Zielone Brygady nr 11 (113), 1-15 czerwca 1998
Na początek trzy cytaty.
( ), że jednak nominatem systemu nie był u nas ani wcześniejszy "pomazaniec", ani późniejszy "dolar", lecz "radziwiłł", problemy Polski zupełnie swoistą wypełniły przestrzeń doświadczeń społecznych, tak bardzo odmienną od doświadczeń reszty państw europejskich, że aż nieprzeniknioną, niezrozumiałą dla najtęższych nawet ówczesnych umysłów. A taka już jest natura choćby najmądrzejszych ludzi, że gdy czegoś nie rozumieją, to albo udają, że problem nie istnieje albo go najpospoliciej tłamszą.
( ) Niezależnie więc od tego, czy naszą historię opisuje galicyjski namiestnik austriackiego cesarza czy zsowieciały poputczyk przejęty materialistyczną wykładzina dziejów - rezultat jest podobny: dostrzega się w naszej historii rozwydrzenie magnatów, tchórzostwo i głupotę szlachty, pijaństwo, ucisk i ciemnotę chłopów, kołtuny, kurne chaty, rzucony na wiatr przypadku marazm ustawodawczy.
( ) Rzecz w tym, że przez wszystkie wieki trwania Rzeczypospolitej, polska droga cywilizacyjna zmierza w kierunku odmiennym od zachodu Europy. Brutalne, siłowe ujarzmianie ludzi i natury, które właściwie aż do wczoraj czy raczej wręcz aż po dzisiejszy ranek, przez tyle długich wieków stanowiło główny przedmiot dumy i chełpliwości Zachodu, było nam cywilizacyjnie zgoła obce, sprzeczne wręcz z istotą polskości. Polak nigdy by nie wymyślił wasser klozetu, ale też i by nie musiał się potem borykać z dzisiejszym dylematem:, jakby tu teraz ludziom, w imię odwiecznych wymogów natury, używania owego wynalazku zabronić?!?
Książka, o której chciałbym tu wspomnieć, a w zasadzie to głównie pocytować, nie została jeszcze wydana. W paru pismach drukowane były natomiast jej fragmenty. Z recenzją czy ewentualnym komentarzem bądź też polemicznym głosem na temat niektórych idei, zaczekam do wydania całości. Natomiast w tym miejscu przedstawię parę wybranych wątków, które oczywiście nie wyczerpują problematyki poruszonej przez Autora, to jednak dają pewną jej próbkę. Choć nie znam całości książki, myślę, że stanie się ona materiałem interesującym, i to nie tylko dla miłośników historii i osób zajmujących się relacjami Polska-Zachód.
Otrzymałem ostatnio pierwszy numer pisma "Proca". Wśród artykułów zwróciłem uwagę na fragmenty książki zatytułowanej Świnia a sprawa polska. Autorem jest Witold Kowalski - socjolog, etnograf i politolog, zaś Świnia a sprawa polska to polityczny esej dotyczący historycznych i współczesnych relacji między Polską a Europą.
Jak określił autor: Zadaniem tej książki jest przesunięcie fałszywej ( ) dyskusji prawica - lewica na płaszczyznę pytań, czy Polacy chcą kontynuować swą samoistną kulturę i niepodległy stosunek do świata.
Przeczytałem pierwszy rozdział, opublikowany w "Procy". Zapowiada się to dość ciekawie. Książka rozpoczyna się obrazkiem z XVII-wiecznego Zamościa, gdzie po rynku - jak po chlewie - biegają sobie świnie. Obrazek dla Europy Zachodniej chyba nie do pojęcia. Pomyślmy: Zamoyscy stawiali swój Zamość przez lat kilkadziesiąt, zaangażowali najlepszych architektów i budowniczych, utopili w tym przedsięwzięciu bezbrzeżną fortunę, w końcu zaś wśród misternych, wyszukanych stiuków i fryzów biegały sobie na swobodzie świnie. Biegały, ryły, smrodziły, kwiczały - jak to świnie. Zamoyski zaś, siedząc w swym pałacu, wszystko grzecznie znosił! , ba - on, ordynator, pan olbrzymich włości, po tygodniu straszliwego oblężenia przez najlepsze ponoć wojsko świata, wiedział nawet, że świnię mu ubito! Właśnie trwa bowiem "potop". Szwedzkie działa oblegające miasto zdołały trafić jedną z takich wałęsających się świń. Notabene - obrazek taki pojawia w Sienkiewiczowskiej Trylogii.
Cóż to może znaczyć, że świnia włóczy się po ulicy? Historia Polski wciskana w szkołach zdominowana jest opowieściami o strasznym ucisku i ciemnocie, o samowoli szlachty, o wielkim dystansie dzielącym różne społeczne stany itd. Kowalski przekornie pisze tak oto: Całe dwa ostatnie pokolenia Polaków wychowane zostały w pogardzie lub co najmniej w niechęci wobec społecznych instynktów naszych dawnych przodków - połowa z nich jakoby grzmociła po plecach, kiedy druga z potulną rozpaczą zasłaniała się od ciosu. A tu tymczasem zwykła świnia naukowym autorytetom bezczelnie się przeciwstawia! Zrozumienie świata, cośmy tak żmudnie w szkołach sobie przyswoili, jednym sprośnym kwiknięciem rozbija nam i odwraca! Z piątki dwóję robi!
No bo jednak - cóż to mógł być za bat, co nawet świni nie umiał przepędzić z ulicy? Za rządów komuny w Moskwie kilka razy dziennie powtarzała się następująca ceremonia: na dźwięk milicyjnych gwizdków na ulicach zamierał nagle wszelki ruch kołowy, ilekroć środkiem jezdni raczyła przyjeżdżać rozpędzona kareta, wioząca z podmiejskich daczy kremlowskich dostojników. Rozparta w byle jakich bryczkach pomniejsza hołota zjeżdżała potulnie na bok, nieletnie panienki instynktownie poprawiały czerwone chusty na młodzieńczej piersi, weterani narodowo-wyzwoleńczej wojny sprawdzali, czy z kieszeni nie wypadły kartki na deficyt, zaś służby mundurowe i tajne z namaszczeniem salutowały, nie wiedząc nawet zresztą, komu, bo ZIŁ firanki miał dokładnie zapuszczone. Ludzie korzący się nie tyle przed samym tyranem, lecz już nawet przed jego rydwanem - to jest BAT! Knut, nahajka! ( )
Bo, jako się rzekło: jak świnia - to i świniopas, jak świniopas - to i koniokrad, jak i koniokrad - to i chłopek, jak chłopek - to i łyk Wszyscy oni dniem i nocą przechadzać się mogą opodal dostojnych nozdrzy pańskich, przypominając jego wielmożności o realiach świata. Wydumane tezy o niesłychanej przewadze i całkowitym sobiepaństwie szlachty, bledną niebezpiecznie w konfrontacji ze świńską rzeczywistością.
A jak wygląda to wszystko w ówczesnej Europie? Taki np. angielski lord wykupuje okoliczną ziemię, grodzi, zakłada trawniki, stawia mury, płoty i oddziela się od reszty świata. Czym to potem zaowocuje?
Anglia to ponoć kraj prawa i sejmowładztwa, wszechmocy tamtejszym magnatom nikt serio nie zarzuca, ale przecież dystans społeczny między panem a świniarczykiem był tam zawsze bez porównania większy niż w Polsce. ( ) Aby oddzielić się jak najdalej od świniarczyka, koniokrada czy chłopa, lord angielski powiększa swe trawniki, buduje coraz to nowe płoty, grodzi coraz to więcej ziemi i mury rosną, rosną, rosną, aż biedny parobek, takoż wolny od jarzma pańszczyzny, jak i widoków na zakup własnej ziemi, nie ma się gdzie podziać i emigruje do Ameryki. Jeśli to dla kogoś wygląda na zbyt skrótowy wykład społecznej historii Zachodu, nie musi mi wierzyć. Faktem jest jednak, że w wielu stanach Ameryki do dziś istnieją, pozornie pozbawione sensu, prawa surowo wzbraniające rezydentom stawiania wszelkiego rodzaju ogrodzeń czy płotów wokół ich własnych domów. Przepisy te są tak sprzeczne z wyznawaną tam powszechnie ideologią indywidualizmu, że aż dziw bierze, czy są przestrzegane. ( )
Rzecz jasna, leczenie nabrzmiałych problemów społecznych poprzez system zakazów i przepisów, tak bardzo lubiane przez zachodnich prawodawców, jest kuracją równie pozorną, co puszczanie pacjentowi krwi, nagminnie niegdyś stosowane przez europejską medycynę - wyleczyć niczego nie wyleczy, ale przynajmniej widać, że coś się próbowało zrobić W ostatecznym bowiem rachunku, problemem Zachodu nie są wbite w ziemię mury i grodzie, lecz stale rozszerzający się dystans społeczny, ciągle oddalający jednego człowieka od drugiego, zaś wszystkich ludzi razem od natury. To jeden z wielu przykładów. Podobnych znajdziemy w Świni więcej. Tu - z braku miejsca - ograniczę się do niego.
Polskie świnie i polskie brudy przewijają się przez całą historię opisywaną w książce. Europa Zachodnia (wraz z władzami carskiej czy komunistycznej Rosji) tępiła polski brud przez parę wieków. Tak np. dzieje się na początku XIX w. w Wilnie. Należy ono do Rosji, ale władzę sprawuje "europejski" Niemiec - gubernator Rckmann. Jest i policmajster - Traskin, zresztą jego zięć.
Dynamiczny tandem Rückmann-Traskin to nieodrodni wychowankowie wieku oświecenia, misjonarze cywilizacji europejskiej wyznaczeni na siewców wyższej kultury po zachwaszczonych polach byłej Polski. Cóż więc spędza sen z powiek tej miniaturowej koalicji zaborczych narodów? Ano, wiadomo - polskie świnie! Rzeczpospolita dopiero co się dostała pod ich dobrosąsiedzkie wpływy i niektórych prymitywnych obyczajów upadłej Polski jeszcze się nie udało usunąć. Z ludźmi Rückmann jeszcze sobie jako tako daje radę, ale te świnie ! Jak niegdyś po Zamościu, tak półtora wieku później po Wilnie rozbestwione, bezczelne świnie włóczą się na swobodzie po ulicach gubernialnego miasta jak po własnym chlewie. "Dniem i nocą" - odnotowuje pamiętnikarz. Rzecz w kraju europejskim nie do pomyślenia! Sypią się więc prikazy, zakazy, kary i pały - pod hasłem: "Świnie raus, a nawet won z naszych ulic!" Niemiec z Rosjaninem oczyszcza z polskich brudów zachodnią stolicę carskiego imperium. Walka jest ostra i bezwzględna. Wkrótce, wśród bitewnego kwiku, strudzony herkulesowym wysiłkiem pan Gubernator, który - jak przystało na prawdziwego wodza - nie był od tego, aby własną, namaszczoną przez cara osobą chwytać za pałkę i ruszać do boju, umiera na polu chwały, zaś osierocony towarzysz Traskin za złodziejstwa odesłany jest do innych państwowotwórczych zadań. Gdy po paru, dniach wdzięczne miasto wyprawia Rückmannowi wspaniały, godny takiego wodza pogrzeb, w sam środek żałobnego konduktu wpada w galopie ubrana w żałobne kiry świnia, z przyczepionym na grzbiecie wierszykiem:
Rykman - ryknął,
Traskin - trzasł
Któż nam świnie będzie pasł?
Jakiż morał z tej z kolei historii? Ano, najpierw ten, że Polacy sami z siebie cywilizować się na modłę europejską nie chcą, a przynajmniej nie chcieli tak długo, jak coś jeszcze w świecie znaczyli - tak długo, jak sami sobie ustanawiali obyczaje i towarzystwo, z jakim dzielili ulice. Jeśli założyć stałość cywilizacyjnych instynktów tak naszych, jak i sąsiedzkich, otrzymujemy morał drugi, złowieszczy: gdyby przyszło nam jeszcze w przyszłości ponownie złączyć nasz los z potomkami Rückmanna - choćby w ramach Unii Europejskiej - ci niechybnie zaraz zabiorą się za dokończenie dziejowego posłannictwa, tak tragicznie przerwanego niewczesnym zgonem przodka. Mało bowiem która z obsesji, jakim ulegają niekiedy państwa i narody, ma równie długą historię i równie kiepskie osadzenie w prawdzie, jak megalomańskie przekonanie, iż germański ordung jest szczytem i celem ludzkiego bytu na Ziemi.
Czyżby więc Polacy nie umieli docenić europejskiego porządku? Przenieśmy się nieco dalej. Kolejny obrazek - tym razem z czasów II wojny. :
W głośnym przed kilku laty filmie Lantzmanna "Shoah" pojawia się w którymś momencie podstarzała Niemka o delikatnych, regularnych rysach twarzy - w młodości musiała być skończoną pięknością. Otóż owe powaby młodości nasza Niemka strawiła nie na balach i bałamutnych miłostkach, lecz poświęciła je służbie "wyższej sprawy", jako pionier cywilizacji - niosąc europejską ogładę do ciemnego Warthelandu, do okupowanej przez jej braci Polski. Był r. 1942, od wydarzeń na rynku w Zamościu upłynęło już niemal 300 lat, a Europa wciąż jeszcze czuła się zmuszona tępić polski prymitywizm. W małym miasteczku, gdzie przyszło jej wypełniać obowiązki wobec ojczyzny, germańska pionierka zastała scenę jak z bajki Krasickiego:
"wielki, murowany kościół,
wśród ruin dawnego zamku
cztery baszt ułomki
i gdzieniegdzie domki".
W takim to miejscu jej współplemieńcy założyli prowizoryczny obóz zagłady i wymordowali wiele tysięcy Żydów ( )
"Co zapamiętałaś z tamtych czasów, z tamtego miasteczka?" - pyta Lantzmann w filmie piękną niegdyś Niemkę.
Ta marszczy się, zastanawia, z wysiłkiem zanurza się w mroki swej pamięci, wreszcie przywołuje obrazy przeszłości: - "Tyle pamiętam" - powiada - "że było tam strasznie brudno "
Demokrację - powszechnie dziś uznawaną za najbardziej spolegliwy system polityczny - wolno wprowadzać przez krwawe rewolucje w Paryżu, wolno przez zapóźnioną rewolucję w Londynie, wolno przez bratobójczą rzeź w Teksasie, ale żeby uczyć się demokracji od jakichś tam Polaczków z Nowogródka - to jest zupełnie nie do pomyślenia!
Demokracja? Różnie to dziś bywa rozumiane i różne demokracje nie każdemu podobać się muszą. Witold Kowalski stawia śmiałą tezę, iż rzeczpospolita szlachecka do ideałów demokratycznych doszłaby, i to bez wszystkich rzezi i eksperymentów europejskich.
Spójrzmy więc na obrazek następny. Nasz Sarmata, Karol Radziwiłł (zwany dalej "Panie Kochanku") siedzi oto na beczce przed tłumem nowogródzkiej szlachty i opowiada, jak to dostąpił audiencji w niebie. Mało tego! Rozgłasza, iż Prababka Boska była Litwinką! Dla "Panie Kochanku" sprawa była jasna: nazajutrz w Nowogródku odbywały się lokalne wybory, a Radziwiłł za wszelką cenę musiał przeprowadzić własnego kandydata. Dał się więc posadzić okrakiem na beczce i wygłaszał stamtąd bluźniercze chwalby swego rodu wobec zasłuchanego, wypełnionego po brzegi narodem rynku. Nie o żarty z religii bynajmniej chodziło, lecz o politykę; nie o życie pozagrobowe, lecz o bardzo ulotną, jednodniową doczesność. Nazajutrz kandydat popierany przez "Panie Kochanku" wygrał, jak chciał, a my nigdy się nie dowiemy, ile elekcyjnych kresek przysporzyła mu zabobonna wiara w Radziwiłłowski bezpośredni "telefon do nieba". Z Radziwiłłowskich przechwałek można się wyśmiewać. Nie bardziej jednak chyba, niż z Napoleona Bonaparte, który w czasie swej koronacji, diadem cesarski wyjął z rąk papieża i sam wetknął sobie na głowę. Nie bardziej niż z króla Kanuta Wielkiego, gdy kazał się dworakom zanieść na tronie na nadmorską plażę, po czem gromko wezwał fale, aby się cofnęły Jeżeli wzniosłość od śmieszności rozdziela tylko jeden gest, to Napoleon niewątpliwie sam sobie wykrakał upadek swej potęgi. Tępy patos Napoleoński wart jest Kanutowego i daje przeświadczenie, iż wchodząc w w. XIX, Europa Zachodnia wciąż właściwie borykała się z tym samym problemem, który osiem wieków wcześniej rozwiał iluzje wnuka Bolesława Chrobrego.
Gdy ówczesny arystokrata zachodni oddziela się od niższych w społecznej hierarchii, buduje mury i płoty, w tym samym czasie polski magnat przymila się i biega wokół drobnej szlachty, którą wcześniej pogardzał. Tam spycha się ludzi w dół, tutaj zabiega się o ich poparcie.
Panie Kochanku kochał szlachtę, ale prostego chłopa miał w dużej pogardzie. Nie trzeba jednak wielkiej wyobraźni, by przedłużyć trend, który przesunął Radziwiłłowskie widzenie świata od gardzenia szlachtą do jej miłowania, od pomiatania chłopem do No właśnie! Dokąd, w jaką stronę skierowałby swe uczucia "rozwydrzony" magnat polski? Doświadczenie systemów chaotycznych, rzuconych na żywioł natury czy - jak kto woli - kierowanych niewidzialną ręką Boga, wskazuje, iż one niezawodnie zdążają do objęcia swym wpływem wszystkich bez wyjątku ludzi, gdyż interes własny zawsze w końcu przełamuje nieżyciowe bariery. Nie można więc mieć wątpliwości, że rzeczpospolita szlachecka prędzej, pełniej i sprawniej doszłaby do dzisiejszego ideału demokratycznego niż mogłoby to osiągnąć którekolwiek z państw Zachodu. ( )
Jakimi drogami wchodziłaby przemiana, tego do końca nigdy się nie dowiemy, bo w tym właśnie momencie do Polski wkroczyli zaborcy i rozpoczęli swe dzieło oświecenia - chłopom i szlachcie, Żydom i Polakom, wszystkim pospołu odebrano ich system społeczny, na świecie zaś powoli zaczął ugruntowywać się ten obraz Polski i Polaka, który do dziś obowiązuje w cywilizowanym świecie. Obraz tworzony przez Świętą Informację - rozgadane ponad ludzką miarę, naczelne bóstwo Zachodu, co to miele jęzorem bez pojęcia i na wszystkie strony, miele zaś tym więcej, im mniej cokolwiek rozumie. Co gorsza, przyjęli ten obraz za jakąś prawdę objawioną również nasi wczorajsi bracia, co niegdyś razem z nami stanowili Rzeczpospolitą. Co gorsza - i my sami, jak posłuszne baranki, ulegliśmy jego plotkarskiej wymowie i do dziś w tysiącach tez, pouczeń potwierdzamy światu, jakiż to barbarzyński niegdyś u nas system panował, dopóki nie dotarło do nas zarzewie zachodniej ogłady.
Rzućmy jeszcze raz okiem na Europę: ( ) w chwili, gdy u nas umiera w spokoju "Panie Kochanku", w Paryżu do kosza przed gilotyną nieprzerwanym strumieniem spadają głowy tamtejszych hierarchów
Pozostaje więc czekać na wydanie książki.
& Na podstawie: Witold Kowalski, Die Polnische Schweine [w:] "Proca" nr 1/1998, ss.16-23.
Kontakt z Redakcją "Procy":
Jakub Brodacki *
Lotników 19/55, 02-668
Warszawa.
Bywają tacy, którzy nie myślą w ogóle.
Bywają tacy, którzy tylko myślą.
Poniżej fragmenty wywiadu, który z Witoldem Kowalskim, autorem nie wydanej jeszcze książki Świnia a sprawa polska przeprowadził redaktor naczelny pisma "Proca" - Jakub Brodacki.*)
Jakub Brodacki: - Czytając Świnię, odniosłem wrażenie, że otaczają nas sami wrogowie
Witold Kowalski: - Można na to spojrzeć z dwóch różnych punktów widzenia. Pierwszy - wybijamy się w ramach narzuconego nam przez Europę układu. Druga możliwość - Polska jako konkurencyjny wariant dla Europy. Otóż, Polska została zdeptana właśnie dlatego, że szła inną drogą. Polski zegar historii nie dążył do rozwoju technicznego. Naturalnie - dlatego musieli się pojawić wrogowie. ( )
JB: - Pisze Pan w jednym z rozdziałów Świni o demokracji księgowych, w której politycy przed każdą kampanią zarzucają się cyframi ekonomicznego rozwoju. Orzechowski pisał w XVII w.: Kupiec mitręgą żywiąc zapominać musi o prawdzie i wierze. Dzisiaj 90% zachodnich społeczeństw żyje w miastach. Michael Serres pisze nawet tak: żyjąc jedynie wewnątrz - według czasu pierwszego, wewnętrznego, nasi współcześni stłoczeni w miastach, nie korzystają już ani z szufli, ani z wiosła; co gorsza, nigdy tych narzędzi nie widzieli. Obojętni wobec klimatu - wyjąwszy okres wakacji, gdy odkrywają świat na modłę tyleż arkadyjską, co niezdarną - niszczą i zanieczyszczają to, czego zupełnie nie znają: nie rani to ich wcale, a nawet zupełnie nie obchodzi. Chyba rację miała polska szlachta, ograniczając prawa mieszczan?
WK: - Całkowicie się z tym zgadzam. W tej chwili jesteśmy pionkami całego systemu, a szanse na to, że zaprotestujemy przeciw temu, co nam Microsoft wymyśli do komputera, są praktycznie żadne. Microsoft już teraz - być może - wypuścił na rynek coś, co za 10 lat nas tak ograniczy, że nie będzie mowy o zastanawianiu się, o wybieraniu, będzie już za późno.
JB: - ( ) historia nie jest historią systemów, mas, ale konkretnych ludzi. Jeśli ktoś z nas zawiedzie, to system może upaść, może się nie obronić
WK: - Toteż się i nie obronił, w końcu. Jest pytanie, jakie znaczenie ma determinizm historii, a jakie znaczenie ma szczęście? Niemniej weźmy pod uwagę to, że liczba artykułów fachowych i książek, jakie można na temat jakiegoś historycznego okresu napisać, jest skończona. Możemy więc sobie na 10 lat odpuścić osobowości i inne nieistotne p ły, wyrosłe ze zniewolonego paradygmatu i zamiast tego brać sprawy do tej pory zaniedbane. Gdybyśmy tak pobadali, zobaczyli, jak system działa, trochę poabstrahowali od tych "okrutnych magnatów", którzy tam z pestek strzelali do ludzi siedzących na drzewach - bo to nam przesłania dzieje Polski, wtedy może dojdziemy do lepszych wniosków i będziemy mogli pogodzić oba style badań. Książek na ten temat jest mało, ludzi jeszcze mniej, zamiast zatem rozpatrywać negatywne cechy systemy szlacheckiego, czas zająć się tym, co - być może - świadczy wręcz o naszej wielkości. ( )
JB: - Ale tamten system wyrósł w konkretnych warunkach, w kulturze wiejskiej
WK: - Nie "wiejskiej", tylko naturalnej. Małpa nie żyje w wiejskiej kulturze czy w leśnej, czy jakiej tam innej, małpa żyje w takiej, w jakiej żyła od tysięcy lat i myśmy też działali w naturalnej, takiej, jaką ona była. Doświadczenia rzeczypospolitej szlacheckiej mają wymiar uniwersalny, a więc i współczesny. ( )
JB: - A tak nawiasem mówiąc, czytał Pan Te Prosiaczka Beniamina Hoffa? Wschód, ekologia są obecnie bardzo popularne. Zdaniem Hoffa, każde małe "zwierzątko" może zostać wielkim bohaterem. Czy Polska może być takim małym zwierzątkiem?
WK: - Aż tak daleko na Wschód moje myśli nie sięgają, niestety. Ale niewątpliwie stosunek zarówno do całego środowiska naturalnego, jak i do zwierząt czy roślin, musi być określony. Zresztą on był określony w tym, co nazywa Pan kulturą wiejską. Wyrastał w naturalnym środowisku. Czy to by się udało, tak jak Pan mówi - nie mam pojęcia, może zbyt daleko odeszliśmy od naszych źródeł, być może powrót aż w takim stopniu jest niemożliwy, a to dlatego, że jest za dużo ludzi na świecie.
JB: - Wróćmy do tematu. Czy możemy mówić o czymś takim, jak cywilizacja polsko-litewska, względnie polsko-rusko-litewska?
WK: - Cała książka zmierza do pokazania, że coś takiego istniało, ale trudno nazwać to aż cywilizacją, raczej mianem cywilizacji można ochrzcić cywilizację europejską, nas natomiast uważam za ten "świński wariant". To była poważna propozycja wobec tego, co dzisiaj funkcjonuje w świecie.
JB: - Marszałek powiedział kiedyś coś takiego: Polska jest jak obwarzanek, wszystko, co najlepsze, na zewnątrz, a w środku - dziura. Dzisiaj Polska jest jedną wielką dziurą, nie ma Kresów, nie ma obrzeży, nie czerpiemy z zewnątrz, jesteśmy, niestety, jednolitym narodem. Co do Ukraińców - mamy to szczęście, żeśmy do nich pierwsi rękę wyciągnęli, zresztą zupełnym przypadkiem. Litwini nas nie lubią, Białorusini - no, wolą nas od Rosjan, to prawda.
WK: - Jako Litwin protestuję przeciwko temu, że Litwini nie lubią Polaków. Ale rzeczywiście, sytuacja jest o wiele trudniejsza i tym większe zadanie przed nami stoi. My zawsze lubiliśmy trudne zadania i dlaczego mamy akurat nie skorzystać z okazji? ( )
JB: - Szlachta polska bała się wojny i pokój miała za łaskę bożą. Kacper de Tende pod koniec XVII w. pisał: Szlachta polska sądzi, że leży w jej interesie nie prowadzić żadnej wojny z nikim i zostawać zawsze w pokoju z sąsiadami, że przez to będzie mogła zachować w całości wszystkie ziemie. A jak to się skończyło?
WK: - Wiemy, jak to się skończyło, ale ten cytat jednak niewątpliwie świadczy o bardzo nowoczesnej postawie szlachty polskiej. Obecnie cała Europa żąda pokoju; chciałaby mieć świat bez wojen i pokój na Ziemi. Niestety, mieliśmy mocnych sąsiadów, którzy porachunki z nami chcieli załatwiać na drodze wojennej. Można się było skrzyknąć raz, drugi, trzeci, dziesiąty, ale nie w nieskończoność. Z samej definicji wszelakiego ruchu wynika, że nieustępliwa agresja zawsze w końcu wygrywa, aż do samounicestwienia. A więc, jak się wkrótce okazało, nie mieliśmy szans. Idea życia w pokoju jest nie tylko chrześcijańska, jest jedyną możliwą ideą, jeśli świat ludzi ma przetrwać. Toteż zupełnie nie mamy się czego wstydzić pod tym względem.
JB: - Pisał Pan, że rozbiory przerwały proces - nazwijmy to - egalitaryzacji społeczeństwa, owego równania w górę; że była to nierewolucyjna, nie z gwałtu, niesiłowa metoda demokratyzacji. Ale dzisiaj większość ludzi tego nie rozumie i stara się stworzyć system prawny o niezliczonej ilości przepisów, które mają wszystko regulować. Widoczny jest - niestety - duży wpływ prawników i dziennikarzy, którzy psują język tj., rozdymają go niesamowicie, tworząc coraz nowe szufladki pojęciowe. Co z tym zrobić?
WK: - To jest właśnie nasza olbrzymia szansa, bo system, który uważamy za cywilizacyjnie najbardziej zaawansowany, tym się zarazem charakteryzuje, że ma bezdenny wór przepisów, w którym nikt się już dokładnie nie może rozpatrzyć. System jest usztywniony przez te przepisy w stopniu niesamowitym. Polacy, ze swoim chaotycznym podejściem do świata, mogą po prostu poprzecinać te sprawy, iść do przodu, nie zwracając uwagi na wszystkie uwikłania. ( )
JB: - Cywilizacja techniczna żyje w przeświadczeniu, że swoje problemy rozwiąże przez technikę i dalej przez ekspansję w kosmos. Co będzie, jeśli im się uda wylecieć?
WK: - Zobaczymy! Niewątpliwie oni nie tyle w to wierzą, co są porwani przez system i podejrzewam, że gdyby dostali z zewnątrz, choćby od Polaków, jakieś inne wyjście, to może nawet chętnie by nas wysłuchali - problem w tym, że my sami nie potrafimy tej naszej wizji sprzed kilkuset lat odtworzyć Myślę, że jak odważymy się o tym głośno mówić, to i siebie i ich o tym przekonamy. ( )
JB: - Wszyscy mówią: "nie warto", a nawet jeśli coś czują z ducha, o którym tutaj mówimy, to się na ogół gdzieś tam upiją, a patriotyzm wychodzi po pijanemu, jak Karolowi Radziwiłłowi. Bardzo są Polacy przygnieceni sytuacją i ciągle wypatrują cudów - a to z Zachodu, a to może Papież coś za nas zrobi. Dlaczego nic nie potrafimy sami zrobić teraz, po tym PRL-u, kiedy mamy szansę?
WK: - Właśnie dlatego, że jesteśmy po PRL-u! Nas przytłaczają nawyki tamtej rzeczywistości, które są nawykami nie ostatnich 50 lat, ale 200 lat, bo ten PRL mamy od czasów rozbiorów, a nawet wcześniej. A jeśli idzie o Karola Radziwiłła, to tak długo, jak nasze pijackie przemyślenia będą dowcipne, będziemy szli w dobrą stronę. Podkreślam jeszcze raz: z myśli PRL-owskiej nic się nie wykluje nowego, nic wielkiego, będą to zawsze swojskie popłuczyny, więc jedyna sugestia, jaką mogę uczynić, to całkowite zerwanie z tego rodzaju myśleniem, z kultem intelektualistów polskich, z eliciarstwem, z dopatrywaniem się inteligencji u naszej inteligencji, z uwielbieniem dla ludzi władających obcymi językami, najnowszym uwielbieniem dla przedsiębiorców, którym się powiodło w biznesie. Wszystkie te powyższe umiejętności, to cechy zupełnie drugorzędne. I jeśli zaczniemy z powrotem szukać jądra polskości, to myślę, że wtedy mamy szansę. Bo to, co dzisiaj uważa się w Polsce za najlepsze polskie cechy, jest w rzeczywistości produktem PRL-u, który został nieco podlany rozwodnionym sosem zachodnim. Jeśli nie zrezygnujemy z tego sposobu myślenia o polskości i na domiar złego zaczniemy grać na Zachodzie, to zanim się obejrzymy, znajdziemy się w "trzeciej lidze". A byliśmy kiedyś krajem z czołówki światowej.
JB: - Na zakończenie: co Pan radzi? Co powinniśmy zrobić, żeby osiągnąć sukces?
WK: - Czytać Świnię , wściec się i napisać do niej twórczy już komentarz.
*) ŕ O książce Witolda Kowalskiego Die Polnische Schweine (roboczy tytuł: Świnia a sprawa polska) czytaj w bieżących ZB.