Zielone Brygady nr 12 (114), 16-30 czerwca 1998
To, czego nie zdołał zrealizować Adolf Hitler, wykonywane jest obecnie na Górze Św. Anny - sanktuarium, pomniku walki o niepodległość i parku krajobrazowym: według starych hitlerowskich planów wycinany jest stary las i budowana autostrada. Grono zrozpaczonych obrońców przyrody przykuło się do drzew i trwało w proteście, dopóki nie zdjęła ich policja.
W państwie prawa walczy się środkami prawnymi, a jeśli prawo jest złe, dąży się do jego zmiany. Tutaj zaś mieliśmy do czynienia z typowym odruchem rozpaczy. Jeden z liderów tej akcji przesłał mi listem elektronicznym słowa: Akcja na drzewach zrodziła się dość spontanicznie, bez planu i strategii i szybko zyskała poparcie kilku organizacji. Tak powstała koalicja dla góry, by wykorzystać tę sytuację dla przyrody jak najlepiej.
Każdy, kto posiada nieco doświadczenia wiedział, że zakończenie akcji przez policję jest tylko kwestią czasu. Adam Wajrak napisał potem w "Gazecie Wyborczej": Bitwę o Górę Św. Anny ekolodzy przegrali z kretesem ( ) wyglądało na to, że ważniejszy jest dla nich protest i opowieści o technikach przypinania się do drzewa niż przekonanie do swojej racji zwykłych zjadaczy chleba ( ) Bez tego ekolodzy byli, zamiast ważnymi partnerami, tylko grupką zapaleńców na drzewach.
Niektórzy obrazili się na Wajraka, usiłując po fakcie udowadniać, jak szerokie mieli poparcie. A przecież Wajrak mówił tylko to, co zewsząd słyszał. Ja też zbierałem opinie: młodzież mówiła, że była to "wspaniała zabawa" i że szkoda, że ich tam nie było. Ci jednak, którzy już się nie bawią, lecz pracują i ponoszą odpowiedzialność za swoje działania i zaniechania, stwierdzali, że była to kompromitująca - bo nieskuteczna - forma działalności, która wyrządziła szkodę ruchowi, ponieważ wielu ludzi zraziła do "Zielonych".
Jeden z moich rozmówców nazwał protestujących "Don Kichotami" i to jest chyba najbardziej trafne: świat ludzki składa się tylko z Don Kichotów i Sancho Pansów, trzeciej możliwości nie ma. Albo człowiek pędzi banalne życie mówiącej małpy, czekając biernie na śmierć, którą przyjmuje z zaskoczeniem, albo kieruje się jakimś ideałem, jakimiś zasadami, podporządkowując im wszystkie pozostałe sprawy. Tak, na górze czekali Don Kichotowie, a przeciwko nim szli współcześni Sancho Pansowie. W ten sposób rzeczywistość zweryfikowała abstrakcyjną ideę naszego rodaka Jerzego Wojciechowskiego1) - filozofa-ekologa z uniwersytetu w Ottawie, że głównym zagrożeniem współczesnego człowieka jest sam człowiek, jako wielka alienacja, jako zorganizowany system niszczenia życia na planecie, czyli jako gromada bezmyślnych Sancho Pansów, którzy w nieopanowanej żądzy żerowanie dzisiaj zżerają sami siebie, nie myśląc o tym, co stanie się jutro. To, czy działają zgodnie z prawem czy nie, jest zagadnieniem odrębnym, które nie powinno przesłaniać nam istoty sprawy.
Ja też należę do Don Kichotów. Dawno temu z kolegami również czaiłem się w lesie, płaciliśmy życiem, zdrowiem, torturami, więzieniem za to, że nie chcieliśmy i nie mogliśmy być Sancho Pansami. Mówiono nam, że to głupota, bezsens. Wiedzieliśmy, że działalność nasza nie zatrzyma buldożera totalitaryzmu, ale nie mogliśmy postępować inaczej, nie pozwalało nam na to nasze sumienie. To jest ewenement psychiki człowieka, któremu dopiero ostatnio przypisuje się walor reakcji inteligentnej,2) niezależny od logicznej oceny faktu naruszania porządku prawnego oraz pragmatycznie pojętej skuteczności. Gandhi też naruszał prawo i nie uchylał się od odpowiedzialności karnej, co na dalszą metę okazało się jednak bardzo skuteczne.
Dlatego rozumiem protestujących na Górze Św. Anny, wiem, że nie mogli postąpić inaczej. Byli wierni idei i dali temu świadectwo, choć krótkoterminowo działalność ta okazała się bezskuteczna.
Rację ma Adam Wajrak, że ta bitwa została przegrana. Ale wygrywa ten, kto wygrywa wojnę, choćby przegrał wiele bitew. Rozpruwana koparkami Góra Św. Anny, ścinane wiekowe drzewa, niszczeni mieszkańcy lasu, nasi bracia młodsi w ewolucji - wszystko to woła wielkim głosem: Nie pozwólcie, aby się to gdziekolwiek powtórzyło! Góra jest dla nas wszystkich wezwaniem do kontrataku, którego nie możemy nie podjąć. To nie koniec Góro, to dopiero początek! Bitwa została przegrana, lecz wojna trwa!
Zróbmy więc analizę klęski, przegrupujmy się i przystąpmy do działań zaczepnych.
Każdy kryzys ma dwie strony - negatywną i pozytywną. Doświadczenie Góry Św. Anny może stać się punktem zwrotnym w historii polskich "Zielonych". Wymaga to jednak przegrupowania, stworzenia szyku bojowego. Jeśli obecne pokolenie "Zielonych" tego nie potrafi, jeśli okaże się za słabe, będzie to oznaczać, że jego rola już się skończyła, że czekać musimy na następne pokolenie ruchu - jedynego ruchu, który w obliczu nadchodzących katastrof ekologicznych i demograficznych oraz idącej za nimi cywilizacji braków materialno-energetycznych może jeszcze uratować życie na planecie.
Najogólniej mówiąc, potrzebne jest ugrupowanie ruchu w trzech kolumnach. Kolumna pierwszego rzutu, to regionalne porozumienia miejscowych asocjacji zainteresowanych ochroną życia, także organizacji charytatywnych, edukacyjnych, zawodowych (np. lekarskich) - każdy jest żywotnie zainteresowany ochroną życia, nie ma sprawy ważniejszej. Porozumienia takie powinny pozostawać otwarte. Ich podstawowym celem byłoby trzymać rękę na pulsie (lub na gardle) miejscowej biurokracji i miejscowego biznesu, aby zdobywać na czas informacje o zagrożeniach i nie dopuszczać do dalszej dewastacji przyrody, włączając w to również zdrowie człowieka. Jak perfidnie może działać biurokracja pisze Adam Wajrak w "Gazecie Wyborczej" z 6.7.98: w Białowieży "zginęły" mapy terenów chronionych przed wyrębem, a skoro nie ma map, nie ma terenów chronionych, a więc ciąć jak leci! (Sprawa moim zdaniem aż się prosi o prokuratora).
Z inicjatywą tworzenia porozumień terenowych powinny występować większe organizacje, aby zachęcić bardziej nieśmiałych. Trzeba wyzbyć się sekciarskiego ducha ekskluzywizmu, lokalnych i osobistych ambicji, zaakceptować ludzką różnorodność, która jest przecież różnorodnością przyrody.
Uczestniczyłem w nieudanych próbach tworzenia takiego porozumienia w Łodzi i wiem, gdzie tkwią przeszkody: oprócz wymienionego braku otwartości i asertywności, ludzie muszą znać cel i zasady działania i wiedzieć, że przeciwnikiem numer 1 jest tępa biurokracja, która z reguły stara się nas obłaskawić jakąś pożywką, jak konia czy raczej osła.
Każda organizacja zrzeszona w porozumieniu musi realizować swoje własne cele "po swojemu", pozostając w kontakcie z pozostałymi i współdziałając z nimi, jeśli zajdzie potrzeba. Mówiąc inaczej, porozumienie miałoby strukturę macierzową, w której nie ma scentralizowanego kierownictwa, jak w systemach patriarchalnych, lecz każdy jest liderem na swoim odcinku pracy. Sieć taka wzorowana jest na sieciach przyrody.3)
Sieć drugiego rzutu miałaby postać listy (katalogu) adwokatów, radców prawnych, sędziów i prokuratorów, a także funkcjonariuszy policji i służb specjalnych, jeśli pozwalałaby na to pragmatyka służbowa. Byłaby to sieć potencjalnych doradców-rzeczoznawców oraz pełnomocników do rokowań i procesów, analogiczna do tej, z jakiej korzystał NSZZ "Solidarność" w l. 1980-81. Lista obejmowałaby dane personalne, zawodowe i adresy, bez konkretnych zobowiązań, stanowiąc pogotowie prawnicze. Z uczestnikami można by się umawiać indywidualnie czy to na zasadzie pomocy ochotniczej, czy też płatnego zlecenia. Jeśli nie stworzy się takiego pogotowia, będziecie bici i kopani, jak na Górze Św. Anny, a nawet gorzej - i nikt Was nie będzie żałował. Wszyscy liderzy, których o to pytałem, potwierdzają, że powstanie takiej listy jest pilnie potrzebne.
Trzecim rzutem byłaby sieć informacji i kooperacji naszych kolegów z cenzusem akademickim, jako potencjalnych ekspertów, gotowych do współdziałania z pierwszym rzutem na analogicznych zasadach jak sieć prawnicza. W przeszłości problemem była łączność, dziś każdy może mieć za darmo skrzynkę poczty elektronicznej, a wszyscy z wszystkimi mogą się kontaktować przez wspólne okno w Internecie w czasie rzeczywistym, tj. natychmiast.
Taka struktura organizacyjna przez samo swe istnienie wywoływałaby respekt biurokracji oraz wszelkiego rodzaju szkodników leśnych i polnych. Samo jej istnienie dawałoby większe efekty niż wiele spektakularnych i ofiarnych akcji jednorazowych. Jej wychowawczy wpływ na społeczeństwo byłby niewątpliwy. Jedyne, co mogło by jej zagrażać, to tylko napływ snobów i karierowiczów.
Nadchodzące zmiany globalne pozwalają przypuszczać, że w przewidywalnej przyszłości skończy się finansowanie "Zielonych" z budżetu publicznego. Należy już dziś pomyśleć o stworzeniu systemu (holdingu?) spółek kapitałowych naszych kolegów-przedsiębiorców indywidualnych z organizacjami ekologicznymi, z zysku których można by finansować wydawnictwa i pozostałą działalność.
Obok zabezpieczenia materialnego niemniej ważne jest zabezpieczenie ideowe. Wymaga ono nieustannego fermentu intelektualnego i dialogu, tzn. konkurencji idei, czego dotychczas wśród polskich "Zielonych" jakoś nie dostrzegłem. W szczególności nie dla wszystkich jest zrozumiałe, chociaż powinno być:
Dopiero pojmując jednoznacznie swą tożsamość i cel, można sensownie wyznaczać hierarchię zadań i działać skutecznie.
Jeżeli do omówionego wyżej przegrupowania da się w Polsce doprowadzić, będzie to równoznaczne z przejściem ruchu na wyższy poziom samoorganizacji, stanowiąc przykład dla krajów ościennych. Jeśli się to nie powiedzie, rozwiną się ujawnione już procesy stagnacji i degradacji ruchu. Takie jest bowiem prawo przyrody: tu nic nie trwa długo, gdy wyczerpie swoje możliwości - przechodzi na wyższy poziom samoorganizacji lub umiera. Te ostatnie słowa nie są moje, wypowiedział je laureat Nobla Manfred Eigen.4)
1) Jerzy Wojciechowski, Can Man Survive the Development of Knowledge [w:] "Commonwealth Human Ecology Council" nr 11, London 1993.
2) Daniel Goleman, Inteligencja emocjonalna, Media Rodzina, Poznań 1997.
3) Fritjof Capra, Ecology and Community [w:] "Elmwood Quarterly" vol. 10, nr 1, Spring 1994.
4) Manfred Eigen, Ruthild Winkler, Gra. Prawa natury sterują przypadkiem, PIW, 1983.
Pod koniec lipca odbyło się spotkanie ekologów radykalnych w Inowłodzu. Już podczas pierwszych minut doszło do podziału uczestników. Obiektem sporu stały się skórzane buty.
Ale od początku. Wiele lat temu, gdy stawiałem pierwsze kroki w ekologii miałem bardzo dobre mniemanie o osobach, które stanowiły w owym czasie filar tego ruchu. Ich szczytne deklaracje, doświadczenie i wspaniałe nazwy stowarzyszeń wzbudzały we mnie szacunek i poważanie. Z biegiem czasu, w trakcie rozwoju duchowego zacząłem zauważać coraz więcej różnic pomiędzy oficjalnymi deklaracjami liderów ruchu ekologicznego a ich postępowaniem w życiu codziennym. Zaniepokojenie budziły następujące fakty:
1. W środowisku ekologicznym zaczęły funkcjonować dwie oddzielne nazwy na oznaczenie z jednej strony - ludzi walczących w obronie przyrody, lasów i dzikich zwierząt (byli to "ekolodzy"), a z drugiej strony - na oznaczenie ludzi propagujących wegetarianizm, walczących o prawa zwierząt hodowlanych i laboratoryjnych (byli to "animaliści"). Podział ten nie narodził się w Polsce, ale już na zachodzie Europy. Z czego wynikał? Zapewne z niedoczytania i niedokształcenia - jednym słowem z czystej głupoty. Niestety, przyjął się też w naszym kraju. Daję głowę, że ponad połowa ekologów nie zna znaczenia słowa "ekologia" - i stąd wynikają zapewne wszystkie spory, których jesteśmy świadkami, a także nazywanie "ekologią" tego, co ekologią nie jest.
2. Okazało się, że walka na rzecz wszystkich istot nie jest walką na rzecz wszystkich istot, bo są zwierzęta równe i równiejsze. Równiejsze są np. wilki, natomiast krowy są tylko równe! Noszenie wyrobów z kości słoniowej to barbarzyństwo, ale wisior wykonany ze skóry barana można tolerować. Odzież ze skóry lisów jest czymś złym, ale buty ze skóry świńskiej można nosić nawet podczas demonstracji "Dzień bez futra". I co ma zrobić istota, która urodziła się tylko kurą, a nie wspaniałym delfinem? Ma po prostu pecha!
3. Okazało się ponadto, iż człowiek pomimo że nie jest panem przyrody, to jednak jest panem przyrody. Oczywiście nie spotkamy tego w oficjalnej deklaracji żadnego stowarzyszenia ekologicznego. Trzeba członków takiego klubu przycisnąć mocno do muru, aby się wygadali. Gdy podczas prowadzenia danej kampanii trzeba rozstrzygnąć dylemat: wygoda ludzi czy też przetrwanie Ziemi - "ekolodzy" wybiorą to pierwsze.
Człowiek wytwarza śmieci i człowiek powinien je zatrzymać (bo są jego). Tymczasem "ekolodzy" chcą mieć czyste miasta i wspomagają działania mające na celu przewiezienie śmieci poza miasto: hej, zajączki i sarenki, a macie swoje PET-y i swoje PCV! Po co ma się to walać po ulicach naszych miast, jak może się walać po waszym lesie?! (A żeby to zakamuflować, to wytniemy drzewa i nazwiemy wasz las "nieużytkami").
Albo np. dojenie krowy jest OK, ale gdyby tak dojarkę podłączyć do kobiety, to już nie?! A no tak! Człowiek jest przecież czymś lepszym od zwierząt i pomimo że oczywiście nie jest panem przyrody, to oczywiście jest panem przyrody.
To tylko kilka przykładów. Moich oporów nigdy nie budziła wyznawana filozofia danej grupy, ale rozbieżność pomiędzy wyznawaną filozofią a postępowaniem. Piękne słowa nic nie kosztują.
Okazało się, że w Inowłodzu znalazły się zarówno te osoby, dla których rozbieżność pomiędzy głoszonymi ideami a praktyką nie jest problemem, jak i te, dla których jest to problem. Zwrócenie uwagi przez jednego uczestnika dyskusji na kwestię skórzanych butów (dzięki Roland, za wsadzenie kija w mrowisko!), spowodowało ataki tych, którzy akurat mieli na nogach skórzane buty. Niestety, ataki te przybrały dość chamską formę. Osoby o mentalności katolicko-demokratycznej masowo i zaciekle zaczęły dążyć do wyłączenia tego tematu z dyskusji. Napór był silny, gdyż uczestniczyła w nim większość zebranych (jest to jeszcze jeden dowód na to, że większość prawie nigdy nie ma racji!). Padła nawet propozycja, aby demokratycznie (za pomocą oklasków) głosować nad tym, czy ktoś ma rację czy też nie ma racji (w tym momencie wyobraziłem sobie jak na przykład demokratycznie można by przegłosować, że kot jest wielorybem, po czym kot automatycznie zmieniałby się w wieloryba). Temat rzeczywiście został stłamszony i zniknął z wokandy na rzecz trochę drętwej dyskusji o radykalizmie na swój sposób rozumianym.
Cały incydent, pomimo nieprzyjemnego zdarzenia, miał jednak zbawienne konsekwencje - śmiem rzec - dla przyszłości całej ekologii. Zawsze twierdziłem (wbrew demokratom), że wszelkie rozłamy i podziały są czymś wysoce pozytywnym. Pamiętam jeszcze czasy, gdy cały naród był zjednoczony i zgodny w objęciach jedynie słusznej ideologii; nie chciałbym, aby te czasy wróciły. Z drugiej strony narodziny wielkich koncepcji, wartości kulturowych i duchowych zawsze rodziły się w wyniku rozłamu, podziałów, skłócenia i ostrej krytyki. Jak powiadał René Girard, im więcej zgody i jednomyślności, tym więcej totalitaryzmu; rozłamy i podziały wśród ludzi gwarantują pokój i stabilność (faszyzm narodził się z chwilą, gdy większość Niemców i Włochów stała się jednomyślna w kwestii żydowskiej - przypominam tylko!).
Podział w Inowłodzu był jedynie konsekwencją wcześniejszej ewolucji etycznej wielu osób. O ile jeszcze 2 lata temu tylko nieliczne jednostki dostrzegały coś negatywnego w noszeniu butów wykonanych z ciał zwierząt, o tyle teraz liczba tych osób zwiększyła się na tyle, aby stać się zalążkiem nowego ruchu, którego już nie można stłamsić. Osoby te nie dowiedziały się o tym, co jest dobre, a co złe z książki. Dowiedziały się tego od samego Logosu na drodze swojego rozwoju etycznego. Prawa Logosu są wieczne i niezmienne, dostępne dla wszystkich wrażliwych; dla tych, co z miłością wyciągają do niego ręce. Poznanie zasad Logosu jest właśnie ekologią. Tam nie ma miejsca na interpretacje, relatywizm i cztery prawdy. Logos jest jeden i niezłomny. Wcielając go w nasze życie, staje się on EKO-LOGOSEM. Ekologia jest ekologią. Nie jest ekologią głęboką, bo to by znaczyło, że jest też ekologia płytka, co jest absurdem. Ekologia jest zawsze radykalna, gdyż ma zawsze swoje zakorzenienie (łac. radix = korzeń) właśnie w Logosie, jak sama nazwa wskazuje. Można oczywiście zakorzenić swoją ekologię w tradycji, w demokracji, w sobie samym, w muzyce, w koncepcji jakiegoś polityka czy też w religii itd. Ale wtedy nie jest to już ekologia, gdyż ekologia to Eko-Logos.
Cieszę się ogromnie, że osoby, które posiadły "tę wrażliwość" i dostrzegły, że wszystkie zwierzęta i my sami jesteśmy częścią wspólnego ciała Wszechświata, zdołały - wbrew atakom liczniejszych demokratów - stworzyć własny krąg, w którym nareszcie zaczęło się robić ciekawie, a nasze cele zaczęły się zbiegać w jednym punkcie. Tam już nie było segregacji na zwierzęta dzikie i zwierzęta hodowlane, na "ekologów" i "animalistów"; na "wegetarian" i "semi-lakto-owo-wegetarian" - wszystko to gdzieś zniknęło. Nie trzeba było nikomu godzinami tłumaczyć zasad Logosu - wszyscy już to czuli. Nawet gdy popełnialiśmy coś wbrew tym zasadom, nie było dorabiania ideologii do czynów, usprawiedliwiania, żadnej sofistyki, chęć ciągłego doskonalenia wypływała z naszych serc.
To był oczywiście tylko mały, ledwo zauważalny zarodek, jednak przypomina on nasienie sekwoi, które z drobnego pyłku wyrasta na potężne drzewo. Tym razem jestem optymistą.
Ł ŕ Por. Jacek Gemzik, Ciemniejsze strony Inowłodza '98 oraz Olaf Swolkień, Po Inowłodzu [w:] bieżące ZB.
Po raz nie wiem który poruszam sprawę starą jak ruch ekologiczny w Polsce, a mianowicie jego rozbicie i rozdrobnienie. O przyczynach tego zjawiska mówiłem nieraz, zatem tym razem skoncentruję się na analizie stanu działań poszczególnych ruchów i organizacji.
Z reguły są to grupy nie przekraczające liczebnością 30 osób, niekiedy dobrze jest, gdy mają połowę tej liczby członków. Przy powszechnie panującym wśród polskich "Zielonych" wstręcie do działań komercyjnych, nie dysponują one w zasadzie żadnymi poważniejszymi, a niekiedy nawet żadnymi środkami finansowymi, co nie tylko uniemożliwia im rozwój działalności, ale nawet zachowanie stanu obecnego. W rezultacie mamy do czynienia z mnóstwem grup, które jedynie markują działalność ekologiczną, robiąc wiele szumu wokół tego, iż gdzieś posadziły kilka lub kilkanaście drzewek, zebrały dwa worki śmieci lub kilka kilogramów makulatury. W dalszym ciągu "na fali" jest robienie demonstracji ulicznych, bo to - oprócz zrobienia kilku transparentów, których jakość pozostawia z reguły dużo do życzenia oraz wykrzykiwania naprędce wymyślonych haseł - nie wymaga zbytniego wysiłku ze strony organizatorów. Brak profesjonalnego podejścia do nawet tak prostych form działań często zresztą doprowadzał do kompromitacji, gdy na "demonstrację" przychodziło 5-10 osób, co przy jednoczesnej obecności licznych przedstawicieli mediów dawało w rezultacie efekt dość komiczny.
Rozbicie ruchu ekologicznego i słaby przepływ informacji między poszczególnymi grupami byłby jeszcze gorszy niż jest, gdyby nie ZB. To prawdziwe szczęście, że mamy takie pismo. Jednak pomimo tego sami wiemy, jak ciężko jest zmontować jakąkolwiek dużą, ogólnopolską kampanię. Brakuje ludzi, brakuje środków, brakuje woli współpracy. Tak rodzi się marazm i zniechęcenie. Dotknął on również duże organizacje takie, jak LOP czy PKE, mające dość szeroko rozbudowane struktury i - wydawałoby się - nie mające problemów z napływem świeżej krwi. Jednak - jak mówi powiedzenie - ryba psuje się od głowy. Jeśli kierownictwo tych organizacji nie wykazuje się aktywnością, wypracowywaniem nowych koncepcji działalności, atrakcyjnych zwłaszcza dla młodych ludzi posiadających duże zasoby niewykorzystanej energii i nierzadko ciekawe pomysły, tworzy przerośnięte, zbiurokratyzowane struktury przy jednoczesnym ograniczaniu swobody w działaniu szeregowych członków, to efekty takiego postępowania są takie, jak widać. W rezultacie ludzie tworzą własne, małe grupy, gdzie mają możność samodzielnego podejmowania decyzji i wprowadzenia w życie własnych pomysłów, ale zdecydowanie mniejsze możliwości działania, nie tylko nie wyrażając chęci wstąpienia do ekologicznych molochów, ale wręcz unikając jakiegokolwiek z nimi kontaktu, przy braku zainteresowania tym kontaktem również z drugiej strony. Tak więc mamy do czynienia z ekologicznym oceanem, w którym pływa kilka ociężałych wielorybów oraz cała ławica zwinnych, ale małych rybek. I tak jak w oceanie więcej pokarmu zgarniają do swych przepastnych gardzieli wieloryby, tak i w życiu - największe granty i dotacje otrzymują "zasłużone" ekologiczne molochy, niejednokrotnie w sposób szokujący je marnotrawiące.
A jednak to właśnie do takich dużych organizacji ekologicznych będzie należała przyszłość w tym kraju, czy nam się to podoba czy nie. Małe grupy albo się wykruszą, albo nawiążą ścisłą współpracę, przekształcając się w formę federacji. Tylko one bowiem mogą być realnym partnerem nie tylko dla władz lokalnych, ale także centralnych, partnerem, za którym będą stały głosy wyborców i pieniądze, partnerem, który będzie mógł rzeczywiście wspierać władze w realizowaniu dużych przedsięwzięć, jak projektowanie i budowa ścieżek i parkingów dla rowerów, zakładanie nowych parków rekreacyjnych dla mieszkańców miast, organizacja obozów i kolonii dla dzieci z obszarów zagrożenia ekologicznego, rozwijanie edukacji ekologicznej z prawdziwego zdarzenia. Żadna mała grupa nie będzie w stanie tego dokonać. Upór na nic się nie zda, jedynie przedłuży okres chaosu i osłabienia działalności pozarządowych organizacji ekologicznych - pora, aby to dotarło do wszystkich, którzy wolni są od ambicjonalnego zadęcia i chęci uchodzenia za "liderów" ruchu ekologicznego za cenę jego rozbicia. Wiem, że tacy ludzie są, może jest ich niewielu, ale trzeba wreszcie zapoczątkować rzeczową dyskusję na temat zjednoczenia ruchu.
Próbą woli współpracy i poważnego podejścia do realizowania programów ekologicznych będą z pewnością tegoroczne wybory samorządowe. Jeśli znowu je zbagatelizujemy, to znaczy, że jesteśmy nieodpowiedzialnymi dziećmi, smarkaterią, a nie rasowymi działaczami ruchu społecznego.
Może to mocne słowa i mogą kogoś obrazić, ale w swojej karierze spotkałem w ruchu już tyle osób niepoważnych, niedojrzałych i nieodpowiedzialnych, że mam powody, aby takich słów używać. Chciałbym kiedyś dożyć takiej chwili, gdy podobne sformułowania będą - zgodnie z rzeczywistością - jedynie pomówieniami.
Dlaczego z takim naciskiem mówię o wyborach lokalnych? Doświadczenie nauczyło mnie nie ufać radnym wywodzącym się z ugrupowań politycznych zarówno tych "słusznych", jak i "niesłusznych". Na ogół są to ludzie z łapanki, przypadkowe znajdy, których celem wcale nie jest działanie w interesie lokalnej społeczności, lecz realizowanie polityki własnego ugrupowania. Przykładowo: 2 lata temu w Lublinie doszło do sytuacji, która przyprawiła mnie o lekki rozstrój nerwowy, kiedy to szanowni radni Lubelskiej Centroprawicy głosowali przeciwko bardzo potrzebnej inwestycji, jaką było zbudowanie kolektora ścieków w jednej z peryferyjnych dzielnic mojego miasta tylko dlatego, że głosowała za nią lewica. Jestem pewien, że podobne sytuacje znacie z autopsji.
Jedyną gwarancją realizowania lokalnej polityki ekorozwoju, a nie ekorozboju, będzie zasiadanie przedstawicieli ruchu ekologicznego we władzach lokalnych. Niektórzy "Zieloni" już to zrozumieli, inni jeszcze mają złudzenia, że urzędnicy "z mianowania" bądź politycznej łapanki dadzą się zreformować.
Uzmysłówmy sobie wreszcie, że są to w lwiej części ludzie starej daty, wykształceni, myślący i działający po staremu, odporni na wszelką argumentację, przytakujący nam na ogół przez grzeczność bądź z wyrachowania i robiący dalej swoje.
Czasu do wyborów zostało już niewiele. Apeluję do wszystkich "Zielonych", abyśmy nie zmarnowali tego okresu, nawet jeśli nie uda się nam odnieść większego sukcesu, to z pewnością przyszli radni z politycznego namaszczenia będą się musieli liczyć z naszą obecnością oraz z naszym elektoratem. Wierzę w to, że ruch społeczny jest ostatnią nadzieją dla wielu ludzi na znormalnienie przynajmniej lokalnej sceny politycznej i większe liczenie się z opinią społeczną. Wierzę, że ludzie, którzy często przez wiele lat bezinteresownie działali na rzecz lokalnej społeczności, wreszcie zostaną - w konfrontacji z ugrupowaniami politycznymi - zauważeni i docenieni.
Wierzę wreszcie w zdrowy rozsądek samych "Zielonych", w to, że wszyscy - a może przynajmniej większość zrozumie zasady realnego funkcjonowania ruchu ekologicznego w demokratycznym państwie i że nauczy się z tych zasad korzystać.