Zielone Brygady nr 10 (112), 15-31 maja 1998


POLSKI NARODOWY PROGRAM DLA WSZYSTKICH
WEZWANIE DO DZIAŁANIA
BUDUJMY MINIREZERWATY PRZYRODY
W KAŻDEJ MIEJSCOWOŚCI

I. ŚWIATOWY HOLOCAUST PRZYRODY W KAŻDYM KRAJU TRWA. USTALENIA UCZONYCH

Od wielu lata naukowcy publikują dramatyczne ostrzeżenia o wyniszczaniu przyrody. Ludzkość doszła do stanu, w którym granica pomiędzy istnieniem a nieistnieniem cywilizacji jest coraz bardziej nikła. Niektóre fakty:

Liczba ludzi na świecie wzrasta co roku o 92 mln i sięga już 6,4 mld. W ostatnim dziesięcioleciu świat utracił 1/5 ziemi ornej, co odpowiada powierzchni Indii i Chin. Co najmniej 140 gatunków roślin i zwierząt wymiera każdego dnia. Polska czerwona księga roślin obejmuje 34 gatunki, które utraciły u nas wszystkie stanowiska, 39 jest wymierających, a 71 narażonych na wyginięcie, podobnie jak 56 dalszych gatunków, określanych jako "rzadkie". W Europie 29 gatunków ptaków jest zagrożonych całkowitym wyginięciem, a dalszych 185 zagrożonych jest na znacznych obszarach, także już zdegradowanych. Co roku wycina się na Ziemi 17 mln ha lasów (połowa powierzchni Finlandii). Według danych ONZ-etu co roku przybywa na Ziemi 207 200 km2 pustyń, przede wszystkim z powodu wypasania. Aby uzyskać 1 kg mięsa, zużywa się ok. 100 tys. l wody, podczas gdy dla kilograma pszenicy potrzeba 900 l. Ogromne koszty nieekonomicznej produkcji wołowiny i innego mięsa utrzymywane są dzięki olbrzymim dotacjom. Na przykład w 1994 r. w Europie wyniosły one ok. 150 mld $. Według szacunków Worldwatch Institute z 1992 r. 1/5 wszystkich gatunków roślin i zwierząt wyginie w ciągu 20 lat. Nawet jeśli okres ten okaże się dwukrotnie dłuższy - ulegające degradacji ekosystemy muszą doprowadzić do upadku całej cywilizacji.

Takie i bardziej dramatyczne fakty "panowania człowieka nad Ziemią" przytaczane są dziś w ogromnej literaturze. Bibliografia dotycząca zatroskania o losy przyrody - świata, 5 lat temu zajmowała 600 stron druku.

Obserwacje własne. Złowrogie zmiany każdy z nas, "zwykłych" ludzi, dostrzega u siebie gołym okiem. Przykład: we wsi, w której teraz mieszkam, jeszcze przed II wojną światową, naturalne, niskie ukształtowanie terenu dawało ludziom ogromne korzyści z bujnych łąk i ok. 150 ha rozlewisk i stawów. Aliści po 1946 r. wspaniałe stawy hodowlane (na 1 ha można dziś hodować 3-5 t ryb!) odwodniono, krzewy i drzewa wycięto, a teren ostatecznie zaorano! Poziom wód gruntowych w okolicy obniżył się o kilka metrów. Zniszczono naturalne siedliska dla różnych zwierząt, a zwłaszcza tysięcy ptaków, które po prostu wyginęły. Z nostalgią można tylko wspominać żyjące tu tak niedawno kuliki, derkacze, słonki, zimorodki, sowę błotną i wiele innych rzadkich gatunków. Natomiast rolnicy, stosujący kosztowne tony chemikaliów na zdegradowanych polach, coraz bardziej narzekają na nieopłacalność upraw. Podobne przykłady mógłby przytoczyć każdy z Czytelników.

II. DIAGNOZY DOTYCZĄCE PRZYCZYN WYNISZCZANIA PRZYRODY I WYSIŁKI ZMIERZAJĄCE DO ODWRÓCENIA TEGO TRENDU

Wśród licznych przyczyn wymienia się przede wszystkim kryzys klasycznego humanizmu, czyli utrzymujący się wciąż, skompromitowany, kartezjański antropocentryzm. Ochrona środowiska uznawana jest w dalszym ciągu za sensowną o tyle tylko, o ile przynosi korzyści człowiekowi. Głęboki kryzys ekologiczny wymaga dziś rozbudzenia wśród ludzi (we wszystkich społeczeństwach) sumienia ekologicznego. Rozbudzenie owego sumienia - szacunku dla przyrody, aby nie oznaczało to wciąż nieobowiązujących frazesów, wymaga od ludzi zrezygnowania na rzecz innych bytów natury ze znacznej części swych "przywilejów", jakie ludzkość uzurpuje sobie od wieków.

Innymi słowy, antropocentryczną cywilizację Zachodu, całkowicie nastawioną na produkcję i konsumpcję służącą tylko człowiekowi, jego wygodzie i przyjemnościom, należy uznać za rozdział w historii definitywnie zamknięty. Nowy rozdział, który otwieramy u schyłku XX w., musi wychować ludzi, którzy we własnym interesie, dobrowolnie zechcą posunąć się na ławce "panowania nad światem" i ustąpić znaczącego miejsca także innym bytom natury. Podkreśla się także, że przyjazne, podmiotowe traktowanie przyrody jest dziś istotnym elementem kultury.

Francuski filozof Luc Perry stwierdza, że obecnie potrzebna jest "umowa naturalna", analogiczna do słynnej "umowy społecznej" filozofów XVIII w.: proponowali oni, aby uregulować prawnie stosunki między ludźmi; teraz natomiast należałoby postąpić podobnie ze stosunkami człowiek - przyroda.

Na ten temat opublikowano już wiele propozycji. W uproszczeniu: jedna grupa - to nowe wizje świata, podstawy filozoficzne, w tym "uniwersalizm" formułowany od 1989 r. przez polski ruch naukowy International Society for Universalism - organizację o światowym zasięgu. Druga grupa - to przeważnie ogólnie formułowane, ważne zalecenia polityków i uchwały konferencji, z których najbardziej znane to Agenda 21, Rio 1992 i Rio 1997 + 5. Zalecenia te powinny stać się źródłem konkretnych działań, realizowanych przez rządy w takich sprawach, jak: edukacja, zalesianie, nawadnianie, ograniczanie emisji niebezpiecznych substancji itd., itd. Na przykład w tej ostatniej kwestii podpisano konkretne ustalenia, zmniejszenia emisji o 6-8%, na konferencji w Tokio 11.12.97.

Niestety, rozpatrując rezultaty Agendy 21, stwierdzono, że sytuacja przedstawia się gorzej niż przed pięcioma laty. Główne problemy nie zostały rozwiązane nawet w stopniu minimalnym. Znowu przypomniano, że 1/4 przyrodniczych zasobów światowej bioróżnorodności zapewne zostanie stracona w ciągu najbliższych trzydziestu lat.

Za jedną z mądrzejszych propozycji ostatnich lat uważa się Globalny plan ekologiczny Al Gore'a, którego autor - wiceprezydent USA nazwał "Nowym Globalnym Planem Marshalla". Obejmuje on 5 celów stategicznych:

Jak widać, są tu również zestawienia najważniejszych problemów, których rozwiązanie wymaga pilnego wdrażania bardzo wielu szczegółowych zadań. A wszystkie one są niezbędne dla ocalenia "globalnego środowiska naturalnego". Nawet najbogatsze kraje nie przystąpiły na swoim terenie do całościowej realizacji tak pomyślanego planu. Tym niemniej w USA opracowano Federalną strategię ochrony różnorodności biologicznej i od 4 lat przeznacza się tam miliardy dolarów rocznie na badania naukowe, chronione rezerwaty, zmianę metod gospodarowania na terenach półnaturalnych oraz ratowanie ginących gatunków i ekosystemów, czyli działalność na zasadzie pogotowia ratunkowego. Rozbudowano również uniwersyteckie wydziały zasobów przyrodniczych i polityki środowiskowej, a także zreformowano wydziały leśne. Wszystkie one obok tradycyjnych wydziałów biologii i geografii zajmują się badaniami i kształceniem studentów w zakresie ochrony przyrody i różnorodności biologicznej.

Można tylko wyrazić nadzieję, że nowy rząd w Polsce, w ramach następnego budżetu, bardzo poważnie potraktuje wyżej przedstawione potrzeby, które dotyczą również naszego kraju. Zalążki zostały wykonane w 1996 r. Instytut Ochrony Środowiska przystąpił do opracowania krajowej strategii ochrony różnorodności biologicznej. Prace mają jednak charakter głównie teoretyczny.

Tymczasem istnieje pilna potrzeba praktycznych działań: powiększania terenów zielonych, ochrony starodrzewia w lasach i ograniczania całkowitych zrębów, powiększania parków narodowych (np. wreszcie całej Puszczy Białowieskiej) i krajobrazowych, zalesiania terenów po b. PGR-ach i innych, nawadniania, zakładania nowych parków, a także rewizji zacofanych zasad zagospodarowywania przestrzennego na wsiach, aby zabronić wreszcie budowy nowych kolonii i ludzkich siedlisk w szczerym polu (!).

III. BUDOWA MINIREZERWATÓW PRZYRODY W KAŻDEJ MIEJSCOWOŚCI
- JAKO JEDNA Z KONKRETNYCH FORM PRACY NAD WZBOGACENIEM BIORÓŻNORODNOŚCI

W Polsce troska o zieleń, zakładanie nowych parków, zagajników, remiz, pasów drzew i krzewów i innych ma wielowiekowe tradycje. Dla wielu naszych przodków był to także "sposób na życie". Ogromne zasługi począwszy od Izabeli Czartoryskiej w XVIII w. mają tu Dezydery Chłapowski, Adam Wodziczko i wielu, wielu innych, także wśród ludzi nauki, że wspomnę tylko Lecha Ryszkowskiego w ostatnich latach.

Niestety, po 1945 r. odnotować musimy olbrzymie straty w polskim krajobrazie. Na przykład z 16 tys. parków dworskich, które władza socjalistyczna odebrała właścicielom, ok. 70% doszczętnie wycięto, zdewastowano lub ograniczono ich powierzchnie. Powycinano ogromną większość wspaniałych drzew śródpolnych - sadzonych od zawsze na skrzyżowaniach dróg, pól i nad rzekami. W lasach na niespotykaną skalę ogołocono powierzchnie starodrzewia: jak wiemy, procesowi temu ulega nawet Puszcza Białowieska, uznana za światowe dziedzictwo biosfery. Wycinania drzew przydrożnych w żadnym stopniu nie rekompensują nikłe ilościowo i jakościowo nowe nasadzenia. Krajobraz wszędzie pustoszeje, bynajmniej nie tylko z powodu zaborczej "cywilizacji", rozrastania się miast, wsi, dróg itp. Jeśli dodać do tego chemizację rolnictwa - nic dziwnego, że ogromna ilość wolno żyjących zwierząt i roślin utraciła po prostu swoje naturalne siedliska i nie ma szans na przetrwanie.

W tym kontekście cenną i bardzo praktyczną formą wzbogacania zasobów przyrody może okazać się budowanie MINIREZERWATÓW W KAŻDEJ MIEJSCOWOŚCI. Program ten, nie wymagający gigantycznych nakładów, opisany został w pismach do Ministerstwa Ochrony Środowiska z dnia 21.1.91 i 28.9.94 oraz w różnych artykułach. Przypominam jego główne założenia:

1. Przesłanie ideowe MINIREZERWATÓW. Po raz pierwszy realizuje się w praktyce zmianę filozofii myślenia człowieka: oto wyrzeka się on dobrowolnie cząstki - rzekomo tylko swego - terytorium na rzecz wolno żyjących zwierząt i roślin i czyni to w każdej miejscowości, a nie tylko w znikomych obszarowo parkach narodowych itp.

2. Rozbudowa zieleni. Wyszukujemy teren, od kilkudziesięciu arów do hektara i więcej, który posiada wodę - zakole rzeczki, staw, bodaj oczko wód opadowych. Można wykorzystać okolice dawnej żwirowni, zakrzewiony nieużytek, kępę drzew itp. Teren powinien być wykupiony; ustanowienie tam minirezerwatu odbywa się poprzez uchwałę władz gminy, która przekazuje go grupie realizatorów - najlepiej szkole, drużynie harcerskiej czy organizacji ekologicznej. Gmina z samorządem pomagają przy organizowaniu początkowych prac czy ewentualnie finansowaniu koparki itp., ale kieruje do pracy bezrobotnych, którym i tak wypłacane są zasiłki bez jakiegokolwiek ekwiwalentu pracy. Stopniowo sadzi się tam znaczne ilości rodzimych drzew i krzewów. Coraz bujniejszą zieleń otacza się gęstym żywopłotem z głogów rokitnika, tarniny, iglaków, a także w miarę możliwości płotkiem z napisem: MINIREZERWAT - TU NIE WCHODZIMY. Wszak zobowiązujemy się (pkt 1) tego terenu nie penetrować. Przy zakładaniu minirezerwatów dobrze byłoby na stałe wylansować zwyczaj czczenia ważnych wydarzeń rodzinnych (ślubów, narodzin) przez sadzenie "własnych" drzewek, jak również organizowanie w tym celu wiosennych Dni Ochrony Przyrody.

Kryterium powodzenia minirezerwatu to pierwszy udany lęg ptaka na "naszym" drzewku czy krzewie, udana reintrodukcja np. ropuchy paskówki czy zielonej, cennej rośliny, czy rzadkiego gatunku jaszczurki, dla której przygotowujemy stertę kamieni itp. Zimą może to być stadko północnych jemiołuszek, zapraszających się tu na jagody z nowych jarzębin, kaliny czy czarnego bzu.

3. Wychowanie proekologiczne. Kluczowy problem ratowania przyrody, jak podkreślają uchwały kongresów (ostatnio Rio+5) i uczeni - leży w przemianie świadomości ludzi. Leszek Kołakowski ukuł nawet nowy termin "metanoia", czym określa radykalną zmianę mentalności, która pozwoli ludziom na bardziej skuteczną walkę z wszystkimi zagrożeniami naszej cywilizacji.

Własnoręczna budowa minirezerwatów znakomicie koresponduje z tymi potrzebami, bo to po prostu najlepszy sposób na kształtowanie od dziecka proekologicznej mentalności. Szybkie spektakularne rezultaty własnej pracy, odnotowane w kronice szkolnej i gminnej, dowody uznania, satysfakcja, że dokonało się czegoś pożytecznego dla przyrody, wreszcie nagrody…

Nie ulega wątpliwości, że znaczne grupy tej młodzieży zasilą wkrótce pokolenia wójtów i radnych, którzy w każdej miejscowości, w dziesiątkach sytuacji nie dopuszczą do zubożenia zasobów przyrody. Celów tych nie da się osiągnąć tylko poprzez lekturę, naukę w szkołach, wycieczki czy oglądanie filmów przyrodniczych!

4. Nazwa MINIREZERWAT jest bardzo ważna: ostoja, siedlisko, remiza, użytek ekologiczny - mają swoje zalety. Jednakże trzeba przyjąć termin dla przeciętnych ludzi. Zgódźmy się, że już sama nazwa MINIREZERWAT jest prosta i czytelna, zrozumiała dla wszystkich, a poza tym psychologiczne akceptowalna, skłania do przyjaznego myślenia: wszak skoro "mini", a więc małe, to mogę ustąpić, obyć się bez tego; skoro "rezerwat", to wiem, co to oznacza - muszę to szanować, chronić. Tworząc minirezerwat albo godząc się na jego założenie w pobliżu, sam nie tracę, a przysłużę się czemuś ważnemu - przyrodzie, którą przecież lubię. Minirezerwat - w jednym słowie informacja i wezwanie do ochrony.

5. Dowody powodzenia: ponieważ najlepszym argumentem są fakty i dobrze jest zaczynać od siebie, wspomnę tylko, że śladem mych przodków i podziwianych przeze mnie przyrodników, od 9 lat usiłuję własnoręcznie poszerzyć już taki skromny minirezerwat na Podlasiu. Nad stawem i w miejscu dawnego składowiska środków chemicznych posadziłem - jak dotąd - 627 drzew i krzewów 28 gatunków. Nie zraża mnie fakt, że "mechanizacja" prac sprowadza się wciąż do… szpadla, dwojga rąk, gumiaków i wiadra, przy pomocy którego nieraz długo musiałem nawadniać sadzonki. Niektóre mają już 8 m, a na 12 obserwuję regularne lęgi piegży, pokrzewek ogrodowych i czarnołbistych, trznadli i rudzika. Od 1992 r. wyleciało stąd zapewne kilkaset "dodatkowych" piskląt, a jagody na 45 drzewkach rzadko mogą dotrwać do zimowych wizyt jemiołuszek: już jesienią zostają doszczętnie objedzone przez kwiczoły. To dobry przykład, że tych drzew i miejsc odpoczynku jest wciąż za mało dla zimowych gości, a przecież w każdej miejscowości przelotne ptaki i inne zwierzęta szukają wytchnienia i pokarmu.

6. Minirezerwaty - ważne działanie w narodowym programie ochrony przyrody.

Z naciskiem podkreślam, że idea MINIREZERWATÓW W KAŻDEJ MIEJSCOWOŚCI pomyślana jest nie jako kolejny projekt przywabiania wokół domu jakichś ptaków czy jeży. Program ten popierany już przez wielu naukowców, znakomicie koresponduje z różnymi działaniami ochroniarskimi, a w sensie prawnym może być oparty o art. 30 ustawy o ochronie przyrody z dn. 16.10.91 przewidującej ustanawianie tzw. "użytków ekologicznych".

Nakazem chwili jest dopracowanie i wdrażanie praktycznego programu angażowania większej części społeczeństwa (o co dopomina się np. Rio+5) na rzecz pomnażania zasobów przyrody. Najlepiej koordynować to w Ministerstwie Ochrony Środowiska. Nie wymagajmy, aby w każdej gminie i szkole wymyślano od nowa cały program.

Jeden z profesorów, ekolog o głośnym nazwisku, napisał do mnie: (…) gdyby gminom obiecano jakieś dotacje czy inne formy wyróżnień, mielibyśmy "epidemię" minirezerwatów… pomysł - jeszcze raz to podkreślam - jest wspaniały.

Rzeczywiście, jeśli jesienią przyłączamy się do australijskiej, pożytecznej akcji "Sprzątanie Świata", to nasze polskie minirezerwaty mogą stać się programem narodowym, realizowanym również w innych krajach. Wszak przyroda nie zna granic. Wprowadzono go np. do Włoch, Nigerii czy na Bliskim Wschodzie, zapewne z czasem w jakimś stopniu przyczyniłoby się do zaprzestania wyłapywania w sidła milionów ptaków podczas przelotów. Minirezerwaty, aczkolwiek specjalistyczne, są zakładane w Niemczech i Holandii. Przy życzliwym zainteresowaniu polskich przyrodników, władz samorządowych, Sejmu i Rady Ministrów nasz program mógłby być ważnym i skutecznym sposobem na zmianę stosunku ludzi do przyrody i po prostu pomnażania terenów zielonych z ich cudowną "bioróżnorodnością".

Spieszmy się. Naukowcy jak najbardziej słusznie nas pouczają, że podczas gdy rewolucja rolnicza trwała kilka tysięcy lat, a rewolucja przemysłowa obejmowała stulecia, przemiany w kierunku ekologicznie bezpiecznego świata będą musiały zostać ograniczone do kilku dziesięcioleci. (Brown et al., 1991). Polski program MINIREZERWATY W KAŻDEJ MIEJSCOWOŚCI, rozwijany edukacyjnie i łączony z pokrewnymi działaniami w środowisku (nawadnianie, łączenie z lasami itd.), mógłby przyspieszyć te tak potrzebne przemiany. Będę wdzięczny za łaskawe listy od Czytelników i organizacji ekologicznych.

Andrzej Mirski
08-206 Huszlew 138
Huszlew 0-83/358-01-28

Literatura:

1) L. Brown, Ch. Flavin, S. Postel, Saving the planet, Worldwatch Institute, 1992.

2) L. Ferry, Nowy ład ekologiczny, Centrum Uniwersalizmu przy Uniwersytecie Warszawskim, 1995.

3) J. Gliwicz, Co robią naukowcy dla zachowania różnorodności biologicznej, Instytut Ekologii PAN, 1996.

4) Z. Głowaciński (red.), Polska czerwona księga zwierząt, PWRiL, Warszawa 1992.

5) J. Kuczyński, Przeciw katastrofie świata. Uniwersalizm i federacja życia. Przesłanki realizacji "Globalnego Planu Ekologicznego" Al Gore'a, Pol. Tow. Uniwersalizmu, 1977.

6) Z. Lewartowski, Czy powstanie projekt MINIREZERWATY PRZYRODY W KAŻDEJ MIEJSCOWOŚCI [w:] "Orlik" nr 29/1997, ss.7-16.

7) M. Mitrias, Leszka Kołakowskiego koncepcja METANOI, Polskie Tow. Uniwersalizmu (Ziemia Domem Człowieka, ss.33), 1997.

8) A. Mirski, W parku, minirezerwaty - komentarz do filmu przyrodniczego, TV Warszawa, 1990.

9) A. Mirski, Budujemy minirezerwaty [w:] "Słowo Podlasia" nr 15/1995.

10) A. Mirski, Minirezerwaty w każdej miejscowości [w:] "Przyroda Polska" nr 10/1997.

11) L. Ryszkowski, S. Bałazy, Strategia ochrony żywych zasobów przyrody w Polsce, Zakład Badań Środowiska Rolnego i Leśnego PAN, Poznań 1991.

12) E. Teske, Problemy związane z ochroną gatunków roślin rzadkich i zagrożonych [w:] "Chrońmy Przyrodę Ojczystą" 48, 1992.

13) M. Gromadzki, A. Dyrcz, Z. Głowaciński, M. Wieloch, Ostoje ptaków w Polsce - przedmowa: L. Tomiałojć, Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków, Gdańsk 1994.

14) A. Wodiczko, Prace młodzieży na polu ochrony przyrody [w:] "Ochrona Przyrody" nr 14/1934.

15) K. Zarzycki, R. Kaźmierczakowa, Polska czerwona księga roślin, PAN, Kraków 1993.

UWAGI W SPRAWIE
TZW. "MINIREZERWATÓW PRZYRODY"

Artykuł p. Andrzeja Mirskiego pt. Budujmy minirezerwaty przyrody w każdej miejscowości (bieżące ZB) jest odzwierciedleniem kilku bardzo ważnych problemów:

Koncepcja zatem słuszna i pochwały godna, mimo oczywistych uproszczeń i utopijnych - mimo wszystko - założeń. Do takich stwierdzeń upoważnia mnie wiele lat poświęconych teoretycznym i praktycznym zagadnieniom ochrony środowiska, ekologizacji wreszcie.

Zagadnienia minirezerwatów przyrody nie można sprowadzać - jak robi to Autor - wyłącznie do sadzenia drzew i krzewów w formie remiz śródpolnych. Ustawowo zalegalizowana koncepcja użytków ekologicznych jest szersza i obejmuje wszelkie marginalne zbiorowiska roślinne, wysoce sobie ceniąc np. zbiorowiska nieleśne: szuwary, murawy kserotermiczne, bagna i torfowiska. Czasem sadzenie zalesień i zadrzewień na miejscu takich zbiorowisk przynosi więcej szkody niż pożytku, eliminując większe bogactwo przyrodnicze niż to, które sami wprowadzamy. Zatem - czasem bezpieczniej jest nic nie robić, a jeśli robić, to tylko tyle, by jak najdłużej utrzymać bezleśny charakter takiego zbiorowiska - czasem wręcz wycinając pojawiające się tam samosiewy drzew i krzewów.

Dalej - chcąc, by nasz minirezerwat był pełniejszy, bogatszy w gatunki, by spełnił pełniej funkcje rezerwuaru biocenotycznego dla otaczających go upraw - należy wzbogacać go o gatunki roślin zielnych, które kiedyś na danym terenie występowały lub mogą występować. Sądzę zresztą, że Autor zdaje sobie z tego sprawę. Ja zaś obawiam się tylko, że zastępowanie fachowości ideologią na szeroką skalę nie może przynieść nic dobrego. Mamy tego niezliczone przykłady chociażby w postaci potworków - chimer zadrzewieniowych, gdzie dobre chęci nie zastąpiły, niestety, fachowości. W ciągu ostatniego półwiecza, w miarę zanikania wiedzy i sztuki ogrodniczej zakładanie zadrzewień zależało li tylko od fantastycznych najczęściej wyobrażeń ich twórców. Skutki tej ignorancji możemy oglądać tak w miastach, jak i w krajobrazie otwartym.

Dotykam tutaj problemu, który od lat przyprawia mnie o konfuzję. Instytucjonalna ochrona przyrody, wspierana ochoczo przez liczne grupy zawodowych ekologów-naukowców, ma niewątpliwe osiągnięcia w ochronie konserwatorskiej i monitoringu stanu środowiska przyrodniczego. Marzenie przyrodników l. 70., by technika naprawiała to, co sama zepsuła (W. Goetel), doczekało się praktycznej realizacji w postaci udanych projektów oczyszczalni ścieków, instalacji filtrujących spaliny, pomysłowych instalacji grzewczych itd. Okazuje się dalej, że nie spowodowało to znaczącego przyrostu poprawy jakości środowiska "otwartego", użytkowanego przez człowieka. Czasem wręcz wyraźnie widzimy pogarszanie się tego stanu.

Problem ten będzie niesłychanie trudno rozwiązać "odgórnie", siłami urzędowej ochrony przyrody. Zdaje się zresztą, że nie jest ona przygotowana do tak nietypowej działalności. Moim zdaniem (i nie tylko moim) czeka nas olbrzymi wysiłek w postaci uspołecznienia ochrony przyrody. Miejsce instytucji muszą zająć profani. Pomysł Pana Mirskiego doskonale się w tym nurcie mieści. Rzecz jednak w tym, że społeczeństwo niezbyt jasno wie, co jest, a co nie jest w zasięgu jego możliwości. Ewentualne manipulacje z "poprawianiem świadomości" też na niewiele się zdadzą, jako że najczęściej trzeba po prostu wiedzieć, jak daną rzecz zrobić.

Liczne ekologizujące korporacje uczonych są ze zrozumiałych względów za eksperckim scenariuszem wydarzeń - nic dla przyrody nie da się zrobić dopóty, dopóki odpowiedni sztab specjalistów nie opracuje odpowiedniego programu. Posiadanie programu przez gminę jest też warunkiem uzyskania jakichkolwiek finansów z zewnątrz. W niektórych gminach takich proekologicznych programów bywa już po kilka, jeśli nie kilkanaście. Są to: miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego i ochrony przyrody, program czystości i porządku, małej retencji wodnej, zadrzewień, zwiększania lesistości, wdrażania rolnictwa ekologicznego, budowy oczyszczalni przyzagrodowych etc., etc. Gminy z konieczności gromadzą te programy za mniejsze lub większe pieniądze. Nie oznacza to jednak, że są od tego mądrzejsze. Raz - dlatego że i tak nie mają pieniędzy na ich realizację, dwa - czeka je jeszcze trud sporządzenia dokumentacji planowanych przedsięwzięć. Okazuje się, że wydanie pieniędzy na jakikolwiek program ekologiczny nie przybliżyło ani o krok ekologicznego raju. Program nie jest dokumentacją i tyle!

Gdzież tu jest więc miejsce dla ludzi z zewnątrz? Jako ignoranci ("profani") muszą czekać i słuchać, co mają do powiedzenia eksperci. Obliczyłem kiedyś, że aby "naukowo" przygotować proces ekologizacji we wszystkich 2 500 gminach w Polsce, potrzeba ok. 50 lat. Tak długo oczywiście czekać nie możemy, do tego bowiem czasu zniknie pewnie z połowa żyjących obecnie gatunków. Zamiast więc tworzyć papierowe byty urojone w postaci powodzi wszelkiego rodzaju "strategii", ekspertyz i programów ochrony środowiska - nasi specjaliści muszą znaleźć sposób na opracowanie tysięcy "instrukcji działań" obliczonych na miliony profanów jako ich wykonawców. I niech im ktoś za to przyzwoicie zapłaci - tak, jak płaci za bezużyteczne często "programy".

Wzorcowym przykładem jest tutaj tak często krytykowane przez zielonych leśnictwo. Leśnictwo jako metoda racjonalnego użytkowania zasobów leśnych pojawiło się przed 200 laty jako reakcja na bezprecedensowe, rabunkowe wyniszczenie ówczesnych lasów. Pomimo panującego wówczas schematyzmu gospodarki leśnej udało się nie tylko utrzymać trwałość użytkowania ocalałych lasów, lecz również zwiększyć powierzchnię zalesioną, zwiększyć zapas drewna na pniu, a w wielu przypadkach - różnorodność biologiczną do tego stopnia, że dziś leśnicy mówią o możliwości pewnej renaturalizacji lasów w Polsce i Europie. Wszystko to byłoby niemożliwe bez opracowanych przez specjalistów instrukcji działań, dzięki którym leśniczy wie, co może, a czego nie może robić. Niewątpliwie ogranicza to inicjatywę leśników, ale sumaryczny efekt jest chyba pozytywny.

Podobnie rolnik zamierzający przejść na tzw. gospodarowanie ekologiczne - chcąc zaliczać się do rolników ekologicznych, musi koniecznie zrobić to i to.

Podam inny przykład, który doskonale ilustruje podstawową sprzeczność interesów przywoływanych przeze mnie grup ludzi. Otóż w mojej gminie są bodajże dwa stanowiska dzikiej marchwi, na której żerują gąsienice jednego z najpiękniejszych, rzadkiego i chronionego motyla - pazia królowej. W wyniku intensywnego rolnictwa marchew ta staje się coraz rzadsza. Ba, na tych ocalałych resztkach roślin nie znajduję już gąsienic pazia królowej. Za to do 100 gąsienic żeruje co rocznie na marchwi w moim warzywniku. I tu pojawia się dylemat - jako człowiek świadomy groźby katastrofy ekologicznej nie chciałbym tym insektom zaszkodzić. Potrzebna jest mi instrukcja działania, jak mam zebrać swoją marchew i nie zmarnować być może ostatnich okazów chronionego stworzenia w gminie.

Do tej autentycznej historyjki dorabiam jeszcze jej hipotetyczny ciąg dalszy. Otóż wyobraźmy sobie, że w wyniku inwentaryzacji przyrodniczej (wersja ekspercka) w gminie XYZ odkryto jakieś ugory z dziką marchwią i żyjącym na niej paziem królowej. Naturalną koleją rzeczy robi się z tego wielki szum (informacyjny), zamawia drogie opracowania (rezerwatu, użytku ekologicznego etc.), wydaje zarządzenia, jeździ państwowymi limuzynami, płaci delegacje, kontroluje, wydaje zalecenia. Często bywa tak, że nominalnie przynajmniej ogranicza się wstęp miejscowej ludności, traktując ją jako zło konieczne itp. Czy można zatem dziwić się, że miejscowa społeczność, nic z tego nie mając, nie ma też najmniejszych motywacji, by cokolwiek chronić? To przecież jest sprawa tych Bardzo Ważnych Ludzi z Miasta. A przecież lokalne społeczności w imię jakichś własnych interesów mogą takie użytki ekologiczne, minirezerwaty czy co tam jeszcze spreparować właściwie za darmo, przy czym ubocznym tego skutkiem może być taka sytuacja, że dotychczas rzadki motyl stanie się pospolity - jak np. bielinek kapustnik! Po cóż go wtedy chronić?

Na wstępie wspominam, że koncepcja Pana Mirskiego jest jakoś tam utopijna (nie mówię wprost - że to źle; "utopijna" oznacza tutaj tylko tyle, że "nieskuteczna"). Odwołuje się ona do szeroko rozumianej "świadomości ekologicznej", która jest co prawda cenną, lecz nie główną przyczyną sprawczą zmian na lepsze.

Tak naprawdę proekologiczne zmiany w użytkowniku środowiska miały miejsce w przeszłości wiele razy (nasz wiek nie ma wcale monopolu na wyłączność). I wiele razy racjonalizacja pobierania użytków ze środowiska ratowała ludzkość przez katastrofą. Tak było w przypadku rolnictwa, pszczelarstwa, łowiectwa, leśnictwa, rybactwa. Synergia celów ekologicznych i gospodarczych była tak daleko posunięta, że motywy ekologiczne i gospodarcze były nie do odróżnienia. Zresztą nikt wówczas nie słyszał o ekologii.

Humanizacja człowieka odbywała się zawsze kosztem zasobów środowiska, które użytkowano przy użyciu technik adekwatnych do stopnia rozwoju gospodarczego i kulturalnego społeczeństw. Z reguły określony poziom technologii pozyskiwania zasobów przyrodniczych wystarcza do utrzymania pewnej stałej populacji ludzkiej bez szkody dla jej biologicznego komfortu i dla środowiska. W miarę postępów cywilizacji obserwujemy, owszem, wzrost potencjału biologicznego i technicznego człowieka, a co za tym idzie - wzrost presji na środowisko. I to jest mylące, bowiem nie pozwala dostrzec, że mimo tego środowisko jakoś to znosi. Otóż nieustannie doskonali się sposoby użytkowania środowiska.

Przykładem niech będzie historia rolnictwa płodozmianowego. Społeczności myśliwskie uzyskują zagęszczenia rzędu 0,1-1 osoby/km2, podczas gdy rolnicze: 120-150 osób/km2. Widzimy więc znaczne zwiększenie potencjału biologicznego, wiemy też, że tylko na tej drodze człowiek zaczął tworzyć cywilizacje.

Pierwotne rolnictwo miało wszelkie cechy rolnictwa rabunkowego, gdzie rabunek dotyczył zarówno sposobu pozyskiwania ziemi uprawnej (rolnictwo żarowe), jak i sposobu jej użytkowania, co szybko prowadziło do jej wyjałowienia i degradacji. Wyjałowioną ziemię porzucano na rzecz nowej, pozyskanej tym samym - rabunkowym sposobem. Kolejne etapy rozwoju rolnictwa to wynalazek płodozmianu, najpierw 2- i 3-letniego, wreszcie 4-letniego z późniejszymi modyfikacjami, który pozwala nie tylko utrzymać przez czas wyjątkowo długi żyzność gleb, lecz - o dziwo - pozwala podnosić tę żyzność. Mało tego - płodozmianowy system uprawy ziemi zwiększa produkcję biologiczną, a co za tym idzie - pozwala na wyżywienie o wiele więcej ludzi, niż na tej samej ziemi można było wyżywić bez stosowania płodozmianu.

Co się zatem musiało stać w przeszłości, że nowe techniki obchodzenia się ze środowiskiem stały się powszechne? Nikt rozsądny nie pozyskuje bowiem ziemi uprawnej, wypalając np. połać lasu. Raz - dlatego że tego robić nie wolno, dwa - dlatego że znamy lepsze sposoby uprawy. Nikt, kto chce skosztować miodu, nie musi wspinać się na wysokie drzewa, by przy okazji zniszczyć rój pszczeli; hodowla pszczół, uprawa buraków cukrowych udostępniły człowiekowi w istocie nieograniczone źródło słodyczy.

Kiedyś przyczyną sprawczą działań proekologicznych w gospodarce był brak jakiegoś gospodarczo cennego dobra: mięsa, zboża, jaj, drewna, miodu, zwierzyny, ryb itp. Dzisiaj lokalnie i - jak się zdaje - przejściowo cierpimy nawet na swojego rodzaju kryzys nadprodukcji tych zasobów (vide: limitowanie wielkości produkcji rolnej w USA i krajach UE, nieopłacalność rolnictwa w Europie Środkowo-Wschodniej, trudności ze zbytem drewna w Europie itp.).

Nasze współczesne wołanie o ekologizację (cokolwiek by to znaczyło) nie jest więc zbyt odkrywcze; proekologiczne techniki towarzyszą człowiekowi przynajmniej od początków rolnictwa. Wszędzie tam, gdzie protest "ekologów" zwraca się przeciwko naukom biologii stosowanej, tj. rolnictwu, leśnictwu, łowiectwu - jest to protest jałowy, pusty - zaciemniający jedynie obraz rzeczywistości! Nie rolnictwo płodozmianowe jest złe, lecz jego niepotrzebne uproszczenie (uprzemysłowienie), lekceważące mechanizmy równowagi biologicznej, troskę o bilans wodny, dbałość o zachowanie zasobów próchnicy.

W sumie: dobrem, którego posiadamy jakby za mało, jest szeroko pojęta bioróżnorodność. Jest ona nie tylko bezcennym kapitałem dla przyszłości - jako niepowtarzalny zapis informacji genetycznej - w dającej się wyobrazić erze biotechnologii. Przede wszystkim bioróżnorodność otaczającego nas świata staje się powoli czynnikiem gospodarczym. Dziś już wiemy, że utrzymanie trwałości użytkowania ekosystemów li tylko metodami technicznymi nie jest ani na dłuższą metę skuteczne, ani opłacalne. A jeśli tak - to musi się znaleźć mechanizm transmisji modelu nowej ekologizacji w życie. Techniki protegujące wzrost tej bioróżnorodności muszą stać się własnością społeczną. I wcale nie dobra wola ludzi czy ich "wyższa" świadomość ekologiczna będzie przyczyną sprawczą nowego etapu ekologizacji; będzie nią twarda konieczność gospodarcza.

Ł "Pracownia na rzecz Wszystkich Istot" gorąco popiera idee minirezerwatów i odsyła do "Dzikiego Życia" nr 11(42) z listopada '97, gdzie jest jeszcze dużo tekstów uzupełniających (o roli leżących drzew, potrzebie parków ekologicznych itp.).

Janusz Korbel

Osobiście angażuję się w identyczną aktywność jak Pan Mirski, z tym tylko, że lansuję proekologiczne rozwiązania nie dla nich samych czy dla enigmatycznych "celów ekologicznych", a dla konkretnych celów gospodarczych. Stąd, jeśli uda mi się namówić rolnika na zakładanie zadrzewień, to nie dlatego że chciałbym widzieć piękniejszy krajobraz (co oczywiście jest prawdą), a dlatego że rolnik zyskuje w ten sposób ochronę swoich pól przed erozją wietrzną, a w przyszłości - istotne źródło opału. Równowaga ekologiczna, która z tego może wyniknąć, rolnika nie musi wcale interesować i nie interesuje. Coraz częściej zdarza się, że rolnicy, których gospodarstwa narażone są na silne wiatry i tym samym - niebezpieczeństwo erozji wietrznej, sami zabiegają o to, aby coś na to zaradzić. Czują przez skórę, że likwidacja ich warsztatu pracy oznacza osobistą deklasację i marginalizację społeczną.

Jeśli namawiam kogoś na wykopanie stawu - nie tłumaczę wcale, że chciałbym w nim widzieć tysiące żab i ropuch, wydry albo czaple. Rolnika interesuje staw jako potencjalne miejsce hodowli ryb (źródło cenionego białka) oraz rezerwuar wody na wypadek awarii wodociągu lub nieszczęścia pożaru. To, że staw taki staje się mimo tego miejscem wylęgu i bytowania tysięcy organizmów składających się na tzw. bioróżnorodność, rolnika z reguły niewiele obchodzi. System ten jest tak perfidny, że człowiek ten może serdecznie nie znosić żab i ropuch, a mimo to nic przeciwko nim nie może zrobić!

Stajemy dzisiaj przed nie lada jakim wyzwaniem: otóż życie i jego potrzeby każą nam rozwiązywać zadania, o których tak naprawdę nic nie wiemy. Nawet gdybyśmy znali parametry zharmonizowanego krajobrazu, np. rolniczego, to ich wprowadzenie i tak stanie pod znakiem zapytania z uwagi na prywatną własność gruntów i zupełnie różne motywacje i intencje ich właścicieli. W sytuacjach kryzysowych prywatna własność gruntu i motywacje właściciela są jak najbardziej po stronie "ekologii"; jakieś proekologiczne rozwiązanie znajduje w osobie właściciela lepszego strażnika niż wszystkie ustawy ekologiczne i urzędy razem wzięte. Ponieważ znam już setki takich połączeń, dobrze wróżę na przyszłość "uspołecznionej" wersji ekologizacji.

Z doświadczenia wiem też, że jedno udane wdrożenie jest więcej warte niż 100 pogadanek. W tym sensie minirezerwaty p. Mirskiego są jak najbardziej "na fali". Na tej zasadzie wręcz żywiołowo rozpowszechnia się w Toruńskiem zakładanie systemowych zadrzewień śródpolnych, kopanie stawów, nowe techniki zakładania zalesień porolnych, przyzagrodowe oczyszczalnie ścieków, energooszczędne piece CO na niskokaloryczną biomasę. Największym problemem jest wspomniany już brak udanych wdrożeń proekologicznych rozwiązań krajobrazowych. W minirezerwacie p. Mirskiego niewątpliwie osiedlą się pożyteczne, rzadkie i chronione stworzenia. Ale czy okolica odczuje ich dobroczynny wpływ biocenotyczny np. w promieniu 1 km? Oczywiście nie. Dopóki minirezerwaty nie staną się prężnym rezerwuarem biocenotycznym, promieniującym na bliższą i dalszą okolicę, dopóty będą tylko ćwiczeniową wprawką.

Nie wiemy np., ile i jakich minirezerwatów potrzeba - dajmy na to - na 100 ha użytków rolnych, by dawało to pełną ochronę biologiczną przed szkodnikami czy pełne zapylenie roślin uprawnych. Nie wiemy, jakie gatunki roślin możemy introdukować, nie wiemy, jakie gatunki owadów (i jak?) prowadzić w hodowlach i półhodowlach.

Rezerwuary biocenotyczne muszą bowiem wykazywać większą prężność niż biocenozy naturalne. O ile bowiem w naturalnych lasach Polski zagęszczenie ptaków wynosi 50-100 par/10 ha (i to wystarcza do utrzymania w nich równowagi biologicznej), o tyle w zadrzewieniach (w połączeniu z zabiegami wspomagającymi przez człowieka) zagęszczenie to wzrasta do 300-400 par/10 ha, a nawet do 800 par (park barona Berlepscha). Należy się liczyć z tym, że trzeba uzyskać 3-, 5-, 10-krotne zwiększenie liczby pożytecznych owadów (w stosunku do naturalnych zagęszczeń), by ich obecność była w krajobrazie zauważalna. Jak to kompleksowo zrobić - właściwie nie wiemy.

Oleg Budzyński
Wielkie Pułkowo
87-212 Lipnica

Wielkie Pułkowo, 31.1.98

PODAJ DŁOŃ NATURZE - BIEŻĄCA OPOWIEŚĆ

Niektórzy z Was z pewnością wiedzą, że już od 1995 r. Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych współpracuje z organizacjami z Wielkiej Brytanii, wspólnie popularyzując przyjazne środowisku sposoby renaturalizacji obszarów zdegradowanych przez przemysł. Wspólne przedsięwzięcia w Polsce dotyczą przede wszystkim wykorzystania zdegradowanych obszarów przemysłowych do tworzenia tzw. "terenów miejskiej przyrody", które mają charakter oaz dzikiej natury, stanowią wspaniały teren edukacyjny i są zielonym zakątkiem dla mieszkańców sąsiednich osiedli.

Tereny miejskiej przyrody nie przypominają parków, są to raczej tereny mające wykorzystać potencjał naturalny terenu, a nie służyć tworzeniu tradycyjnych ogrodów. Jest wiele powodów, które zadecydowały o wspólnej realizacji projektu. FWIE, współpracując z organizacjami pozarządowymi z północno-wschodniej Anglii, wykorzystuje ich doświadczenia z przeszłości podobne do tych, jakie teraz mamy w Polsce.

Wielkie fabryki, które od kilkuset lat zanieczyszczały środowisko, straciły swoje znaczenie gospodarcze. Likwidacja dużych zakładów przemysłowych spowodowała, że ogromne obszary, które wcześniej były użytkowane przez huty, kopalnie i inny przemysł ciężki, zostały zdegradowane i wyjałowione. Jednocześnie rodziny, które pracowały w tych fabrykach od kilku pokoleń, znalazły się bez dochodów i możliwości. Wiele tych terenów zostało zrekultywowanych przez władze państwowe dzięki dotacjom z Unii Europejskiej na nowoczesny przemysł. Jednakże znaczna ich część została pozornie zrestaurowana i pozostawiona w takim stanie, a inne części terenu nie zostały w ogóle zmienione. Czasem było to wynikiem ryzyka takiego, jak trujące odpadki z uprzedniego wykorzystania. Czasem z powodu ogromnych kosztów inwestycji.

Ludzie, którzy pracowali w starych fabrykach wymagających intensywnej pracy człowieka, musieli poszukać sobie innej pracy, bardziej zautomatyzowanej, przeprowadzić się w poszukiwaniu innej pracy, założyć własne firmy albo przejść na emeryturę. Żaden z nich nie miał wiele do powiedzenia, jak te tereny powinny być wykorzystane, jeżeli w ogóle miałyby być.

Drugim powodem, na którym projekt się koncentruje, jest paradoks starych fabryk, wokół których dzika przyroda potrafi żyć. Taki typ długotrwałych inwestycji nie jest w stanie zmienić bardzo (np. raz stworzona kopalnia nie zostanie przeniesiona) natury - obie: fauna i flora - jak się okazuje - są blisko związane z nią. Klasycznym przykładem w UK jest Oxford Ragword (Senecia squalidus) - roślina klimatu śródziemnomorskiego. Została ona przywieziona do UK w XVIII w. i hodowana w ogrodzie botanicznym Uniwersytetu Oxfordzkiego. Jest to roślina dobrze znosząca gleby suche, ubogie w składniki mineralne, wiatrosiewna. Nasiona tej rośliny rozniesione prze wiatr po całym Oxfordzie spowodowały, że wyrosła na wszystkich terenach, gdzie znalazła dogodne warunki. Kiedy w Oxfordzie pojawiła się kolej żelazna, roślina ta znalazła idealne środowisko na torowisku i dzięki wiatrom wytworzonym przez przejeżdżające pociągi obrosła torowisko i wkrótce znalazła się na większości terenów Anglii, przez które biegną tory kolejowe.

W Newcastle-upon-Tyne w północno-wschodniej Anglii sporo dużych budynków zostało wzniesionych dla obsługi nadmiernie przeładowanego portu nad rzeką. Przykładowo jeden z budynków będący magazynem mąki, uważany za architektonicznie doskonały ma szczytową ścianę boczną wysoką na ok. 60 m, z wąskimi krawędziami tylko blisko wierzchołka. W rzeczywistości budynek wygląda bardzo podobnie do okolicznych klifów, znajdujących się ok. 15 km dalej na Morzu Północnym, gdzie mewy trójplaczaste (Risa tridactyle) budują swoje gniazda, używając gładkich, wąskich krawędzi, żeby móc składać swoje jajka. Ptaki te jak inne mewy nie stronią od morza za wyjątkiem Newcastle, gdzie z dala od morza znalazły budynek idealny do zakładania gniazd. Jest to miejsce bardziej chroniące je od drapieżników niż klify, a poza tym ludzie w obawie przed utratą zapasów mąki zwalczają plagę szczurów i tym samym powodują, że populacja tych ptaków nienaturalnie wzrasta. Ten budynek jest teraz najbardziej wysuniętym w głąb lądu terenem, na którym mewy zakładają swoje gniazda, i jest on chroniony przez prawo brytyjskie.

Jest znacznie więcej historii opowiadających o możliwościach kolonizacji dzikiego życia oraz ich koegzystencji z przemysłem, np.: historia fok wykorzystujących do łapania ryb dopływ wody z elektrowni. Powodem jest to, że natura łatwo przystosowuje się i można to wykorzystać, tworząc tereny miejskiej przyrody, aby dostarczać użytecznych zasobów zieleni dla społeczeństwa.

Trzecia przyczyna kryjąca się w projekcie ma związek z potencjalnymi zmianami polskich krajobrazów miejskich, tj. pojawienie się planowania przestrzennego miast. Projektanci - te straszne kreatury rozmnażają się w Zachodniej Europie i serwują nieużyteczne pomysły, ale rośliny, podobnie jak Oxfordzki Ragword, znalazły niszę, aby być wszędzie tam, gdzie im to odpowiada. Największy problem z projektantami miejskim jest taki, że są oni nieprawdopodobnie ciężko myślący. Nie mogą znieść widoków pasów zieleni, które nie są świeżo skoszone ani chodników porośniętych roślinkami wyrastającymi z pęknięć, nie znoszą dziur w ziemi, które zostały wykopane przez króliki lub inne zwierzaki, lub stawów z wodorostami i roślinnością błotną.

Skosić trawę! Odchwaścić chodniki! Zasypać dziury! Osuszyć łąki! Oczywiście wszystko za rządowe (Twoje) pieniądze. Rezultatem tej strasznej zaciekłości jest to, że środowisko zieleni miejskiej w Europie Zachodniej jest zniszczone. Jeżeli w zachodnioeuropejskim mieście jest zielona ścieżka, możecie być pewni, że będzie się składać z ok. 5 gatunków traw i stokrotek. Ptakami, które spotkacie będą: wróble, szpaki, gołębie i czasem jakiś ptak z rodziny kruków, zbierające martwe resztki jakiegoś drzewa. To wszystko nie musi być prawdą. To nie jest zagłada i ciemność, oczywiście; to są przykłady, gdzie dzikie życie się także rozwija. Ale oni mają tendencje do niszczenia i jak w dwóch powyższych przykładach ludzie ci nie powinni przykładać do tego ręki i korzystać do tego z pieniędzy innych.

Ten przykład niesie również dobre argumenty. W ten sposób zapewnia się zatrudnienie ludziom, którzy plewią, koszą i generalnie niszczą przyrodę. To jest właśnie nasz argument, ludzie ci bowiem mogą być zatrudnieni w projekcie Podaj dłoń naturze.

Tworzenie terenów przyrody miejskiej jest po to, by pomóc ludziom zreflektować się, czym jest dzika przyroda, którą mają w środowiskach zabudowanych w Polsce, zrozumieć wartość i ostrzec przed potencjalnym złym traktowaniem jej. Nie popełnijcie błędów, lokalne władze poświęcą każdy wysiłek (i każdą Twoją złotówkę), aby przeobrazić polski krajobraz zurbanizowany w model zachodnioeuropejski, dopóki nie poznają wspólnego stanowiska mieszkańców decydującego, w jakim środowisku chcą żyć.

W Polsce FWIE współpracuje od 1995 r. z organizacjami z UK, prowadząc projekt szkoleniowy współfinansowany przez UE, dotyczący kształtowania i zarządzania terenami przyrody miejskiej. Teren miejskiej przyrody powstał na obszarze starej fabryki Solvay - Zakładów Sodowych na przedmieściach Krakowa.

Mike Wilson
tłum. Małgorzata Złocka
FWIE
Sławkowska 12, 31-014 Kraków

CZY POWSTANIE PSZCZYŃSKI PARK KRAJOBRAZOWY?

Być może już w sierpniu na znacznej części terytorium dawnego Księstwa Pszczyńskiego powołany zostanie przez wojewodę katowickiego Pszczyński Park Krajobrazowy. Dokumentacja Parku powstała już w 1994 r., jednak do tej pory leżała głęboko w szufladach Urzędu Wojewódzkiego. Było to spowodowane niechęcią poprzedniego wojewody do idei powołania Parku. Obecnie plany te zostały odkurzone i wygląda, że doczekają się realizacji.

Według pierwotnych planów Pszczyński Park Krajobrazowy miał obejmować tereny od Łazisk Górnych, Orzesza i Żor na zachodzie po dolinę Wisły na wschodzie i od Tychów i Bierunia na północy do Czechowic-Dziedzic na południu. Obecnie zwolennicy parku w Urzędzie Wojewódzkim w Katowicach uważają tak duży teren za nierealistyczny, przeważa koncepcja utworzenia Zespołu Pszczyńskich Parków Krajobrazowych, który składałby się z 3 części:

O ostatecznych granicach mają zdecydować konsultacje z zainteresowanymi gminami, które to konsultacje właśnie trwają. Autorzy projektu przekonują o dużych wartościach przyrodniczych tego terenu. Znaczną jego część stanowią obszary leśne należące do dawnej Puszczy Pszczyńskiej. W Jankowicach koło Pszczyny znajduje się największy w kraju rezerwat faunistyczny powołany dla chronienia Ośrodka Hodowli Żubrów. Wzdłuż doliny Wisły i nad zbiornikiem Goczałkowickim przebiega jeden z ważniejszych szlaków migracyjnych ptaków. Z rzadkich w kraju gatunków mamy tu kolonię lęgową ślepowrona i stanowiska bociana czarnego. Symbolem wartości przyrodniczych może być występujący tu wilk. Przyzwyczailiśmy się do tego, że Górny Śląsk to obszar zniszczonej przyrody, tymczasem okazuje się, że tuż pod bokiem mamy tereny godne ochrony, przeczące temu stereotypowemu poglądowi. Park krajobrazowy ma na celu również ochronę dziedzictwa historycznego i kulturowego ziemi pszczyńskiej. Przykładowo można wymienić jedno z najcenniejszych założeń parkowych w kraju - park pszczyński czy kompozycje krajobrazowe (aleje i parki) rozciągające się na znacznych terenach dawnego księstwa. Funkcjonuje tu jedyne na Śląsku uzdrowisko (Goczałkowice). Mówi się o swoistej architekturze i kulturze ludowej, która wykształciła się w dorzeczu Pszczynki, różniącej się specyfiką od pozostałych terenów Śląska.

Można się zastanawiać nad sensem powoływania parków krajobrazowych (istnieje ich w Polsce już ponad sto) i nad skutecznością ochrony przyrody w już istniejących. Wydaje się jednak, że parki krajobrazowe, wykraczając nieco poza ducha ustawy o ochronie przyrody, mogą być jednym z narzędzi pomagającym mieszkańcom regionu w docenieniu swojego dziedzictwa przyrodniczego i kulturowego, bez czego trudno mówić o skutecznej ochronie przyrody. Stwarza to również możliwość nowej formuły działań dla organizacji ekologicznych z regionu.

Zwolennicy Pszczyńskiego Parku Krajobrazowego przytaczają przykład parku krajobrazowego, który powstał w sercu Zagłębia Ruhry w Niemczech (to tak jakby stworzyć park krajobrazowy pomiędzy Katowicami, Chorzowem i Zabrzem). Pomógł on w transformacji tego regionu przemysłowego, umożliwił gminom pozyskiwanie dodatkowych funduszy na ochronę przyrody i pomógł ludziom stworzyć lepsze warunki życia.

O tym, czy Pszczyński Park Krajobrazowy powstanie i w jakich granicach, zależy obecnie od reakcji gmin, na terenie których ma się znajdować (sygnały, które do mnie docierają, nie nastrajają optymistycznie). Warto więc sprawę parku promować właśnie teraz. Ze swojej strony zainteresowanym mogę przesłać ksero skrótu jego dokumentacji.

Sprawę stara się również nagłaśniać pszczyński oddział PnrWI.

Bartłomiej Szymczyk
(Tychy - Łódź)
Rodz. Fibaków 11
90-927 Łódź

ŻYWE BAROMETRY

Ludzie, obserwując przyrodę, zwłaszcza na wsi, zauważyli, że zwierzęta i rośliny "wiedzą" z wyprzedzeniem, jaka będzie pogoda.

Nadchodzący deszcz i burzę zwiastują nisko latające jaskółki, kawki zbijające się w stada, "koncertujące" żaby, opuszczające podziemne kryjówki dżdżownice, podobnie wychodzące z kryjówek nawet w ciągu dnia i pilnie poszukujące świeżych kupek nawozu żuki gnojowe.

Francuski entomolog - Jean Henri Fabre w swym dziele Życie owadów napisał: Jakiekolwiek jest niebo, żuki gnojowe zawsze przepowiedzą pogodę dobrą lub złą lepiej niż barometr, myląc się rzadziej niż stacje meteorologiczne. Motyl zwany rusałką pokrzywnika z kilkugodzinnym wyprzedzeniem przestaje latać nad ukwieconą powierzchnią ziemi i szuka schronienia przed deszczem i burzą. Ważki zbijające się w chmary i latające nad brzegami sadzawek, również pszczoły nie opuszczające ula dla zbierania nektaru kwiatowego lub gromadnie wracające do ula z kilkugodzinnym wyprzedzeniem wróżą pogodę burzową. Do niezawodnych synoptyków pogody należą mrówki. Brytyjski entomolog i etnograf - Jose Maira Lima zauważył, że niektóre szczepy indiańskie dorzecza Amazonki w ślad za mrówkami opuszczają zagrożony powodzią region. Zmiany pogody "umieją" przepowiedzieć również: muchy, osy, komary, pasikoniki, cykady i inne owady. Dobrymi meteorologami są pająki: jeśli intensywnie przędzą pajęczynę - będzie pogoda, jeśli przesiadują w środku pajęczyny, nie pracując - będzie deszcz, jeśli zrywają pajęczynę - będzie wiatr.

Pogodę prognozują również rośliny, np. mnogość owoców jarzębiny przepowiada deszczową jesień, ich niedobór - suchą, wielość żołędzi na dębie - srogą zimę, podobnie jak wczesne zrzucanie liści.

Andrzej Kopliński
1 Maja 46/6
41-300 Dąbrowa Górnicza

PREKURSORZY OCHRONY PRZYRODY,
TURYSTYKI I KRAJOZNAWSTWA

W niedalekim od Jury Krakowsko-Częstochowskiej Sosnowcu, na frontonie dworca kolejowego znajduje się tablica informująca, że w budynku tym w l. 1883-1890 pracował Aleksander Janowski (1866-1944), twórca Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego w 1906 r.

Towarzystwo powstało w Warszawie, założone przez Janowskiego i Kazimierza Kulwiecia. Janowski był pionierem i propagatorem krajoznawstwa i turystyki w Polsce, zwłaszcza wśród młodzieży, autorem książek krajoznawczych i przyrodniczych (Wycieczki po kraju, t. 1-4, 1900-1903) oraz krajoznawczo-podróżniczych dla młodzieży (Nasz plac, 1914, Jędrek-Mędrek w Honolulu, 1920), odbył szereg podróży m.in. do USA, na Syberię, do Ameryki Południowej. Kazimierz Kulwieć (1871-1943) - przyrodnik, krajoznawca, pedagog, działacz społeczny i oświatowy został pierwszym prezesem Towarzystwa.

Towarzystwo organizowało prelekcje i wycieczki, zajmowało się ochroną przyrody i wrośniętych w nią obiektów zabytkowych. Wydawało popularne ówcześnie pisma: "Ziemia", "Przyrodnik", "Naokoło świata", "Orli lot". Warto przypomnieć, że inicjatywa powołania Towarzystwa przez Janowskiego i Kulwiecia zrodziła się pod wpływem zauroczenia Jurą Krakowsko-Częstochowską.

W 1950 r. Polskie Towarzystwo Krajoznawcze (PTK) połączyło się z Polskim Towarzystwem Tatrzańskim (PTT) w Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze (PTTK).

Polskie Towarzystwo Tatrzańskie powstało w Krakowie w 1873 r. (do 1920 r. jako Towarzystwo Tatrzańskie). Zapoczątkowało wycieczki w góry i ruch narciarski, było pierwszą polską organizacją, która zajęła się ochroną przyrody, budową ścieżek turystycznych, schronisk; organizacją przewodnictwa turystycznego. Wydawało "Pamiętniki Towarzystwa Tatrzańskiego" i "Wierchy". Współzałożycielami Towarzystwa byli:

Andrzej Kopliński
1 Maja 46/6
41-300 Dąbrowa Górnicza


Zielone Brygady nr 10 (112), 15-31 maja 1998