Zielone Brygady nr 9 (111), 1-15 maja 1998


DOKĄD ZASZŁA WADERA?

Generalnie nie przepadam za pisaniem polemik, ale do napisania tej skłonił mnie "przymus dziejowy" (chciałoby się rzec) i kilka faktów, z którymi nijak się zgodzić nie mogę.

W wystąpieniach feministycznych często dominuje nuta urazy do mężczyzn.1) Otóż ta nuta urazy wcale mnie nie dziwi, jest to jak najbardziej normalna postawa obronna (najlepszą obroną jest atak), dziwi mnie tylko to, że kobiety, starając się demaskować męski mizoginizm, nie demaskują żeńskich objawów mizoginizmu, co więcej - starają się je dyskretnie pomijać, zrzucając wszystko na barki tzw. "kultury patriarchalnej".2)

Zrzucenie wszystkich negatywnych cech współczesnej kultury na barki patriarchalizmu jest czystym nepotyzmem, wywyższeniem nie tyle własnej koncepcji, ile własnej płciowości. Właśnie nepotyzm tych ataków, a nie "nuta urazy" jest dominującym elementem wielu feministycznych wystąpień. Takie ślepe ataki na tzw. "kulturę patriarchalną" prowadzą do wielu przekłamań i błędów, które w widoczny sposób mogą dyskredytować obraz kultury matriarchalnej, co więcej - w doskonały sposób ośmieszać wszelkie próby porozumienia, co w konsekwencji prowadzi do głębokiej urazy wielu feministek działających w ruchu ekologicznym (i nie tylko) w kontaktach z mężczyznami, a w oczach wielu mężczyzn czyni z nich "stworzenia żądne krwi".

W pełni zgadzam się z tezą, iż nadmiernie rozwinięte współzawodnictwo jest przewodnią koncepcją, na której opiera się współczesna kultura, jednak uważam, że podstawy tego stanu rzeczy należy szukać w kulturze patriarchalnej, lecz jest to zdeformowane odbicie praw rządzących naturą. Kulturowo zdeformowany archetyp prawa natury przyczynił się z pewnością do powstania kultury patriarchalnej, w której miejsce przewodnie zajęła nie kobieta-matka plemienia, lecz myśliwy. Utrwalenie się archetypu myśliwego z kolei przyczyniło się do wytworzenia kultury parialchalnej, w której kobieta traktowana jest podrzędnie jako nie zdobywająca pożywienia.3) Jednak w wielu społecznościach rolniczych, żyjących w warunkach pierwotnych, kobieta nie została zdeklasowana, czego doskonałym przykładem może być społeczność tybetańska, w której kobieta wybiera sobie męża.4)

Można przypuszczać, że w społeczeństwie postindustrialnym, którego ludność zrozumie w pełni bezsensowność (jeśli zrozumie) obecnych wzorców kulturowych, rola kobiety znacznie wzrośnie.

Metamorfoza kultury spowodowała, iż w symbolice i mitologii wielu ludów dominującą rolę zaczęły odgrywać autorytarne bóstwa, często płci męskiej. Doskonale, dla własnych potrzeb dokonała Anna Nacher w swoim tekście metamorfozy Zeusa, z którego uczyniła bóstwo pożerające własne dzieci. Niestety, mimo usilnych prób odnalezienia odnotowanego faktu pożarcia potomstwa przez Zeusa, nie udało mi się to.5) Jednocześnie zapewniam, że Zeusowi nieobce było macierzyństwo, chociażby po pożarciu swojej pierwszej żony Metis (która była w ciąży) z głowy Zeusa wyłoniła się Atena.6) Na drugim biegunie mamy Herę, która zazdrosna stara się pozbyć potomstwa Zeusa, a także matek jego dzieci. Jednak tu znów ingeruje "krwiożerczy" Zeus, który w swoim udzie znajduje schronienie dla płodu, z którego urodził się Dionizos.7) Właśnie Dionizos staje się później symbolem oszałamiającej potęgi przyrody, czczony jest także jako bóg wody.8)

Feminizm nie polega na deprecjonowaniu tego, co męskie, tylko na odwołaniu się do wspólnoty kobiecego doświadczenia. Nie chciałbym być posądzony tutaj o krytykanctwo, ale czy takie bezkrytyczne odwołanie się do kobiecego doświadczenia może prowadzić czy chociaż pomóc w rozwiązaniu tak trudnych problemów, jak chociażby manipulowanie opinią publiczną i czy to kobiece doświadczenie może się w pełni przeciwstawić wzorcom kulturowym mającym na celu podtrzymanie zniewolenia, utrzymanie tej skażonej kultury w pełnej jej krasie i ciągłe jej rozwijanie.

Cytowana przez panią Nacher M. Kostash stwierdza: Jedno z najoryginalniejszych i najgłębszych spostrzeżeń feministycznych stwierdza, że to, co osobiste, jest polityczne. Jednak system polityczny jest odpowiedzią na to, co niezrozumiałe, jest także sposobem utrzymania ludzi w określonym porządku (czyt. systemie patriarchalnym), zaprzepaszczeniem, zniszczeniem możliwości zmiany obowiązujących stosunków społecznych. A o tym, czy ekofeminizm będzie próbą, a może nawet kluczem do zmiany społeczeństwa, wzorców kulturowych czy tylko szarpany na wszelkie sposoby deklinacją, stanie się kolejną modą, sposobem na wyrażenie swej pseudoindywidualności, zadecydujecie wy same - twórczynie.

A gdzie poszła Wilczyca? Tego nie wiem. Może biega po świecie jak nie nasycony, żarłoczny potwór. Lecz wolę myśleć o niej, że jest opiekuńczym dobrym duchem ludzi pozbawionych ojczyzny.9)

Rafał Jaśko

1) A. Nacher, Tropami Wadery (ekofeminizm jako propozycja) [w:] ZB 2(104)/98, s.9.

2) Chodzi mi o to, że większość feministek postrzega tzw. "businesswoman" jako kobiety siłą związane przez mężczyzn, przymuszone do wykonywania w społeczeństwie właśnie tej roli, niewolnice systemu patriarchalnego. A czyż nie jest tak, że to one same decydują o swoim życiu i to żądze, chciwość i zachłanność (odpowiednio stymulowane przez wzorce kulturowe) pchają je do takiego sposobu życia?

3) Na potwierdzenie mojej tezy o zdeformowaniu prawa natury, które przyczyniło się do stworzenia kultury patriarchalnej, mogę przytoczyć fakt, iż lwica też poluje, a mimo to zdobycz należy do samca.

4) Ślady równouprawnienia kobiet i mężczyzn możemy znaleźć też w społeczeństwie Krety minojskiej, u Żydów przetrwały też pewne ślady uprzywilejowanej roli matriarchatu, chociażby w postaci dziedziczności pochodzenia, które Żydzi dziedziczą po matce.

5) Niestety, korzystałem tylko z: R. Graves, Mity greckie; J. Piechowski, Symbole i mity starożytnej Grecji.

6) J. Schmidt, Słownik mitologii greckiej i rzymskiej, Katowice 1992, s.33.

7) J. Schmidt, jw., s.76.

8) J. Schmidt, jw., s.76.

9) J. Piechowski, Mity starożytnego Rzymu, Warszawa 1996, s.25.

TOMASZ PERKOWSKI NADAJE Z OKOPÓW LIBERALIZMU

Cieszy mnie niezmiernie, że stałem się bohaterem znacznej części lutowych ZB1) - mniejsza z tym, że negatywnym. Mam cichą nadzieję, że niedługo już dostąpię zaszczytu podobnego do tego, jakiego dostąpili Keynes lub doktor Guillotin i moje nazwisko stanie się rzeczownikiem pospolitym na określenie wrednego liberała broniącego żerowisk dla międzynarodowych korporacji.2)

Trochę jedynie mnie martwi, że moi adwersarze walczą nie z przedstawionymi przeze mnie poglądami, lecz z jakimś wirtualnym przeciwnikiem ze swoich koszmarów. Udowadnianie, że nie jest się wielbłądem, jest czasochłonne i mało skuteczne, ale tak dla porządku przypomnę, że nie wyrażałem się pochlebnie o kapitalizmie (a o ile pamiętam, to nawet nie użyłem tego słowa) ani nie zachęcałem do popierania firmy Exxon.3) W miejsce merytorycznej dyskusji pojawiły się te same, od lat powtarzane slogany, które ewentualnie mogłyby być zaskakujące lub ciekawe dla czytelników "Playboya" lub "Bussinesmana", lecz nie sądzę, aby wnosiły cokolwiek nowego na łamy ZB.

Może warto uświadomić młodych anarchistów i punków, którzy stanowią gros Czytelników tego popularnego dwutygodnika, co kryje się za powracającymi jak bociany na wiosnę sloganami o konieczności odejścia od liberalizmu. W skrócie oznacza to:

  1. "Wariant chiński"4) polegający na tym, że "mądrzejsi" postanawiają chwycić za mordę "głupszych" - oczywiście dla ich własnego dobra. Rośnie wtedy rola państwa, maleją prawa jednostki. Nawet jeżeli jesteście w stanie zgodzić się na takie rozwiązanie, to pamiętajcie, że system taki nigdzie się nie sprawdził i nigdy nie okazywał się na tyle stabilny, aby radzić sobie z nowymi wyzwaniami.
  2. Próbę zmiany nie systemu, lecz jednostek (co w założeniu miałoby prowadzić do zmiany tego pierwszego). To rozwiązanie wydaje się zdroworozsądkowe, bo gdyby wszyscy ludzie byli dobrzy i uczciwi, to oczywiście wszystkim nam by się lepiej żyło. Znowu mógłbym przytoczyć setki przykładów na to, że ten sposób też raczej się do tej pory nie sprawdził albo zwrócić uwagę, że gdzieś za nim kryje się idea Wielkiego Wyrównywacza (bo oczywiście w tym nowym świecie nie powinno być konkurencji i rywalizacji, a najłatwiej to osiągnąć, gdy wszyscy ludzie są tacy sami),5) albo złośliwie zwrócić uwagę na fakt, że - jak na razie - sukcesy naszych przemiłych ekologów głębokich są dosyć ograniczone. Sam jednak uważam, że wzrost świadomości ekologicznej jest niezmiernie istotnym elementem na drodze do osiągnięcia tego, co nazwałem "prawdziwie wolnym rynkiem", a co w zasadzie nie odbiega tak bardzo od koncepcji Kropotkina, Bookchina czy Schumachera (który notabene był ekonomistą). Siła liberalizmu i wolnego rynku kryje się w tym, iż umożliwiają one (chociaż oczywiście nie gwarantują!!!) wprowadzenie rozwiązań systemowych, gdzie nawet te jednostki, które kierują się egoizem, a nie altruizmem, także pracują dla dobra wspólnoty.6) Jeżeli natomiast wolny rynek wymusza rozwiązania najbardziej ekonomiczne, a systemy naturalne są najbardziej ekonomiczne i najbardziej stabilne (te dwa czynniki muszą być brane pod uwagę jednocześnie), to powinien on do takich właśnie rozwiązań prowadzić. Oczywiście pozostaje pytanie, na ile obecny system jest zdolny do zachowań racjonalnych, czy rzeczywiście dąży do rozwiązań najbardziej ekonomicznych i czy możliwie są radykalne zmiany w ramach systemu, wymuszające takie jego zachowanie. Jeżeli jednak na podstawie doświadczeń z komunizmem moi adwersarze wyciągają wniosek, że podobnie niereformowalny jest wolnorynkowy liberalizm, to oznacza to, że każdy system jest niereformowalny, a zatem wszelkie nasze starania na nic i czas zasmakować przyjemności życia, póki jeszcze można.

Pozdrawiam.

Tomasz S. Perkowski

PS

Mam wrażenie, że wpadłem w pułapkę mówienia o rzeczach, o których inni napisali już znacznie wcześniej i lepiej. Nie chciałbym już zatem kontynuować tej dyskusji. Niech wypowiedzą się inni, będę się z uwagą przysłuchiwał. Poniżej ośmielam się jedynie zamieścić krótką listę lektur rekomendowanych wszystkim, których temat zainteresował. Wbrew pozorom nie są to peany na cześć liberalizmu, pokazują jednak realne drogi jego reformy:

1) Zob. Dariusz Liszewski, Zaścianek Tomasza Perkowskiego [w:] ZB nr 3(105)/98, s.48 oraz J@ny, Odpowiedź Perkowskiemu [w:] tamże, s.65.

2) Niespodziewanie zanikła sympatyczna tradycja zwracania się do siebie na łamach ZB po imieniu. Będę się zatem trzymał tego nowego zwyczaju.

3) Najbardziej rozbawił mnie p. Liszewski, który z całą powagą podszedł do mojego stwierdzenia, że Kościół katolicki przyczynił się do obniżenia wzrostu populacji poprzez wprowadzenie celibatu. Drogi panie Darku, następnym razem specjalnie dla pana zaznaczę swoje żarty trzema wykrzyknikami.

4) Oczywiście nazwa została wybrana dosyć arbitralnie. Chiny na pewno nie zaliczają się do krajów przesadnie dbających o środowisko. Chodziło mi o ich podejście do problemu wzrostu populacji. Proszę także nie mówić, że przesadzam, bo faktycznie pomysł na takie totalitarne rozwiązanie krył się za pozornie głęboko ekologicznym tekstem prof. Ostasza (zob. Słabości ruchu proekologicznego [w:] ZB nr 10(100)/97, s.2).

5) Polecam z tego samego numeru ZB tekst Mirka Kowalewskiego o Papuasach (Nie zgadzam się z Papuasami!, s.61). Ludzie nie są tacy sami i zdrowe współzawodnictwo jest nie tylko nieuniknione, ale wręcz pożądane dla wspólnoty. Mirek jest jednym z niewielu ludzi, którzy próbują żyć w zgodzie z tym, co głoszą, wiec stanowi coś w rodzaju mojego ekologicznego sumienia. Jeżeli on nie zgadza się z tym samym, co ja, to znaczy, że nie pobłądziłem. Howgh!

6) Przykładem na trochę innym poziomie abstrakcji, ale za to przemawiającym do wyobraźni jest sprawa liczników na wodę, które zrobiły więcej dobrego dla oszczędnego gospodarowania wodą niż trwające wiele lat kampanie uświadamiające.

O WOLNYM RYNKU, KAPITALIZMIE I NIEKTÓRYCH JEGO KRYTYKACH
- Á PROPOS DYSKUSJI W ZB

Mam nadzieję, że Bogdan Pliszka nie będzie miał mi za złe, że po raz kolejny jako inspirację do swoich rozważań wezmę jego tekst, a mianowicie Historię pewnego nieporozumienia.1)

Tym razem zresztą generalnie zgadzam się z wyrażonym tam przez niego poglądem, że wolny rynek to nie to samo, co kapitalizm i że często zachodzi nieporozumienie polegające na utożsamieniu jednego z drugim. Tu drobna uwaga: słowa nie mają "zapisanego w niebie" jedynego prawdziwego znaczenia i jeśli ktoś zdefiniuje sobie oba słowa jednakowo, to ich utożsamienie - przy założeniu tych definicji - oczywiście nie będzie błędem. Jednak na ogół słowa "kapitalizm" używa się na oznaczenie systemu gospodarczego panującego obecnie w przeważającej części świata, wszędzie tam, gdzie w jakimś stopniu istnieje prywatna własność środków produkcji. Słowo to jest pochodzenia marksistowskiego2) (jeszcze jeden dowód na to, jak głęboko marksistowskie pojęcia przeniknęły do tzw. świadomości społecznej) i w teorii Marksa znaczyło (zresztą chyba dotąd znaczy?): ustrój społeczno-gospodarczy łączący środki produkcji należące do klasy kapitalistów z siłą roboczą pracowników najemnych pozbawionych środków produkcji, którego celem działalności gospodarczej jest zysk (definicja ze Słownika wyrazów obcych Władysława Kopalińskiego z r. 1967; podobna jest w wydanej za czasów Gierka Encyklopedii powszechnej PWN). Tak więc, trzymając się tej definicji, cechami charakterystycznymi kapitalizmu są fakty, że:

  1. środki produkcji należą tylko do części społeczeństwa, zwanej klasą kapitalistów,
  2. z owymi środkami produkcji swą siłę roboczą łączą pracownicy najemni (a nie np. niewolnicy czy chłopi pańszczyźniani).

Nietrudno dostrzec, że definicja ta stosuje się zarówno do gospodarek państw tradycyjnie i powszechnie zwanych kapitalistycznymi, jak i do gospodarek "bardziej ludzkich" (tzn. tych, które korzystały generalnie z pracy najemnej, nie niewolniczej - np. późny PRL) krajów tzw. realnego socjalizmu. Jednak - oczywiście - podstawowym elementem ideologii marksizmu w wydaniu reżimu sowieckiego i podległych mu partii komunistycznych na Zachodzie było podkreślanie, że w krajach obozu sowieckiego środki produkcji należą do "mas pracujących", a nie - jak to było w rzeczywistości - rządzących elit (które wówczas na mocy samej definicji kapitalizmu trzeba by było uznać za klasę kapitalistów). Tak więc utarło się (dzięki coraz popularniejszym marksistom, ale i ich krytykom, którzy przejęli słownictwo przeciwników), że kapitalizm jest tylko tam, gdzie właścicielami są generalnie (w mniejszym lub większym stopniu) osoby prywatne. Utarło się do tego stopnia, że dziś w zachodnich słownikach (wiem to, bo dowiedziałem się tego w trakcie internetowej dyskusji z pewnym człowiekiem z USA) definiuje się kapitalizm jako prywatną własność środków produkcji (w opozycji do socjalizmu - państwowej własności środków produkcji). Z tego też powodu ci z zachodnich anarchistów, którzy opowiadają się za nieograniczaniem prawa do pokojowo i uczciwie zdobytej prywatnej własności - nie będę tu wchodził w szczegóły, co należy tu rozumieć przez słowa "pokojowo" i "uczciwie" - a co za tym idzie, wolnym rynkiem (jeśli nikt nie może wtrącać się w to, co robisz ze swoją własnością, to nie może się w szczególności wtrącać w to, czy, jak, kiedy, komu i za ile ją sprzedajesz), nazywają się sami anarchokapitalistami. Dla szerokiego zaś ogółu kapitalizm oznacza rzeczywistość społeczno-gospodarczą panującą dziś w większości krajów świata.

Znaczenie terminu "wolny rynek" jest natomiast, jak myślę, jednoznacznie określone przez znaczenie słów "wolny" i "rynek" i nie budzi raczej powszechnych wątpliwości. Co prawda może się zdarzyć, że ktoś rozumie wymienione słowa zupełnie inaczej, niż się to tradycyjnie przyjmuje, sądzę jednak, że dla większości ludzi wolny rynek oznacza sytuację, w której po pierwsze - transfer dóbr materialnych i usług dokonywany jest w wyniku dobrowolnych umów wymiany (rynek), a po drugie - istnieje swoboda zawierania takich umów i ich realizowania, tzn. nie grożą za to represje ("wolny").

Podane przez Bogdana Pliszkę we wspomnianym artykule przykłady (wskazanie, gdzie znajduje się stado mamutów w zamian za trzy tury; usługa seksualna w zamian za butelkę bimbru) są z punktu widzenia tej definicji trafnymi przykładami transakcji dokonywanych na wolnym (w zakresie wymienionych towarów i usług) rynku, choć sama definicja wolnego rynku podana przez Bogdana nie jest dla mnie zbyt jasna (sytuacja, w której określone dobra mają pewną wartość, będącą wynikiem umowy między sprzedawcą a nabywcą - a co, jeśli w danym przypadku nie doszłoby do umowy - czy oznacza to, że rynek nie jest wolny lub że nie istnieje?). Przykłady te wskazują jednak, że wolny rynek dla kolegi Bogdana oznacza w gruncie rzeczy to samo, co dla mnie i - jak sądzę - większości ludzi.

Jeżeli więc rozumieć przez wolny rynek to, co wyżej, a przez kapitalizm panujący nam dziś na tzw. Zachodzie - i nie tylko - ustrój gospodarczy (jak, powtarzam, według mnie rozumie to większość ludzi), to jasne jest nie tylko to, że słowa te znaczą coś innego, ale i to, że opisują coś innego. Innymi słowy: gospodarka kapitalizmu jako całość nie stanowi wolnego rynku. Ba, po dokładnym przyjrzeniu się jej funkcjonowaniu okazuje się, że przypadki wolnego rynku są tam raczej wyjątkami niż regułą. Po pierwsze - transfer wielkiej części dóbr (w wielu krajach ponad połowy) odbywa się w ogóle poza jakimkolwiek rynkiem, to znaczy pod przymusem: chodzi tu o podatki i inne przymusowe świadczenia na rzecz państwa. Oczywiście pieniądze z podatków nie trafiają do jakiegoś abstrakcyjnego "państwa", tylko do określonych ludzi, w tym funkcjonariuszy państwowych oraz szeregu uprzywilejowanych grup otrzymujących dotacje lub robiących z państwem interesy.

Innym przykładem pozarynkowego, przymusowego transferu jest np. zanieczyszczanie prywatnych terenów oraz powietrza w prywatnych domach i mieszkaniach wskutek funkcjonowania fabryk czy autostrad. Właściciele tych terenów z reguły przymusowo świadczą usługi, polegające na udostępnieniu swojej ziemi, domu czy mieszkania na składowisko lotnych zanieczyszczeń (przeważnie za darmo). Jeśli ktoś ma wątpliwości, czy można to tak zaklasyfikować, to niech porówna to do udzielanej nieraz, oczywiście odpłatnie, usługi polegającej na udostępnieniu terenu na jakieś bardziej "uchwytne" odpady (np. różne płynne trucizny w beczkach). Jeszcze innym przykładem transferu dóbr poza rynkiem jest przymusowe wykupywanie czyjejś własności, jak ma to miejsce np. obecnie w Polsce, w przypadku ziemi pod autostrady. Oprócz tego mamy, oczywiście, w większości krajów przymusową służbę wojskową, czasem też cywilną.

Tam, gdzie rynek funkcjonuje, na ogół nie jest on wolny. Na gros rodzajów działalności gospodarczej w większości krajów kapitalistycznych potrzeba popartego opłatą zezwolenia (wiążącego się z wymogiem prowadzenia ksiąg, a nierzadko rejestrowania transakcji w specjalnych urządzeniach), a często i koncesji, których ilość jest ściśle ograniczana (w ten sposób sztucznie utrzymuje się oligopole). Istnieją na tym rynku monopole obejmujące dane terytorium - najczęściej zalicza się do nich: poczta, telekomunikacja, energetyka, kolejnictwo, w mniejszej skali także np. wywożenie śmieci - a zawsze emisja pieniądza. Szeregu towarów nie wolno przewozić przez odgórnie ustalone granice. Czasami w ogóle nie wolno przez te granice przejeżdżać, nie wolno też przeważnie podejmować pracy po "niewłaściwej" stronie granicy, chyba że ma się na to zezwolenie. Niektóre towary teoretycznie wolno przez granice przewozić, ale trzeba zapłacić haracz celny; bywa, że jest on na tyle wysoki (celowo), że czyni ich sprzedaż za tą granicą nieopłacalną.

Nieporozumienie polegające na utożsamianiu wolnego rynku z kapitalizmem bierze się - moim zdaniem - z tego, że decydenci kapitalizmu (politycy i różnego rodzaju uprzywilejowani ciągnący z jego istnienia zyski) lubią od dawna nazywać ten ustrój gospodarką wolnorynkową, pragnąc ukryć fakt istnienia przywilejów i pozarynkowego transferu dóbr. Jak słusznie napisał w tym samym numerze ZB Marcin Hyła3): tak zwany "wolny rynek" jest tylko słowem-wytrychem, używanym przez obecny establishment tego świata. Niestety, krytycy tego establishmentu bardzo często przejmują słownictwo przeciwnika i w ślad za nim zaczynają używać terminu "wolny rynek" na określenie istniejącego stanu rzeczy. I tak np. Tomasz Perkowski3) z początku trafnie zauważa, iż: Funkcjonujący obecnie rynek nie jest wolnym rynkiem!, potem jednak pisze, że: Wolny rynek (w takiej formie, jaką posiada on obecnie) wyzwala chciwość, przemoc; (…) ale ma jedną wielką zaletę (…) - działa. Polemizując z nim, Dariusz Liszewski5) również najwyraźniej zgadza się z poglądem, że wolny rynek w jakiejś formie obecnie istnieje: to, że "wyzwala" i "działa" - to wiemy. Richard Richardson6) pisze o Unii Europejskiej i związanym z nią wolnorynkowym kapitalizmie. Nawet Marcin Hyła, tuż po wypowiedzeniu cytowanych wyżej słów o słowie-wytrychu, używa sformułowania: Dzisiejszy wolny rynek.

Takie używanie tego terminu może powodować nieporozumienie i utrwalić Czytelnika w błędnym przekonaniu, że obecna gospodarka, np. Polski czy USA, jest wolnorynkowa. Jednak moim zdaniem problem czasami bywa poważniejszy - niektórym krytykom istniejącego systemu rzeczywiście nie podoba się w nim właśnie to, że pozwala on lub zamierza pozwolić, mimo wszystko na jakiś - dla nich zbyt duży - stopień wolności rynku. Z ich punktu widzenia funkcjonujący dziś rynek i tak jest zbyt wolny. Na przykład Wojciech Krawczuk w artykule Zazielenić traktat z Maastricht7) pisze, że ostatnie decyzje rządów europejskich w takich sprawach, jak deregulacja rynku energetycznego mogą cofnąć nas w dziedzinie ochrony środowiska o kilkadziesiąt lat. O cóż tu chodzi? Okazuje się, że: Do tej pory odbiorca nie miał możliwości wybierania, od kogo chce kupić prąd. Teraz jeśli może kupić tani prąd dla swojej fabryki z elektrowni jądrowej we Francji albo droższy z elektrowni wodnej, to co wybierze? Tak więc zdaniem p. Krawczuka jedynym ratunkiem dla środowiska przed zalewem elektrowni jądrowych jest pozbawienie odbiorcy swobody decydowania, od kogo może kupować prąd. Decydować powinni - jak dotychczas - urzędnicy. A co, jeśli ci urzędnicy zdecydują, że prąd ma być pobierany z elektrowni jądrowej, którą np. "trzeba wybudować w celu zaspokojenia rosnących potrzeb energetycznych regionu"? Zapewne p. Krawczuk hołduje przekonaniu, że troszczący się o środowisko urzędnik zezwoli na budowę i pobór prądu wyłącznie z elektrowni wodnych (hm…, a co z tamami?), natomiast wredny odbiorca wybierze zawsze prąd z elektrowni jądrowych, który - oczywiście - zawsze będzie tańszy, nawet jeśli wskutek zliberalizowania rynku liczba potencjalnych odbiorców wielokrotnie wzrośnie.

W innym tekście z Silva rerum: PROUT - trzecia ścieżka rozwoju8) możemy poczytać sobie o założeniach nowego ustroju społeczno-ekonomicznego przedstawianego jako alternatywa wobec komunizmu, kapitalizmu i demokracji. Założenie pierwsze: Żadnej jednostce nie powinno być wolno gromadzić bogactw materialnych bez jasnego pozwolenia lub zgody ciała zbiorowego. Założenie drugie: Powinno się maksymalne wykorzystywać i racjonalnie rozdzielać cały potencjał tego wszechświata - ziemski, nadziemski i duchowy. Według komentarza ta druga zasada zachęca społeczeństwo do użycia wszystkich zasobów wszechświata do zaspokojenia ludzkich potrzeb (chyba najskrajniejszy antropocentryzm, jaki można wymyślić); minimum podstawowych potrzeb wszystkich ludzi powinno być zagwarantowane, ale te jednostki, które wniosły szczególny wkład w służbę społeczeństwu, powinny otrzymać specjalne wynagrodzenie. Tak więc gromadzenie bogactw materialnych na własną rękę (nawet drogą własnej pracy lub dobrowolnych umów z innymi ludźmi) jest niedopuszczalne, potrzebna jest tu zgoda ciała zbiorowego. Tylko ono (de facto oznacza to rząd) ma prawo decydować, kto i w jakiej wysokości może otrzymać specjalne wynagrodzenie, a kto ma poprzestać na minimum. A więc jesteśmy w domu: albo tak jak w kapitalizmie zabierzemy w podatkach tym, co mieć "nie powinni" i damy tym, co mieć "powinni" albo też - tak jak w komunizmie - uczynimy całą gospodarkę na danym terytorium jednym wielkim rządowym monopolem i będziemy wypłacać pensje tak, jak chcemy. Albo trzecia droga: częściowo to, częściowo to. Z dalszego komentarza wynika, że chyba to ostatnie: rządowe mają być przemysły kluczowe, reszta ma być spółdzielcza i (jeśli chodzi o małe przedsiębiorstwa zatrudniające kilku ludzi i nie zajmujące się istotnymi dobrami i usługami) prywatna. Do złudzenia przypomina to PRL…

Jak zauważył we wspomnianym na początku tekście Bogdan Pliszka, wolny rynek istniał na wiele wieków przed pojawieniem się kapitalizmu. Nie jest więc odpowiedzialny za to, co dzieje się obecnie, zwłaszcza, że dziś jest on raczej rzadkim zjawiskiem. Wolność rynku można ograniczać, jak każdą wolność, jedynie przymusem, tak więc wszelkie działania w tym kierunku muszą wiązać się z utrzymywaniem, a nierzadko rozbudową i wzrostem uprawnień aparatu przymusu. Próba ograniczenia tej wolności do zera w leninowskiej Rosji czy Kambodży Czerwonych Khmerów doprowadziła do gigantycznego terroru. Próba ograniczenia do zera rynku narkotyków (w tym marihuany) w USA doprowadziła do tego, że rozwinęły się gangi, specjalne antynarkotykowe oddziały działają dziś praktycznie ponad prawem, mogąc w każdej chwili wtargnąć do czyjegoś mieszkania pod pretekstem szukania narkotyków, a policja ma prawo skonfiskować człowiekowi dom, jeśli znajdzie w nim choćby niewielką ilość zakazanego środka, nawet jeśli nie zostało udowodnione, że narkotyki należą do właściciela domu lub że wiedział on o ich istnieniu.

Ograniczenia swobody rynku pracy, polegające na niedopuszczaniu w różnych krajach do pracy pracowników pochodzących z innego kraju, doprowadziły do ograniczenia swobody przekraczania granic państwowych, utrzymywania odpowiednio dużej liczby strażników granicznych, robienia łapanek na "nielegalnych" imigrantów i kontrolowania pracodawców, czy przypadkiem nie zatrudniają kogoś "na czarno". I tak dalej. Istnienie wolnego rynku nie oznacza, że wszystkie dobrowolne stosunki między ludźmi muszą być rynkowe, nie wyklucza bezinteresowności i miłości. (W świecie, gdzie wszyscy byliby bezinteresowni, rynek nie istniałby w ogóle, ale i nie trzeba byłoby go też zakazywać, ograniczać jego wolności ani z nim walczyć). Ale ograniczanie wolności rynku nie oznacza wzrostu bezinteresowności, a jedynie wzrost przymusu.

Na koniec, w związku z całą dyskusją w ZB dotyczącą wolnego rynku i kapitalizmu, chciałbym przytoczyć fragment kultowej książki pokolenia hipisów - Illuminatusa! Roberta Antona Wilsona i Roberta Shea. Wydaje mi się, że jest on tu jak najbardziej na miejscu.

WOLNY RYNEK: Organizacja społeczeństwa, w której wszelkie transakcje ekonomiczne są wynikiem wolnego wyboru i nie podlegają środkom przymusu.

PAŃSTWO: Instytucja ingerująca w Wolny Rynek poprzez stosowanie środków przymusu oraz politykę uprzywilejowania (wspieraną środkami przymusu).

PODATKI: Forma przymusu bądź ingerencji w Wolny Rynek, polegająca na ściąganiu haraczu (tzw. podatku) przez państwo; pieniądze te pozwalają państwu na wynajem sił zbrojnych stosujących przymus w interesach grup uprzywilejowanych, jak również na bezkarne angażowanie się w wojny, rozróby, eksperymenty, "reformy" itp., nie na koszt własny, lecz na koszt "swoich" obywateli.

PRZYWILEJ: Z łacińskiego "privi" - prywatny, i "lege" - prawo. Korzyści zagwarantowane przez państwo i chronione za pomocą aparatury przymusu. Prawo na użytek prywatny.

LICHWA: Forma przywileju oraz ingerencja w Wolny Rynek polegająca na tym, że któraś z grup popieranych przez państwo monopolizuje system monetarny, dzięki czemu pobiera haracz (tzw. udziały), pośrednio lub bezpośrednio, z większości, o ile nie wszystkich, transakcji gospodarczych.

PRYWATNA WŁASNOŚĆ ZIEMSKA: Forma przywileju oraz ingerencja w Wolny Rynek, w której jedna z grup popieranych przez państwo "posiada" ziemię, co pozwala jej ściągać haracz (podatek) od osób zamieszkałych, pracujących i produkujących na tym terenie.

CŁA: Forma przywileju oraz ingerencji w Wolny Rynek, która nie dopuszcza równoprawnej konkurencji produktów wytwarzanych poza granicami państwa z produktami krajowymi.

KAPITALIZM: Typ organizacji społecznej opartej na podatkach, lichwie, prywatnej własności ziemskiej i cłach w sposób uniemożliwiający funkcjonowanie Wolnego Rynku, którego jest rzekomo wyrazicielem.

KONSERWATYZM: Szkoła myśli kapitalistycznej rzekomo na usługach Wolnego Rynku, w rzeczywistości chroniąca lichwę, prywatną własność ziemską, cła i podatki.

LIBERALIZM: 9) Szkoła myśli kapitalistycznej dążąca do naprawienia błędów kapitalizmu przez dodanie nowych praw do praw już istniejących. Ilekroć konserwatystom uda się przeforsować kolejny przywilej na drodze prawa, liberałowie usiłują przepchnąć ustawę ograniczającą przywilej, co zmusza konserwatystów do precyzyjniejszego sformułowania prawa forsującego przywilej itd., w myśl zasady "wszystko, co nie jest zakazane, obowiązuje" oraz "wszystko, co nie obowiązuje, jest zakazane".

SOCJALIZM: Dążenie do obalenia wszelkich przywilejów i przekazania władzy z powrotem w ręce chroniącego przywileje dysponenta aparatu przymusu, jakim jest państwo; oligarchia kapitalistyczna zostaje niniejszym zamieniona na monopolizm państwowy. Bielenie izby za pomocą czarnej farby.

ANARCHIZM: Taka organizacja społeczna, w której Wolny Rynek funkcjonuje swobodnie bez podatków, lichwy, prywatnej własności ziemskiej, ceł i innych form przymusu i przywileju. ANARCHIŚCI PRAWICOWI przewidują, że Wolny Rynek będzie spontanicznie wywoływał silniejsze tendencje do rywalizacji niż współpracy. ANARCHIŚCI LEWICOWI przewidują, że Wolny Rynek będzie spontanicznie wywoływał w ludziach silniejsze tendencje do współpracy niż rywalizacji.

Jacek Sierpiński

1) Bogdan Pliszka, Historia pewnego nieporozumienia [w:] ZB nr 3(105)/98, s.46.

2) Nie udało mi się tego stwierdzić z całkowitą pewnością, jednakże nigdy nie natrafiłem na jakikolwiek dowód, by ktoś używał tego terminu przed Marksem i Engelsem. Nawet jednak jeśli tak było, to zasługa spopularyzowania tego terminu przypada "klasykom" oraz ich późniejszym uczniom, komentatorom i krytykom.

3) Marcin Hyła, Oj, Pucik, Pucik… [w:] tamże, s.55.

4) Tomasz Perkowski, Ekologia liberalno-konserwatywna [w:] ZB nr 12(102)/97, s.77.

5) Dariusz Liszewski, Zaścianek Tomasza Perkowskiego [w:] ZB nr 3(105)/98, s.48.

6) Richards Richardson, Wolnorynkowy kapitalizm a ekologia [w:] ZB nr 12(012)/97, s.90.

7) Wojciech Krawczuk, Zazielenić traktat z Maastricht [w:] Silva rerum, Biblioteka "Zielonych Brygad" nr 27, s.235.

8) Vimal Kumar, PROUT - trzecia ścieżka rozwoju [w:] tamże, s.55.

9) W amerykańskim znaczeniu tego słowa; w Europie przyjęło się nazywać tę "szkołę myśli" socjaldemokracją [przyp. J. S.].

j


Zielone Brygady nr 9 (111), 1-15 maja 1998