Zielone Brygady nr 12 (114), 16-30 czerwca 1998
Errata to normalnie miejsce, gdzie redakcja lub wydawca poprawia własne błędy.
W ZB nr 8(110)/98, s.36 Andrzej Żwawa wykorzystał ten tytuł do komentowania moich tekstów, w których według niego: załatwiam coś, o czym on nie wie, na przemian, a to naskakuję, a to przepraszam (to ostatnie to zresztą nieprawda, a tylko przykład nieuczciwej manipulacji - miesza się cytaty z komentarzami - nikogo za nic w omawianych tekstach nie przepraszałem). Rozumiem, że jest to sugestia, że moje teksty są takiej samej jakości, jak błędy, które ośmieliłem się wytknąć. Być może Andrzeju, piszę źle, ale zastrzegam sobie prawo do zmieniania ocen poszczególnych osób w zależności od ich zachowania w danym momencie, zwłaszcza w pisanych na gorąco sprawozdaniach. Między takimi ocenami a regułami pisowni czy nazwami jest pewna różnica. Jako ktoś mający do czynienia ze słowem pisanym, powinieneś to wiedzieć.
Generalnie Andrzeju, jeżeli chcesz komentować moje teksty, to zrób to w rubrykach KOMENTARZE lub RECENZJE, będziemy wtedy dyskutować na równych prawach.
Jednak nie miejsce jest tu najważniejsze, ale sam fakt, że postanowiłeś mnie najwyraźniej skarcić za żart, którym skwitowałem bardzo denerwujący błąd, za który jesteś odpowiedzialny. To nie pierwsza tego typu Twoja reakcja na jakikolwiek cień krytyki wobec ZB. Sam wiele razy publicznie i prywatnie broniłem ZB, starałem się jak tylko mogłem promować pismo i wydawnictwo, nie obrażałem się na to, że drukowałeś w nim ataki na mnie, których powstydziłby się niejeden brukowiec. Nie znaczy to jednak, że ZB są świętą krową, której błędów, poziomu redagowania, szaty graficznej nie można w ogóle krytykować. Jeżeli nawet zwykły żart wywołuje niegrzeczną reakcję naczelnego redaktora to znaczy, że redakcja jakiejkolwiek publicznej krytyki nie dopuszcza, gorzej - stara się od niej wręcz odstraszyć, bo nie każdy ma cierpliwość, by Twoje komentarze i protekcjonalne pouczenia znosić. Polemiki i potyczki pomiędzy autorami mogą być ostre - to pismu nie szkodzi, nawet chamstwo jest pożyteczne, bo pomaga się zorientować kto zacz, ale nadmierna drażliwość redakcji, przejawiająca się na zewnątrz arogancją, wróży pismu źle i odstręcza od niego ludzi, którym zależy na jego losach i poziomie.
Nie tędy droga.
W ZB ukazał się interesujący artykuł Jana M. Szymańskiego Nasz czas nadchodzi.1) Jan Szymański jest jednym z najważniejszych autorów w polskim ruchu ekologicznym i bardzo bym chciał, żeby środowisko obrońców przyrody uważnie czytało jego teksty. Można się z nich naprawdę dużo nauczyć.
Nasz czas nadchodzi to również trafny i inspirujący esej. Ponieważ tekst zaczyna się od zdania: Głęboka ekologia widzi tylko jedno wyjście: rezygnację z uprzemysłowienia i powrót do natury, chciałbym skorzystać z okazji i napisać kilka słów o głębokiej ekologii. A okazja jest świetna, gdyż Jan w dalszej części swojego tekstu głosi poglądy mieszczące się wyśmienicie w tym, co bywa nazywane nurtem głębokiej ekologii. Dlaczego więc zaczyna od jej zanegowania? Otóż, jako pierwszą zasadę swojej propozycji Autor podaje: zasadę szacunku dla wszelkiego życia. Przypomnijmy więc, że pierwsza zasada głębokiej ekologii, zapisana przez Naessa i Sessionsa, głosi: Wszelkie formy życia posiadają wartość samą w sobie, niezależnie od ich użyteczności czy też nie dla człowieka.2)
Autor powołuje się także na Fritjofa Caprę - przeciwstawiając go utopii głębokiej ekologii. Otóż Fritjof Capra napisał jeden ze swoich fundamentalnych esejów, odwołując się do głębokiej ekologii i stając się poniekąd jednym z jej klasyków.3) Drogi Janie, zgadzam się z Tobą w stu procentach, kiedy piszesz, że kobietę należy uznać za sanktuarium przyrody i nie jest to wcale obce głębokiej ekologii skoro jej twórca - prof. Arne Naess sam mówi o sobie, iż jest rzecznikiem ekofeminizmu.
Nie jest zadaniem nurtu ekologii głębokiej proponowanie jakiejkolwiek utopii. Wręcz przeciwnie: głęboka, bo domagająca się od nas zadawania głębokich pytań o przyczyny kryzysu ekologicznego i szukania "głębokich", a więc radykalnych, a nie utopijnych rozwiązań (na poziomie politycznym, społecznym i ekonomicznym, a więc mniej więcej to samo, co Ty proponujesz, nazywając reorganizacją systemu). Nigdzie w tym nurcie nie spotkałem propozycji powrotu na drzewa. Głęboka ekologia sugeruje potrzebę rewolucji, ale rewolucji świadomości. Objęcie swoim "Ja" świata zwierząt i roślin. Bo czy można kogokolwiek nauczyć szacunku dla wszelkiego życia? Nie wierzę, że można. Wierzę natomiast, że naturalną skłonnością ludzi jest współodczuwanie, chociaż zarazem podstawową przyczyną kryzysu ekologicznego jest nasze wyizolowane ego. Ograniczanie siebie do małego, wystraszonego i zakompleksionego "ja", prowadzące do życia w dualizmie, w oddzieleniu od innych ludzi, zwierząt, roślin. Największym dualizmem jest głoszenie, że należy zwalczać ludzi, którzy noszą skórzane buty i tych, co jedzą mięso, bo charakteryzuje szlachetny stan umysłu poruszonego niepotrzebnym niszczeniem życia, który jednak natychmiast wypełnił niszę ideologizmu, zastępując stary "-izm" nowym.
Człowiek jest taki, jakie jest jego doświadczenie, a nie - jak mu mówiono w szkole. Większość ludzi, którzy stają w obronie przyrody z determinacją i poświęceniem, robi to, żeby stanąć w obronie siebie samych! Bo znają blisko tę przyrodę i kochają ją. Zawsze trochę obawiam się tych obrońców przyrody, którzy wyznają ekologiczną ideologię, a sami unikają bliskiego z przyrodą kontaktu. A co będzie, jak uwierzą w inną ideologię? Wiatr idei jest zmienny. Tylko proces życia jest poza wszelkimi "-izmami". Dlatego jedynym nauczycielem jest Przyroda, której zresztą nierozerwalną częścią jesteśmy.
Rezygnacja z uprzemysłowienia czy powrót do natury to nie są zagadnienia dla głębokiej ekologii. Jeśli mamy zawrócić z drogi zagłady życia (w naszej mikrokosmicznej skali oczywiście), to powinniśmy raczej mówić o powrocie to własnej natury niż do jakiegoś utopijnego raju. Kim jestem? Czym oddycham? Co jem? Jakie postępowanie sprzyja zachowaniu życia, a jakie je niszczy? Jak mawia Naess: linia frontu w obronie życia jest długa i dla każdego znajdzie się tam miejsce. Niektórzy staną do dramatycznej, bezpośredniej obrony niszczonej przyrody - bo nie mogą pozostać obojętni; inni będą wykonywali żmudną pracę przy komputerze. Nikt tu nie jest lepszy ani gorszy. Nikogo nie można zmuszać do umierania lub uwsteczniania swojego poziomu życia - jak pisze Jan M. Szymański. I niczego takiego nie proponują autorzy głębokiej ekologii. Proponują za to rozmowę z drzewem, potokiem, zachwyt nad muchą, padalcem czy lisem. A kiedy już jestem lisem, to potrafię się bronić. Może nawet użyję do tego celu nowoczesnego komputera. Na pewno będę wiedział, czy to, co robię, służy obronie czy dalszej eksploatacji (chociaż może właśnie to drugie działanie świat nazwie "ekologicznym").
Twoje ogromne doświadczenia, Janie są bezcenne dla ruchu ekologicznego, bezcenny jest także mój przyjaciel słowacki Wilk, który przespał w lesie kilka tysięcy nocy i tylko raz w miesiącu korzysta z komputera, by odebrać i wysłać pocztę. Nie rozumiem, dlaczego Jan zarzuca głębokiej ekologii, że zaraziła się XIX-wieczną wiarą w człowieka jako istotę kierującą się logiką? To raczej wiara w naszą dziką naturę, instynkty i odruchy oraz głęboką mądrość zapisaną w ciągu milionów lat ewolucji doprowadziła do próby określenia platformy głębokiej ekologii. Nasz czas nigdy nie minął, bo nie można wypaść ze wszechświata. Zagłada życia na Ziemi jest tylko chwilowym wirem w nurcie wszechogarniającej rzeki. Raczej nikt z nas nie powstrzyma Rzeki ani nie zawróci jej biegu. Nie zbawimy świata. Mój australijski przyjaciel, znany aktywista, napisał mi kiedyś, że rano przeczytał napisane na piasku zdanie: John, nie zajmuj się ratowaniem wszystkiego, co żyje. Zostaw jeszcze coś dla mnie. Matka Ziemia. Możemy korzystać z wiru i próbować płynąć pod prąd, możemy płynąć z prądem. Zwolennicy głębokiej ekologii wybrali to drugie, bo to wciąga, porywa i jest piękne. Żadna logika nie jest tu potrzebna.
1) Jan M. Szymański, Nasz czas nadchodzi [w:] ZB 10(112)/98, ss.36-37.
2) Janusz Korbel, Marta Lelek, W obronie Ziemi, Zeszty Edukacji Ekologicznej PnrWI, Zeszyt 7, wiosna '1995, s.28.
3) Fritjof Capra, Głęboka ekologia [w:] J. Korbel, J. Tyrlik (red.), Zielona Antologia, Zeszyty Naukowe Politechniki Śląskiej, 1989.
Wyobraź sobie olbrzymią rezydencję w rodzaju Carringtona, ze złotymi portykami i z ogrodem ciągnącym się po sam horyzont. W jednym ze 144 apartamentów przy biurku siedzi człowiek w garniturze od Pierre'a Cardina i przez komórkę Ericssona wydaje polecenie - Janie, dziś zmniejszymy liczbę ludzi o kolejne 5 mln, gdyż zamierzam otworzyć kolejną fabrykę, a efekty jej działania według konwencji międzynarodowych muszą zostać zrównoważone. W końcu równowaga w przyrodzie musi być! Ale co ja będę się tłumaczył androidowi.
Periodycznie na łamach ZB objawiają się głosiciele wizji apokaliptycznego przeludnienia świata, oczywiście stanowiącego największe wyzwanie dla ekologów walczących w końcu o lepszą ziemię (dla kogo?). Demografia. Przyrost albo postęp. Z postępu nikt nie zrezygnuje, więc to przyrost należy zredukować, wyeliminować, gdyż wkrótce ludzie będą chodzić sobie po głowach z braku miejsca, a to nie byłoby ekologiczne, bo łatwo można stracić równowagę - a ta w przyrodzie jest rzeczą świętą. Jak jednak to zrealizować? Wachlarz metod jest duży: wyeliminować nie narodzonych, poddać eutanazji żyjących (w końcu 25 lat życia to wystarczająco długo, a trzeba dać szansę innym) lub po prostu wysłać w kosmos. Jedno tylko pytanie się nasuwa: Kto będzie dokonywał wyboru, kto ma zostać, a kto nie, komu przydzielić prawo do urodzenia dziecka, komu nie? Loteria? Jeden z dziesięciu (tysięcy)?
Komu zależy, aby przyrost ludności był odwrotnie proporcjonalny do przyrostu zamożności grup obywateli lepszej strony świata?
Problem demograficzny chyba nie leży w ilości, ale w jakości życia. Przykład. Jeśli pan X będzie żył na poziomie konsumenckim całego alfabetu, to rzeczywiście mamy problem. Rozwiązania są dwa: Pan X chce dalej tak żyć i dzięki swoim nieograniczonym możliwościom steruje polityką światową tak, aby reszta alfabetu-biedoty została zmniejszona do granic jego - pana X bezpieczeństwa demograficznego. Albo pan X stabilizuje swoje życie do normalnego (?) poziomu, na którym cały alfabet może żyć bez groźby katastrofy. Gorzej, jeśli cały alfabet będzie chciał żyć na poziomie pana X, ale bez obaw. Pan X do tego nie dopuści. Nie jest też takim frajerem, aby zrezygnować z dostatku, w którym się pławi dzięki pracy innych i zniszczeniu środowiska. Światem rządzi pieniądz i ktoś musi ginąć, aby KTOŚ mógł bezpiecznie żyć. Takie są prawidła wojny.
Często były już przytaczane na łamach ZB słowa Gandhiego: Ziemia jest w stanie zaspokoić potrzeby wszystkich ludzi, nie jest jednak w stanie zaspokoić chciwości kogokolwiek! To jakość naszego życia powinna być podstawową miarą w definiowaniu kryzysu ekologicznego. Argumenty o braku miejsca na Ziemi są zwykłym efektem propagandowym ideologii bezpieczeństwa demograficznego. Jak mawiał czołowy maltuzjanista prof. Paul Ehrich: Im wicej jest ludzi, tym mniej można żyć po królewsku. Czyż nie jest to zwykłe imperialne dążenie najbogatszych, którzy chcą za wszelką cenę utrzymać hegemonię nad światem? Płaszczyk kryzysu ekologicznego wskutek nadmiernego przyrostu zostaje odsłonięty. W swojej książce Population Bomb z 1968 r. prof. Erich przedstawił receptę na przeludnienie: Jeden z częściej omawianych projektów dotyczy dodawania do wody bieżącej lub artykułów żywnościowych środków czasowo odbezpładniających. Dawki byłyby dokładnie normowane przez rząd celem uzyskania pożądanych rezultatów populacyjnych.
Inny maltuzjanista w "Life" z 20.2.70 głosi: Musimy zastanowić się nad przymusową antykoncepcją, stosując na przykład zaświadczenie o prawie do poczęcia, które zastąpi lub uzupełni świadectwo ślubu. Pomoc międzynarodowa pod każdą postacią, niesiona społeczeństwom, które z powodu nieuświadomienia, uprzedzeń czy zaślepienia politycznego nie są w stanie kontrolować swojego przyrostu, powinna być wstrzymana.
Czy tak ma wyglądać wizja nowego, ekologicznego porządku demograficznego świata?
"Proszę o prawo do poczęcia potomka. Prośbę motywuję tym, że od trzech pokoleń moja familia nie wydała na świat żadnego ponadnormatywnego członka światowego społeczeństwa.
Z pozdrowieniami dla Głównego Selekcjonera."
Oczywiście brzmi to niczym Orwellowska wizja świata XXI w. i pewnie niektórzy sądzą, że niemożliwie. Ale w gruncie rzeczy przecież już jeden facecik z czarnym wąsikiem wymyślił sobie stworzenie rasy panów, eliminując "niekorzystne rasy". Dla mnie aktualne dążenia niektórych głosicieli ekologicznego kryzysu demograficznego właśnie takie nasuwają skojarzenia. Czy błędne?
Obecnie ok. 1 mld ludzi na świecie cierpi głód, głównie z powodu politycznych, ekonomicznych i ideologicznych sposobów dystrybucji żywności. Prof. Norman Borlaug - noblista i twórca "zielonej rewolucji" stwierdził, że na obecnym poziomie techniki globalna produkcja żywności wystarcza do wyżywienia 6,5 mld ludzi. Obecnie żyje nas 5,5 mld. A przecież każdy człowiek przychodzący na świat to nie tylko "kolejna gęba do wyżywienia".
Japonia była uważana za kraj zacofany dlatego, że zdaniem ekspertów była przeludniona i miała mało bogactw naturalnych. Ci sami eksperci uważali przed 40 laty, że Afryka stoi u progu wspaniałego rozkwitu, gdyż miała mało ludności i wiele zasobów naturalnych. Jak dobrze wiemy, historia potoczyła się zupełnie odwrotnie - prof. Gerard F. Dumont z Instytutu Demografii Politycznej na Sorbonie.
Zgadzam się, że działalność ludzka wywiera ogromny wpływ na środowisko, stanowiąc często przyczynę jego degradacji. Moim zdaniem jednak, trzeba walczyć o zmiany "jakości życia", a nie z życiem. W każdym działaniu powinniśmy rozpatrywać swoje zamierzenia w kontekście wolności każdego człowieka do życia i do dawania życia. Wszelkie głosy nawołujące do zmniejszenia liczby ludzi z powodów ekologicznych to głosy nawołujące do totalitaryzmu - ekototalitaryzm. A z tym, ja się nie zgadza. Bo o co w sumie walczą ekolodzy? O życie. Największą wartość na tym ziemskim padole.
Do napisania swoich wynaturzeń skłonił mnie Robert Surma (Bojkot produktów chińskich i inne takie [w:] ZB nr 8(110)/98, ss.58-61) swoim zdaniem: Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Niestety, tylko w tym się zgadzamy.
Niektóre cytaty przytoczyłem za J. M. Jackowskim - Bitwa o Prawdę, tom I, Wyd. "Ad Astra" Warszawa 1997. Polecam wszystkim. Nie ze wszystkim trzeba się zgadzać, ale horyzonty trzeba poszerzać.
Tzw. "szarzy ludzie" często oskarżają tzw. "ekologów głębokich" o pogardę dla ludzkości i negowanie roli człowieka w świecie, stawianie siebie w roli "lekarzy świata" mających monopol na "prawdziwą" wrażliwość i wiedzę itp. Większość tych zarzutów uważam za przesadzone (przynajmniej na polskim gruncie). Jednak co jakiś czas wypowiedzi pewnych ludzi "czujących" wytrącają mnie z mojego spokoju.
To chyba dobrze. Spokój i pewność prowadzą do śmierci. Ale do rzeczy. W artykule Bojkot produktów chińskich i inne takie Robert Surma1) prezentuje poglądy, z którymi nie mogę się zgodzić. Tekst utrzymany jest w tym samym duchu, co słynny już artykuł prof. Lecha Ostasza Słabości ruchu proekologicznego.2) Polemiki z panem profesorem opublikowane w ZB chyba dostatecznie wykazały błędy i manipulacje w jego ujęciu problemu. I nie chodzi tu tylko o "dygresje" (jak twierdzi pan Surma), lecz o główną tezę artykułu - przeludnienie jako główne zagrożenie dla Matki Ziemi. Problem przeludnienia nie jest chyba tematem ignorowanym wśród polskich ekologów. Przynajmniej z lektury ZB wyciągnąć można wniosek, że jest to temat z pasją wałkowany "wzdłuż i wszerz" - czyli po prostu temat zastępczy.
Osobiście nie uważam, że ilość ludzi na Ziemi może stale rosnąć (może nawet już dziś jest nas pod pewnymi względami za dużo), lecz stanowczo nie mogę zgodzić się z poglądem, że ( ) nie o konsumpcję tutaj chodzi, lecz o przeludnienie! - i drugi cytat: Rzecz nie w tym, ile kto konsumuje, ale ile osób konsumuje. Dość dziwny tok myślenia - skoro wiadomo np., że jeden Amerykanin konsumuje tyle, co dziesięciu Afrykańczyków, to logiczne chyba jest, że 250 mln Amerykanów szkodzi środowisku bardziej niż cała Afryka i kawał Azji.
Chiny, Indie i Brazylia konsumują więcej niż Europa (niewiele więcej), gdyż mają aż 3 razy więcej ludności. Dalszy wniosek (znów "objechany" dokładnie - po co ja to piszę?): jeśli Amerykanie i Europejczycy dobrowolnie obniżą konsumpcje (nie mówię "standard życia", gdyż jest to zbyt szerokie pojęcie), to część "uratowanych" zasobów zostanie dla innych ludzi lub dla dzikiej przyrody. Dzień bez kupowania, wegetarianizm, kampania rowerowa itp. nie są więc tylko - jak twierdzi pan Surma - stratą czasu i pieniędzy. Są to realne środki zmierzające do zmniejszenia negatywnego oddziaływania człowieka na przyrodę.
I druga ważna kwestia, bardzo ściśle związana z pierwszą: Gdyby zmniejszyć populację ludzką do miliona osobników ( ), to wtedy każdy z tych ludzi mógłby palić w swoim kominku oponami i do woli jeździć samochodem. Przykro źle mówić o starszych, ale autorowi artykułu widocznie w głowie się nie mieści, że człowiek naprawdę jest częścią przyrody i jako taki może naprawdę nie powinien konsumować więcej niż jest mu to realnie potrzebne, gdyż jest to sprzeczne z ogólnymi prawami całego stworzenia.
Żeby jednak nakłaniać ludzi do ograniczenia swoich urojonych potrzeb (jest to możliwe, choć może bardzo trudne, także w sytuacji nędzy)3) należy wierzyć w możliwość ich przemiany. Robert Surma jednak - jako "nienawidzący demokracji z całego serca" - w przemianę motłochu nie wierzy (przeskoczyłem do następnego tekstu).4) No cóż, może od razu urodził się jako rasowy ekolog. W końcu motłoch składa się z jednostek. I jeszcze jedno zdanie, którego przełknąć nie mogę: ( ) ludzi nie można zmienić! ( ) Można jednak zmienić ich zachowanie ( ). To albo śmieszne (autor sam nie wie, co pisze), albo niepokojące (autor faktycznie wierzy w to, co pisze). Może Marks rzeczywiście przeceniał ludzi, wierząc w ich łatwą przemianę, jednak realizatorzy jego idei myśleli chyba na odwrót - "najpierw zmienimy zachowanie ludzi (lejąc po mordzie), a potem, jak będą chcieli, to zaczną myśleć tak jak my". Stalin i Mao byli prawdziwymi "arystokratami", wyższymi duchem, którzy siłą swego geniuszu pchali umiłowany świat (a raczej umiłowany obraz świata) na nowe tory. Pan Surma, zdecydowany przeciwnik demokracji, ratunek dla ukochanego (obrazu) świata widzi w platońskiej koncepcji rządów "wybranych".
Należy chyba tylko cieszyć się, że na razie udziela się w różnych, przeważnie pięknych i mądrych inicjatywach oraz pisze różne, nie zawsze piękne i mądre teksty.
1) Robert Surma, Bojkot produktów chińskich i inne takie [w:] ZB nr 8(110)/98, ss.58-61.
2) Lech Ostasz, Słabości ruchu proekologicznego [w:] ZB nr 10(100)97, ss.2-11.
3) ŕ Zob.: Pablo, Przygoda w sercu Afryki, czyli coca-cola na pustyni i pożytki z tego płynące [w:] ZB nr 8(110)/98, ss.26-27.
4) Robert Surma, O ekologii, biznesie i Karolu Marksie [w:] jw., ss.64-65.
Wbrew temu, co napisał na łamach ZB Robert Surma,*) na świecie i w Polsce nie widać oznak kryzysu wegetarianizmu. Przeciwnie - prawie nigdy nie rozwijał się lepiej. Zilustruję to poniżej.
W Polsce dieta Kwaśniewskiego - chwilowo tak popularna na Śląsku - nie jest żadnym konkurentem. Niedługo jej popularność zaniknie, podobnie jak w USA, gdzie na przełomie l.70./80. dr Atkins reklamował bardzo podobną tłustą dietę pod nazwą "Super energy diet" i wydawał w tysiącach egzemplarzy wciąż nowe poradniki i książki kucharskie.
Robert swoje wnioski wysuwa prawdopodobnie z obserwacji zbyt ograniczonej "czasoprzestrzeni". Gdyby porównać sytuację wegetarianizmu np. w USA i w Polsce teraz i 10 lat temu, to jest ona obecnie diametralnie lepsza.
W 1995 r. dieta wegetariańska po raz pierwszy w świecie weszła w skład rządowych zaleceń dietetycznych (w USA - Dietary Guideliness of USA Goverment).
W Polsce w 1997 r. Instytut Żywności i Żywienia za najzdrowszą uznał dietę semiwegetariańską (mięso czerwone zaleca się spożywać najwyżej kilka razy w tygodniu).
Powyższe fakty bardzo powoli docierają do opinii publicznej, ale wraz z wieloma innymi tworzą korzystną atmosferę dla upowszechniania się wegetarianizmu. Piszę "upowszechniania się", bo nie do końca można zrozumieć, dlaczego wegetarianizm rozwija się tak dynamicznie. Dlaczego tak wzbiera wegetariańska fala, szczególnie w Polsce, gdzie funkcjonuje tak silna antypropaganda wegetarianizmu? W prasie opublikowano dziesiątki sążnistych artykułów na ten temat, by wspomnieć choćby dwa: Dieta samobójców we "Wprost" i Nie luksus, lecz konieczność - oczywiście o konieczności zjadania mięsa, w "Żyjmy dłużej", a sygnowany przez "asa" polskiej dietetyki - prof. Światosława Ziemlańskiego. Do tego dochodzi uprzedzenie do wegetarianizmu w związku z propagandą łączącą go z sektami. I że w tych okolicznościach tak szybko rośnie w Polsce liczba wegetarian, jest doprawdy zadziwiające. Najlepszym dowodem tej eksplozji ilościowej są wyniki badań ankietowych Uniwersytetu Warszawskiego, opublikowane także we "Wprost", w artykule Eryka Mistewicza. Na pytanie ankiety: Jak często odmawiasz jedzenia mięsa z powodów moralnych lub związanych z ochroną środowiska naturalnego? - ZAWSZE odpowiedziało aż 2,2% respondentów, a CZĘSTO - 5,4%.
Jeszcze 10 lat temu na palcach jednej ręki można było policzyć przeciętną liczbę wegetarian w danej szkole średniej w Polsce. Teraz praktycznie w każdej klasie można ich znaleźć.
W USA występują analogiczne tendencje. Oto co donosi Jan Pilarczyk z San Francisco na łamach "Rzeczpospolitej":
Schyłek popularności restauracji McDonald'sa wiąże się przede wszystkim ze zmianą sposobu odżywiania Amerykanów, którzy przestawili się na zdrową kuchnię opartą na ekologicznych warzywach. Wśród młodych konsumentów jest coraz więcej wegetarian oraz zwolenników ochrony praw zwierząt.
Czy 10 lat temu ktoś sobie wyobrażał, że będzie aż tak dobrze? Za wegetarianizmem przemawiają zarówno względy racjonalne, jak i emocjonalne i irracjonalne (wpływ Ery Wodnika ) Jednostki nie mają tu istotnego wpływu na proces upowszechnienia się wegetarianizmu, ale możemy troszkę pomóc w dostępnej nam mikroskali, stosownie do własnych możliwości i wyobraźni.
*) Robert Surma, Dieta optymalna [w:] ZB nr 8(110)/98, ss.41-42.
Krótko, choćby tylko z tego powodu, że na takie polemiki zdecydowanie szkoda czasu. A jednak obserwacja zjawiska eko-ngo's prowadzi do niezwykłych wniosków. Gwoli ścisłości, te uwagi dotyczą nie tylko ekologów, ale pozostałe branże radosnej twórczości pozarządowców zostawimy własnemu losowi. O tym, że w tym środowisku nie brakuje pasjonatów i nawiedzonych, nikt nie musi mnie przekonywać. Nie ma się czemu zbytnio dziwić, gdy przeciętnego zjadacza chleba i etatowego marzyciela trudno namówić do jakiejkolwiek działalności, spoza której nie wyzierałby kawałek tortu do podziału. Powyższa konstatacja nie oznacza, że tylko z tego powodu trzeba się godzić na byle pomysł.
Każdy uczestnik polskiego ruchu ekologicznego może dokonywać przeróżnych analiz tegoż ruchu (nawet, gdy odwołuje się wyłącznie do własnych obserwacji czy posiłkuje się swoją dobrą intuicją socjologiczną). Niech i referuje dostrzeżone przez siebie błędy, nawet publicznie. Kiedy jednak na podstawie tak postawionej diagnozy podejmuje się próbę naprawienia całego ruchu, zaczyna robić się nieśmiesznie.
Propozycje Roberta Surmy1) można np. uznać za kontrowersyjne i albo machnąć na nie ręką, albo polemizować.2) Tak bywa. Bo w końcu, jaki sens ma wypominanie noszenia skórzanych butów, kiedy następna propozycja brzmi mniej więcej tak - zróbmy wegetariańską restaurację inną niż wszystkie? Być może w tym miejscu nie o nazwy powinniśmy się kłócić najbardziej, ale nijak nie mogę zrozumieć ani tym bardziej zgodzić się na zaproponowany przez Roberta Surmę podział metod prowadzenia kampanii. (Zresztą podobnie nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że demokracja to najlepszy ustrój, jaki wymyślono. Tych demokracji też było i jest od cholery, więc to ciekawe, którą autor miał na myśli?) O ile wrzucenie do jednego worka pod nazwą metody demokratyczne takich form działalności, jak: edukacja, mistyfikacja, modły i zaklęcia jest rozstrzygnięciem bardzo rozrywkowym, to już zawartość worka nazwanego - metody antydemokratyczne trzeba uznać za jakieś nieporozumienie. Oczywiście, i w tej sytuacji można próbować dowodzić każdego odrębnego zdania, ale czy nie warto zadać sobie pytania: dokąd to prowadzi? Dowodzenie (a już na pewno udowodnienie), że akcje bezpośrednie są antydemokratyczną metodą prowadzenia kampanii najwięcej szkody przysporzy nie komu innemu, ale właśnie posługującym się tą metodą. Autora tego pomysłu wojewoda Zembaczyński ucałuje w czółko. Ach, gdyby to przeczytał, oczywiście. Toż to balsam na jego rozkołataną duszę i potwierdzenie niewykrystalizowanych intuicji. "Zielony" to matoł i oszołom (to już powszechnie wiadomo), a w dodatku jeszcze antydemokratyczny element. Uczestników blokady pod Świętą Anną, którym przyjdzie się gimnastykować przed sądem, ucieszy taka niedźwiedzia przysługa. Nie wspominam już o tym, że tak po prostu nie jest.
Można mieć różny stosunek do nieskuteczności prowadzonych przez siebie kampanii - i taka refleksja to zupełnie pożyteczna rzecz, ale pomijając te sytuacje, kiedy prowadzi do kosmicznych wniosków. Dlatego zalecam zdrowy rozsądek, czasem lekturę, a intuicję socjologiczną proponuję zostawić socjologom.
1) R. Surma, Dziesięć błędów ruchu ekologicznego [w:] ZB nr 1(103)/98, ss.70-73; Reorganizacja w Mission Human [w:] ZB nr 9(111)/98, ss. 10-14.
2) ŕ Zob.:
Już się wydawało, że polski ruch ekologiczny nabrał rumieńców, już "Wprost", "Gazeta Wyborcza" i "Polityka" zabrały się za maglowanie tematu radykalnych ekologów w naszym kraju - temat wypromowany przez kampanię Góra Św. Anny, a tu nagle otwieram ZB i czytam dobre rady jakiegoś człowieka, który zatroskany brakiem efektywności ruchu ekologicznego zapowiada, że będzie walczył z "ekologami noszącymi skórzane obuwie" i wylicza zbawienne rady dla wszystkich, którzy chcą coś robić.*)
Mam nadzieję, że rady te i strategie dotyczą tylko i wyłącznie jego macierzystej organizacji Mission Human, bo w przeciwnym razie obawiam się, że gdyby pisaninę Roberta Surmy potraktować poważnie, to z ruchu ekologicznego nic nie zostanie, bo wszyscy uciekną. Po prostu są granice śmieszności, których przekraczać nie warto.
Zawsze wydawało mi się, że cenniejsze jest nawiązanie współpracy z lokalną społecznością czy przynajmniej neutralizacja potencjalnego konfliktu z nią, niż budowanie własnego ego na podstawie materiału, z którego zrobione są nasze buty. Ale być może się pomyliłem i rzeczywiście najważniejszym problemem ekologicznym w Mysłowicach jest McDonald's i sklep z wędlinami na ulicy Brzęczkowickiej.
Tekst kolegi Surmy nie zachęca do polemiki - bo i z czym tu polemizować, skoro do "demokratycznych" metod zalicza on medytację, modły i zaklęcia. Pozostaje tylko odmówić paciorek, żeby papier ZB służył nieco sensowniejszym wygibasom intelektualnym nad "zmianami działania na polu ekologii".
Chyba, że wisi nad nami, czytelnikami ZB tzw. "Syndrom Jerozolimy", w którym to świętym mieście notuje się wśród turystów nadzwyczaj liczne przypadki chorób psychicznych na podłożu emocjonalnym. Wskutek tego w lokalnym psychiatryku leczy się wcale pokaźna liczba Jezusów, Mahometów i innych Bardzo Ważnych i Świątobliwych Postaci z historii religii. Być może już niedługo niektóre z nich będą zagłębiać się w katatonicznej lekturze ZB.
Jeśli to przyszłość ruchu ekologicznego, to ja wolę mój rower.
*) Robert Surma, Reorganizacja w Mission Human
[w:] ZB nr 9(111)/98, ss.10-14.
Z wielką przyjemnością przeczytałem w ZB informacje o działalności Forum Ekologicznego Unii Wolności.1) To wspaniale, że są ludzie, którzy tak aktywnie działają na rzecz ochrony Matki Ziemi. Ponieważ z wielką radością zawsze czytam o UW, proszę przeto o jeszcze, jeszcze
Chętnie przeczytam zwłaszcza o:
Przy okazji uprzejmie donoszę, że w tym samym wydaniu ZB2) Pan Marek Styczyński z Sieci "Góry dla Natury" znowu czepia się Pana Radosława Gawlika o Jaworzynę Krynicką, na której budowana jest kolejka gondolowa. Może by tak wreszcie ktoś z UW wyjaśnił Panu Styczyńskiemu, że jak się jest posłem i Sekretarzem Stanu w MOŚ-u, to nie ma się czasu na odpisywanie w byle sprawie. No bo przecież ta kolejka nikomu nie będzie szkodzić - gdyby było inaczej to Pan Gawlik i inni posłowie UW już dawno zrobiliby z tym porządek. Prawda?
Pozdrawiam serdecznie
1) Maciej Kozakiewicz, Zjazd Forum Ekologicznego Unii Wolności [w:] ZB nr 9(111)/98, ss.16-23.
2) Marek Styczyński, Nowości z Jaworzyny
[w:] jw., s.46.
W majowych ZB Tomek Lisiecki drobnym druczkiem formułuje twierdzenie o własnej nieomylności, jednocześnie obrażając wszystkich tych, którzy z dobrego serca chcieli mu kiedyś pomóc.1) Nie wiem, czym sobie zasłużyliśmy? Tym, że mamy czasami odmienne poglądy? Pozwolę sobie zacytować całą wypowiedź Tomka dotyczącą obrony Góry Św. Anny: Naczytałem się na GreensPL listów napisanych przeważnie przez osoby, których tam nie było, a które - jak zwykle - miały najwięcej do powiedzenia, jak powinniśmy się zachować, a czego czynić nie powinniśmy. Jest takie powiedzenie, coś o psach i chyba o karawanie, dokładnie nie pamiętam. Może dobrze, bo nie lubię być niegrzeczny, ale niestety, krytykanctwo i porady, moim skromnym, "partyzanckim" zdaniem, w tym przypadku zza pulpitu, są jak gdyby niestosowne. î
Zdaję sobie sprawę, że faktem, iż nie udałem się do okopów Św. Anny naraziłem się wielu skrajnym ekologom. Podobnie jak naraziłem się, pisząc różne niepopularne rzeczy na GreensPL, w biuletynie "Źródeł" i ZB. Wiem, że to, iż przez 2 lata rozwijałem mającą służyć nam wszystkim sieć komputerową czyni mnie jedynie wstrętnym technokratą, a moje pozytywne nastawienie do edukacji ekologicznej, to jedynie wynik mojego tchórzostwa, bo prawdziwy Wojownik Ziemi woli zginąć na posterunku z imieniem Gai na ustach. Tym, którym jeszcze mało, zdradzę w sekrecie, że noszę skórzane buty, mam pager i notes elektroniczny oraz czasami jeżdżę samochodem.
Mająca miejsce w Internecie wymiana poglądów nt. akcji antyautostradowych mogłaby być, moim zdaniem, naprawdę cenna dla osób działających w kampanii przeciwko wybetonowaniu Polski. Wiele osób wypowiadało się o skuteczności działań ekologicznych z pozycji własnego doświadczenia. Nie zabrakło i krytyki niektórych aspektów obrony Św. Anny, wszystko jednakże było czynione tylko i wyłącznie w tym celu, aby następna taka akcja była skuteczniejsza. W tej dyskusji na GreensPL ja osobiście wypowiadałem się jako zwolennik bardziej działań edukacyjnych i pokojowych niż akcji bezpośrednich. Uważam bowiem, że źle przeprowadzona akcja radykalna może przynieść więcej szkody niż pożytku, gdyż utrwala w ludziach negatywny wizerunek protestujących ekologów. Oczywiście nie jestem przeciwny akcjom bezpośrednim w ogóle, gdyż często rzeczywiście są ostatnią deską ratunku dla zagrożonej przyrody. Powinno się jednak pamiętać, że najpierw trzeba wyczerpać wszystkie inne prawne metody oporu. Należy też większy nacisk kłaść na tzw. public relations, a nie puszczać wszystko "na żywioł". Taka jest moja opinia.
Kiedy pisałem - w dobrej wierze - te rady, miałem nadzieję, że może protestujący jakoś z nich skorzystają (moim zdaniem są one dobre, ktoś inny jednak może myśleć zupełnie inaczej). Chciałbym bowiem gorąco, aby Polska nie została zalana betonem, pocięta asfaltowymi autostradami, pozbawiona lasów i zieleni. Ja i inni zabierający głos w dyskusji ani przez chwilę nie oczekiwaliśmy, że ktoś nam będzie za nasze uwagi dziękował czy będzie nas chwalił. Osobiście spodziewałem się co najwyżej rzeczowej dyskusji na temat przedstawianych przez dyskutujących poglądów, na co stać było jedynie nielicznych, np. Ryśka Skrzypca. Inni woleli się obrazić i stwierdzić, że skoro nas na Św. Annie nie było, nie mamy żadnego moralnego prawa akcji oceniać ani niczego doradzać. Cóż, przykro mi, że moje wypowiedzi zostały odczytane jako "krytykanctwo". Nie twierdzę, że mam rację, jednak tym co myślę dzielę się z innymi. Zapomniałem jedynie, że mieszkamy w Ciemnogrodzie, w którym każdy mający odmienne poglądy zasługuje na spalenie na stosie.
Pogodziłem się z tym, że niektórzy negują konieczność edukacji, uważając, że samą akcją bezpośrednią da się załatwić wszystko (też nazwałem to kiedyś, podobnie jak Ania Nacher,2) "ekologią końca rury"). Z tym większym więc zdziwieniem przeczytałem (i usłyszałem w Inowłodzu) opinię Tomka Lisieckiego, że dopóki nie uda nam się przekonać do siebie i naszych racji lokalnych społeczności, dopóty będziemy dla nich kosmitami. Toż to właśnie o tym pisałem w Internecie! Okazuje się jednak, że tylko przykucie się do drzewa daje legitymację do doradzania ekologom. Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam. Rodzina Radia Maryja już zaliczyła Krzaklewskiego, Wałęsę, Balcerowicza do Żydów, masonów i zdrajców Ojczyzny. Podobnie robi Rodzina Św. Anny, opluwając niedawnych sojuszników, czyli WKLE z prof. Glińskim3) na czele, odznaczonego "Zieloną Kolumną" Adama Wajraka czy ministra Gawlika. Nie wiem, do czego doprowadzi taka taktyka, ale Przyroda na niej nie skorzysta, to pewne. Cóż, ideologizacja niszczy ideowość. Ideologizacja oślepia.
1) Tomek Lisiecki, Ekotwierdza Wysoka [w:] ZB nr 10(112)/98, ss.1-3.
2) Anna Nacher, Jak zostałam jednak nałogową polemistką? [w:] jw., s.52.
3) Nie chciałbym, żeby Czytelnik odniósł wrażenie, jakobym zgadzał się lub nawet przejawiał poglądy zbliżone do opcji politycznej reprezentowanej przez WKLE. Broń Boże! W całej prezentowanej przez ZB serii polemik Piotra Glińskiego z Olafem Swolkieniem całym sercem trzymałem stronę tego ostatniego. Uważam jednak, że rozmawiać należy ze wszystkimi, również od wszystkich należy wysłuchiwać rad, zwłaszcza od osób nastawionych przyjacielsko. Nie, nie bronię WKLE, ale zauważmy, że to z prof. Glińskim przeprowadza wywiad "Polityka", to Radek Gawlik jest wiceministrem ochrony środowiska - a "zielone" matoły przykute do drzew są konsekwentnie ośmieszane przez wszystkie media, co powoduje tylko, że społeczeństwo się od nas odwraca. W ostatecznym rozrachunku okaże się, że to my, "zieloni" mieliśmy rację (a nie konsumpcyjne społeczeństwo) - wtedy 70-letni Tomek Lisiecki na Wielkim Betonowym Placu, jakim stanie się Polska, w oparach dymu i spalin zakrzyknie gromkim głosem: "Gloria victis!". Tak, chwała mu będzie, bo nie splamił swych rąk polityką ani kompromisem (który utożsamia z kompromitacją). A może przestaniemy obgadywać za plecami tych myślących inaczej, tylko osiągniemy WSPÓLNIE konsensus dla dobra Przyrody?