kościołach. Chcę, żeby chociaż w ten sposób ocalić dzieło rąk ludzkich i Bożego Ducha. Poprzez Kryg docieram do wioski Rozdziele. Gdy fotografuję piaskową figurę świętego, zbliża się uśmiechnięty jegomość:

- Niech no se pan zrobi tyż date - człowiek wskazuje na 1828 r. na płycie pod figurą.

Rozpoczynamy rozmowę. Mężczyznę ogarniają wspominki. Wśród politycznych tematów przewijają się ciekawe opowieści. Dowiaduję się, że nazwa Rozdziele pochodzi z czasów zarazy, które rozdzieliła wtedy istniejącą wieś Lipnik na połowę. I tak pozostało do dzisiaj. Dochodzi jeszcze dwóch starszych mężczyzn. Pytają, skąd jestem, a potem sami wspominają ciężkie, międzywojenne czasy. Jeden z nich wskazuje na starą, walącą się chałupę.

- To była karczma Żyda, którego wykończyli Ukraińcy w czasie wojny, "podpuszczeni" przez Niemców - ciągnie najstarszy z nich.

- Pomyśleć, że przed wojną żyliśmy wszyscy w zgodzie - zamyśla się drugi.

- Kto znaczy my? - przerywam naiwnie, aby pobudzić dalej ten wątek.

- No my, katoliki, Rusini, Żydy - wyjaśnia stary zapalając papierosa.

- Ci na górze nas poróżnili - szepce mi do ucha ów, który przyszedł do mnie pierwszy.

Podoba mi się to ostatnie zdanie. Usłyszę go jeszcze w czasie tej wyprawy.

Zajeżdżam przed cerkiew w Wapiennem. Wokoło niezrozumiała mowa. Łemkowie wychodzą ze świątyni, na końcu zaś zamyślony ksiądz grekokatolicki. Oglądam w środku ładny ikonostas.

Odjeżdżam w stronę Osobnicy, gdzie nocuję u mojego kolegi.

Następnego dnia przybywam już do Nowego Żmigrodu, aby wkrótce znaleźć się na terenie Magurskiego Parku Narodowego (utworzonego niedawno). Wokoło dziki, gęsty las. Buki, jawory, sosny, gdzieniegdzie graby i małe leszczyny tworzą piękną kompozycję. Co jakiś czas słychać odgłosy spłoszonej zwierzyny. Zjeżdżam ostro w dół, do Krempnej. Krempna to ładna miejscowość. Jest tutaj kilka ciekawych rzeczy. Z pewnością warto zobaczyć dawną cerkiew (teraz kościół rzymskokatolicki) z XVII-XVIII w. Jest też parę chat z XIX w. Gdzieś w głębi lasu schowany cmentarz żołnierzy I wojny światowej - wymienieni na pobliskiej tablicy według narodowości: Niemcy, Polacy, Czesi, Włosi, Słoweńcy…

Gdy jedzie się do Świątkowej, warto odbić do małej cerkwi z XVIII w. Leży ona na wzgórzu na tle pasma zielonego lasu. Tuż obok stary, na wpół opuszczony cmentarz łemkowski. Słowa: Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie… same cisną się do ust. Wydaje się, że zapomniane dusze wołają z tego miejsca o modlitwę. Miejsce, o którym mowa, to miejscowość Kotyń.

W Świątkowej są dwie stare, drewniane cerkwie. Lecz nawet to nie jest najważniejsze. Zwraca uwagę bieda we wsi. Wśród drewnianych, małych, skromnych chatek drabiniasty wóz jedzie wysoko, na pole. Tuż przy jednej z cerkwi (Świątkowa Mała) na wpół zwalona chata, z której przez komin leci wysoko dym. Z rozlatującego się domostwa wybiegają małe dzieci w samych koszulinach i boso… Boże, a ja głupi myślałem, że coś takiego pozostało tylko na obrazach Chełmońskiego czy Fałata albo Wyczółkowskiego… - "Toż to żywy skansen!" - jedna myśl ciśnie mi się do głowy.

Dzieci, z rozdziawionymi szeroko buziami, patrzą na przybysza z kosmosu. Ręka sama chwyta za aparat fotograficzny. Nie! Rezygnuję, jakoś niemoralne wydaje mi się utrwalanie takiej nędzy. Krążę wokoło, chcąc udokumentować z najlepszego miejsca cerkiew. Kluczę z aparatem fotograficznym pomiędzy pasącymi się krowami, które patrzą na mnie ciekawie.

Nagle słyszę głos z dołu.

- Panie, długo tam jeszcze będziecie? - człowiek z domku obok walącej się chatki krzyczy w moją stronę.

Robi mi się dziwnie, do mnie - mieszczucha ktoś niespodziewanie zwraca się per "Wy". (Pamiętam, że dziadek tak zwracał się do swoich rodziców). Jest dość miło, czuję, że wskazówki zegara się cofają.

- Zaraz! Tylko zdjęcie - odpowiadam głośno, naciskając mały guzik.

- Jak no się krowy spłoszą przy obcym, to mleka mniej dają - tłumaczy chłop. Twarz ma zatroskaną, więc nie są to żarty, jak przypuszczałem. Żegnamy się jednak z uśmiechem na twarzy.

Przy chatach na tzw. rozstajnym skręcam w prawo. Posuwam się wzdłuż źródeł Wisłoki. W czystej wodzie roi się od ryb. Pluskają szczęśliwie. Ulegam pokusie wejścia do wody. Z wielką radością myję się w nurtach potoku. Dla jednych jest wolnością, że mogą sobie wrzucić głos do urny, dla drugich pójście na wódkę, dla mnie zaś zetknięcie się ciała z tą wodą jest właśnie tym. I znowu dalej, przed siebie, we wspaniałej samotności w bezludne miejsca poprzez strumienie, bezkresny las.

Na jednej z połonin spotykam podhalańskich górali z redykiem. Tłumaczą mi, że do Czarnego nie ma po co iść, bo cerkiew nie istnieje. W rzeczywistości okazało się to prawdą (chociaż mapa pokazuje coś innego). Zresztą co do map, to lepiej w tych stronach zaufać duktom leśnym, a nie oznakowanym szlakom, które omijają wiele atrakcyjnych miejsc, w tym - cerkwie. Przedzierając się do Gładyszowa w taki właśnie sposób, koło jałowca znajduję resztki gazmaski austriackiej z I wojny. Na pamiątkę zabieram zardzewiały fragment pochłaniacza.

Nocleg znajduję w Gładyszowie, które już raz dane mi było widzieć. Za 10 zł śpię w sympatycznym pokoiku. Zostaję poczęstowany chlebem domowego wypieku, białym serem, mlekiem. Snuję pogawędkę z Łemką, która przyjęła mnie na nocleg. Radocyna, Czarne, Lipna… - wsie, jakich nie ma, osady, które po 1947 r. przestały istnieć. Wspomnienia są ciężkie. Bez względu na prawdę historyczną (o ile taka istnieje?) można zrozumieć dramat ludzi wyrwanych z korzeniami z ziemi ojców.

Jeszcze raz w dyskusji dochodzimy do wniosku, że to, co możni tego świata "wyczyniają", zawsze odbija się na maluczkich. Powroty były trudne (przeważnie początek l. 70., niekiedy koniec 60.). Ówczesne władze były podejrzliwe, niechętne wracającym. Rodzina mojej rozmówczyni wróciła z dalekich Mazur; rok wcześniej rozmawiałem ze starszą kobietą z Kwiatonia, mężczyzną ze Skwirtnego. Wszyscy wracali do niczego, a właściwie do swojego, zaczynali raz jeszcze, rzadko kiedy zastając dawne chaty. Często na tzw. "ziemiach odzyskanych" zostawiając o wiele lepsze gospodarstwa, folwarki poniemieckie. Nostalgia zwyciężała logikę myślenia, że tutaj lepiej i dostatniej. Dowiaduję się o wielu typowych świętych dla Łemkowszczyzny i o tutejszych zwyczajach. Kobieta wyjaśnia, że obecnie w Gładyszowie mieszkają Polacy i Łemkowie; rzymskokatolicy, grekokatolicy i prawosławni modlą się w jednej cerkwi do tego samego Boga.

- U was świnie i u nas, u was dobrzy ludzie i u nas, u was źli i u nas - kiwa głową gospodyni. Dobrze słyszeć, że schematy tworzą jedynie politycy, a nie zwykli, szarzy ludzie.

Kolejnego dnia poprzez Przełęcz Małastowską kieruję się do Przysłupia i Nowicy. Są tutaj prawie same drewniane, stare łemkowskie chaty i 3 cerkwie (w tym jedna nie zaznaczona na mapie!!!). Informacja na odwrocie mapy także pomija, że we wsi urodził się łemkowski poeta Adamowicz (Adamicz).

Nieco dalej leżą zapomniane Leszczyny i Kunkowa - jedna z najstarszych osad wzmiankowanych u podnóża Magury Małastowskiej. Poprzez Oderne, Uście Gorlickie podążam do Śnietnicy. Prowadzę rower pod ostrą górę, idąc boso po rozgrzanym asfalcie i susząc buty przemoczone po stąpaniu po rosie wokół cerkwi w Przysłupiu. Wrażenia niesamowite, niczym wczorajsza kąpiel u źródeł Wisłoki. Jadę dalej, poprzez Brunary i Florynkę, gdzie zaglądam do byłych cerkwi. Niemal w ostatniej chwili wpadam do pociągu w Grybowie.

Odnalazłem skrawek ziemi, gdzie czas prawie nie upływa. Nie jest to wcale Eden, bo wśród opuszczonych PGR-ów, w wioskach za gęstymi lasami trudno znaleźć ludzi mających perspektywę. Kuszącą propozycją dla tego regionu wydaje się być coraz bardziej popularna "agroturystyka" (przykład mojego noclegu). Niektórzy to zrozumieli, inni się uczą.

Wśród dzikiej, nieujarzmionej przyrody, z dużymi połaciami pradawnej puszczy karpackiej toczy się życie bardziej powolne. To przejedzie drabiniasty wóz, to ktoś prowadzi krowy z soczystej, zielonej łąki, kto inny niesie chrust z lasu.

Czy masowa turystyka, która wydaje się jedyną szansą dla mieszkańców tego regionu, nie uczyni z tych miejsc "karykatury przyrodniczej", jak to stało się choćby w przypadku Tatr. Beskid Niski zostanie zadeptany? Właściwie nie da się niczego przewidzieć. Tymczasem miejsce to jest oazą rajskiej ciszy (nie spotkałem ani jednego rowerzysty).

Być może taka właśnie atmosfera sprawia, że ludzie są życzliwi dla obcego, rozmowni, pogodni i gościnni "jak przed stuleciem". Oby więc wśród tych ludzi jak najdłużej pozostały słowa poety Cypraina Kamila Norwida:

Do kraju tego, gdzie pierwsze ukłony

Są - jak odwieczne Chrystusa wyznanie:

"Bądź pochwalony".

tęskno mi panie…

Remigiusz Kasprzycki
os. 1000-lecia 19/24, 31-607 Kraków
0-12/649-81-51

"MIKROKLIMAT" NR 6
- gazeta ekologów

Profesjonalnie wydawana gazeta o szeroko pojętej ekologii! Gazeta aktywna, wciągająca w działalność również czytelników! Ukazuje się na początku każdego miesiąca. 12 stron A4. Kosztuje 2,30 zł na miejscu, a pocztą (tylko przekazem) - 3,70 zł pod adresem:

Federacja Zielonych
skr. 66, 41-400 Mysłowice
("Mikroklimat")

Redakcja odpowiada na listy z zaadresowaną zwrotnie kopertą i znaczkiem pocztowym.

Bądź aktywny! Żądaj rzetelnych faktów! Czytaj "Mikroklimat".


"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 5 (107), 1-15 marca 1998