Zielone Brygady nr 15 (117), 1-15 sierpnia 1998


ROZMOWY O BIOSFERZE

CELE DZIAŁANIA

Zwierzęta nie potrzebują żadnych celów, po prostu żyją i cieszą się życiem, jak mówią ludzie. W istocie życie ich wypełnia poczucie głodu i strach przed niebezpieczeństwem, najczęściej reprezentowanym przez człowieka. Człowiek jest jednak zwierzęciem szczególnym, ma bowiem samoświadomość, a przez to odróżnia m.in. przeszłość od przyszłości, co pozwala mu świadomie dążyć do kształtowania przyszłości. Cele są to postulaty, które człowiek pragnie zrealizować. Ale czy zawsze tak bywa?

W marcu zaproszono mnie na spotkanie z animatorami pewnej asocjacji ekologicznej, która poszukiwała określenia własnej tożsamości. Przedstawiłem im na piśmie zbiór najważniejszych dylematów decyzyjnych i omówiłem go szczegółowo, sami mieli dokonać wyboru. Nie dokonali go do dnia dzisiejszego. Dlaczego? Nie potrafili, a przyczyny mogą być różne. Richard Brodie, autor popularnego w całym świecie programu Word pisze: potrzeba rozwiązywania problemów jest tak silna, że ludzie spędzają połowę życia na czynnościach, które prowadzą donikąd, nie próbując nawet ustalić hierarchii ważności swoich życiowych celów.*) Niekiedy na odwrót, przyczyną jest niezdolność i niechęć do rozwiązywania jakichkolwiek problemów. Kiedyś w brytyjskich Indiach miejscowa arystokracja zatrudniała eunuchów, lecz po odzyskaniu niepodległości zrzeszenie eunuchów nie zaginęło. Jak ustaliła policja, starsi eunuchowie porywali bądź kupowali małych chłopców, kastrowali ich, i w ten sposób przedłużali istnienie tej kalekiej, nikomu nie potrzebnej społeczności.

Każdy z nas chyba zna takie organizacje, których jedyną racją istnienia są stanowiska przywódców i dotacje sponsorów lub składki członkowskie, umożliwiające jakąś działalność pozorną. Jeżeli tego typu asocjacje stanowią margines, nikomu to nie przeszkadza, jeśli jednak stają się zjawiskiem nagminnym, oznaczają stagnację, zagważdżają system od wewnątrz. To m.in. jest tragedią naszych wschodnich sąsiadów.

Stoimy dziś w obliczu globalnego ocieplenia, co oznacza serię katastrof ekologicznych, po przejściu których świat w znacznej mierze zmieni wygląd. Dlatego już dzisiaj trzeba stawiać sobie w miarę możności jednoznacznie określone cele, a jakie cele, to musi już wynikać ze spontanicznej motywacji decydentów, uwarunkowanej przez ich poziom percepcji i potrzeb. Możemy wyróżnić trzy poziomy celów - trzy grupy organizacji proekologicznych.

Pierwsza grupa obejmuje działania, które służą człowiekowi, podporządkowują przyrodę interesom człowieka. Nawet jeśli zakładają parki krajobrazowe i chronią faunę, robione to jest z myślą o człowieku. Złośliwi mówią, że hasłem tych grup jest: "walczymy o czystość śmietników". Osobiście nie pochwalam złośliwości.

Druga grupa służy całej biosferze, chroni życie jako takie, ale… w ramach systemu niszczenia życia, jakim jest współczesna gospodarka i polityka światowa. Nawet jeśli mówią o głębokiej ekologii, są to "grzeczni" ekolodzy, podobnie jak "grzeczną" była ta część "Solidarności", którą w 1989 r. Jaruzelski zaprosił do okrągłego stołu.

Trzecia grupa dąży do całkowitego wyeliminowania nierównowagi ze wzajemnych stosunków między człowiekiem a przyrodą i ze stosunków międzyludzkich. Wiedzą oni, że nie można tego dokonać w jednym kraju ani w krótkim czasie. Trzeba przekształcić strukturę współczesnej cywilizacji oraz mentalność i moralność człowieka. Byłaby to idea utopijna, wręcz szaleńcza, gdyby przyroda nie podążała nam z pomocą. Nadchodzą czasy braków materialnych, strachu i cierpienia, a będą to bardzo przekonujący nauczyciele ludzkości.

Trzeba uczyć się od przyrody poszanowania różnorodności. Nie wolno obrażać się wzajemnie, jeśli ktoś nie chce iść naszą drogą. Trzeba połączyć nasze siły, tworząc regionalne porozumienia organizacji mających różne cele i różne charakterystyki, jeżeli łączy ich tylko wola przetrwania Polski i przetrwania życia na planecie.

Epoka komunizmu i antykomunizmu przechodzi już do historii, rozpoczyna się nowa epoka, Wasza epoka. Bezradność administracji wobec powodzi w lecie '97 i wiosną '98 uzasadnia przypuszczenie, że gdy globalne ocieplenie się nasili, sieci regionalne organizacji proekologicznych i humanitarnych, być może połączone w sieć krajową, mogą okazać się jedynym efektywnym rządem w tym kraju. Śmieszne? Jeśli tak, to proszę się przejechać na Wschód. Tam centralna władza uchwala sobie, co chce, a w terenie rządzą małe grupy, które pozwalają sobie ignorować władzę centralną. Tylko że to nie są grupy ekologiczne, ale świat kryminalny. To samo może zdarzyć się u nas, jeśli zieloni nie dokonają poziomej integracji i pozostanie pusta nisza socjoekologiczna.

Po raz drugi w życiu widzę, jak sytuacja w kraju upodabnia się do tej sprzed 1980 r. - wszyscy inteligentni ludzie oczekują jakiejś przemiany, choć nie potrafią jeszcze wskazać, skąd ma nadejść ratunek. Dlatego pozioma integracja zielonych jest potrzebą chwili, wtedy dopiero zostaniemy dostrzeżeni!

Zmiany zachodzić będą coraz szybciej, zaskakując społeczeństwo. Pewnego dnia władza może Wam nagle wpaść do rąk, jak to już się przydarzyło innym, nieprzygotowanym ludziom w 1989 r. Jeśli jednak i Wy będziecie nieprzygotowani, tym razem może się okazać za późno na ratunek dla nas wszystkich.

Jan M. Szymański
Fundacja HSR
skr. 104
90-955 Łódź 8
szyman@krysia.uni.lodz.pl

*) Richard Brodie, Wirus umysłu, Wyd. Ravi, 1996, s.176.

ZANIM POCHŁONIE NAS FESTYN

Na początek - co ma… festyn do wiatraka. Miałam ostatnio okazję obserwować typowy festyn w stylu amerykańskim (choć odbywał się w małym miasteczku na południu Polski) - popcorn, baloniki, występy estradowe etc. Sponsor, który decydował totalnie o rodzaju propozycji "kulturalnych", bo - tak, tak! - organizatorem był nie kto inny, jak miejscowa instytucja kulturalna. Rozumiem, że festyny są ludziom potrzebne (głównie - jak wykazywała moja obserwacja - do tego, żeby w majestacie niepisanego zwyczaju "legalnie" móc się upić), ale nigdy nie zrozumiem, dlaczego w to wszystko zamieszana jest instytucja publiczna z "kulturą" w nazwie. Stojąc pod ścianą i obserwując, jak tzw. porządni obywatele coraz chwiejniej kursują po kolejne "piweczko", dostrzegłam szczególnie mocno, że otacza nas niezwykłe pomieszanie: powszechnie myli się kulturę z rozrywką (o czym świadczą relacje z takiego np. Sopotu w rubryce "Kultura"), rozrywkę z pijaństwem, radykalizm z ekstremizmem, duchowość z religią, religię ze zbiorem nakazów i zakazów etc. Niektóre z tych zjawisk dotyczą także nas (i tutaj - na łamach ZB, i w codziennych naszych działaniach na rzecz Ziemi).

Dość powszechne jest mylenie zakresów pojęć: ekstremalny i radykalny. O radykalizmie pisano już ostatnio na tych łamach,1) więc dodam tu tylko dość osobistą obserwację. Pewnie nie pomoże ona w ustaleniu tego, co jest radykalne, a co ekstremalne i nie wiem, czy cokolwiek wyjaśni. Muszę się jednak podzielić refleksją, jaka przyszła mi do głowy w trakcie owego festynu (w który, notabene, wpleciono wydarzenia z zupełnie innej bajki tylko dlatego, że płacił za wszystko jeden sponsor - cała historia skończyła się dość nieprzyjemnie na skutek mylnego przekonania sponsora, że rozrywka jest kulturą i vice versa). Rozmyślałam sobie nad tym, jak to jest z tymi intencjami (zwanymi też chęciami) - bo z jednej strony mamy powiedzenie "dobrymi chęciami piekło wybrukowano", a z drugiej są systemy religijne, gdzie kluczową sprawą wydaje się być dobra intencja towarzysząca wszelkiemu działaniu. I to nie dawało mi spokoju. Podobnie jak przeczytana niedawno w ZB deklaracja o chęci zmiany świata w całości już, natychmiast. Czy dobra intencja jest zawsze dobra? A jeśli kryje się za nią chęć zmiany świata - tu i teraz, bo tak wiele jest w nim cierpienia, niesprawiedliwości, bólu? To chyba dobrze, prawda? Więc dlaczego tak często tego rodzaju intencja była źródłem kolejnych niesprawiedliwości i jeszcze większych cierpień? Wszyscy w końcu uczyliśmy się historii. I jakkolwiek Marks jest już na indeksie, a w dobrym towarzystwie nie wypada wymieniać tego nazwiska - to jednak trudno byłoby założeniom marksizmu (przynajmniej niektórym) odmówić dobrych chęci. Właśnie - więc czy to chęci, czy intencje? Może nie należy używać tych słów zamiennie? Jak to się dzieje, że dobre chęci - zmieniając świat według najlepszych nawet zamierzeń - przynoszą opłakane skutki? Może to nimi jest wybrukowane piekło?

Pragnienie zmienienia świata gdzieś głęboko kryje nasze oddzielenie od całego tego cudu życia - że istniejemy tu i teraz, w bardzo skomplikowanej sieci żywych stworzeń. Powyższe zdanie to żaden mistycyzm. Wypowiedzenie słów: "chcę zmienić ten świat" sugeruje nie tylko naszą niezgodę na zastany porządek rzeczy i bunt wobec cierpienia - sugeruje również uzurpację wiedzy o tym, jak by miał ten świat wyglądać oraz dualizm narzucany nam przez nasze małe, zagubione "ego": tutaj ja, a tam świat. Gdzieś jeszcze głębiej kryje się przekonanie: ja - ten dobry, inny od złego świata, lepszy, godny, żeby go zbawić. Kiedyś nazwano to mesjanizmem i pewnie musi to być jakiś składnik wyobraźni charakterystyczny dla nas, Polaków, skoro przepojona jest nim literatura (nie tylko romantyczna). Ów brak pokory rodzi również forsowanie jedynie słusznych (oczywiście według ich autora) rozwiązań, rodzi terror (w skrajnych przypadkach) i lekceważenie odmienności. Być może dlatego każdej rewolucji (wszak wypływającej z chęci zmiany świata!) towarzyszył ten krwawy obrządek eliminowania tych, co ośmielili się mieć inne zdanie.

Kiedy obserwuję różnorodność, z jaką mamy do czynienia w naturze (wciąż nadrabiam braki w najbardziej elementarnej wiedzy o najbliższych innych światach, jakiej nie zaoferowano mi w szkole - i ciągle wydaje mi się, że to wiedza absolutnie niezgłębiona, a zaledwie niewielki jej wycinek w ogóle jest dostępny), myślę sobie, że nie ma jednego rozwiązania dobrego dla wszystkich, nie ma rozwiązań uniwersalnych. Choćby dlatego, że wszystko wciąż tak szybko się zmienia. Nie sposób więc chyba powiedzieć, czy panaceum na wszystkie problemy tego świata jest właściwy rozdział dóbr czy może wegetarianizm, czy ograniczenie przyrostu naturalnego. Być może wszystko po trochu, ale czy pod każdą szerokością geograficzną? Trudno powiedzieć. Trudno, coraz trudniej też ferować jakiekolwiek wyroki: weźmy np. polowanie. Czy biedak, który zabija z głodu czyni to samo, co myśliwy z najdroższym sprzętem na ramieniu? Oczywiście zabijanie jest złe, ale… Czy oba te akty są tym samym? Nie umiem już teraz odpowiedzieć. Nie chodzi mi tutaj o wszczęcie akademickiej dyskusji, tylko o odrobinę nieufności do tego, co dyktują nam nasze sądy o rzeczywistości.

Pojawiąją się także inne, bardzo bolesne pytania. Jadąc autobusem usłyszałam wiadomość o matce, która zabiła czwórkę swoich dzieci. Z lakonicznego komunikatu można się było dowiedzieć, że stwierdzono u kobiety mało rozpoznaną chorobę psychiczną, spotęgowaną złą sytuacją materialną. Nie wiem dlaczego, ale zaczęło mnie drążyć pytanie: kto - na bardzo głębokim poziomie - jest odpowiedzialny za ten ogrom nieszczęścia? Czy tylko ta kobieta? W niniejszym eseju na temat mylenia słów zapomniałam dodać jeszcze jedną - dość chyba tragiczną dla nas wszystkich pomyłkę - o myleniu słów "odpowiedzialny" i "winny". Może dlatego tak uciekamy od odpowiedzialności, bo mylimy ją z winą?

A kto jest odpowiedzialny za tę ogromną dewastację życia na Ziemi? Może dobre chęci? Te, których źródłem jest marzenie o zmienieniu świata na "lepszy", a właściwym korzeniem arogancja "ego"? Bo przecież podział na "dobrych" ekologów i "złych" niszczycieli jest tylko naszym złudzeniem. Każdy z nas jest jednocześnie niszczycielem. Właśnie, czy można żyć tak, aby absolutnie nie zabijać i nie czynić zła? Hmmm, to byłoby szalenie pociągające, tak - znakomite: bylibyśmy wtedy naprawdę świetni. Jacy doskonali i jak godni podziwu! Cóż, jedni marzą o lepszym samochodzie, inni o świętości. A jeśli napędem takich marzeń jest osobista ambicja? To czy są to chęci czy intencje? Czy przypadkiem słowo "chciwość" nie wzięło się od słowa "chęć"? "Być chciwym", to chyba "chcieć czegoś za bardzo". Można chcieć samochodu, a można chcieć być świętym. Choć może, żeby nie było nieporozumień, użyję słowa - "nieskalanym", tym który nie czyni żadnego zła. Czy to możliwe? Prawdopodobnie tak. Ale czy jest możliwe uwolnienie się od odpowiedzialności za zło, cierpienie i niesprawiedliwość na świecie? Nie wydaje mi się to możliwe, niezależnie od tego, czy jemy mięso czy też nie, czy stajemy w obronie zagrożonych miejsc czy wolimy siedzieć przed telewizorem. I powyższe zdanie wcale nie oznacza, że lepiej jest siedzieć przed telewizorem niż stawać w obronie przyrody. Czy nasza chęć bycia kimś, kto nie czyni zła nie jest tylko odmianą chęci bycia zwycięzcą w jakiejś rywalizacji? Albo formą ucieczki od odpowiedzialności za cierpienie, za które i tak jesteśmy (w jakimś stopniu) odpowiedzialni? Ale z drugiej strony tak łatwo nam przychodzi usprawiedliwianie się przed sobą: nie można być ideałem, przecież i tak nie da się nie czynić zła, nic się nie da zrobić itd. - istnieją doprawdy tysiące wymówek, kiedy nie chce nam się gdzieś pojechać i czegoś zrobić. Paradoksalne jest to, że ideał bez wad przestaje być ideałem, gdyż jego wadą jest brak wad. To jeden z zabawnych paradoksów, który kiedyś przyszedł mi do głowy. Może więc mniej zajmować się tym, czy jestem (mogę być) ideałem?

Na jakimś poziomie to, co kryje się za dobrymi gestami nie jest wcale ważne. Biedakowi, który został obdarowany, jest wszystko jedno, czy uczynił to człowiek z chęcią uwolnienia się od jakiejś części odpowiedzialności czy z jakąkolwiek inną chęcią Nie mówiąc już o salamandrach, niezjedzonych krowach itp. Tu więc nasze intencje czy ich brak są naprawdę nieistotne. Ale jeśli korzeniem wszelkiej działalności jest (nawet na najgłębszym poziomie) osobista ambicja, oddzielenie, zagubiony umysł - to prędzej czy później staniemy się agresywni, a co za tym idzie - w dalszym ciągu będziemy przyczyniać się do powiększenia sfery nieszczęść na świecie. Martwmy się więc może mniej o świat, a bardziej o swój umysł. Co nie znaczy: zaprzestańmy robić cokolwiek. Paradoksalnie coś, co wygląda na egoizm i brzmi jak egoistyczne nawoływanie do dbania o siebie - jest chyba rozsądną i realną propozycją. Powiedziałabym: propozycją pracy dla wszystkich istot. O świat aż tak bardzo się nie martwmy (o ile nie pojmujemy go jedynie jako antroposferę). Trwa miliardy lat. W pewnym sensie nie ma początku ani końca, a czas jest tylko naszym wymysłem. Dlatego dwa tysiące lat jest naprawdę bagatelne.2) W jakimś sensie będzie trwał, nawet jeśli nie będzie trwać Ziemia. Och, ta perspektywa jest naprawdę kosmiczna, ale w jej cieniu nasze działania nabierają właściwych proporcji. Można stać się bardziej pokornym. Ale w pewnym sensie istnieje tylko ten świat, który jest teraz i dlatego owa kosmiczna, napawająca głębokim spokojem perspektywa nie oznacza, że możemy siedzieć sobie z założonymi rękami. I nie oznacza też, że może nam ona służyć jako wymówka, że nie zrobiliśmy wszystkiego, co było możliwe, aby zapobiec zabijaniu przyrody.

A jak to się ma do radykalizmu i ekstremizmu? Otóż, tak sobie pomyślałam, że jeśli nasze działania wyrastają z osobistych ambicji, lęku przed odpowiedzialnością, jeśli towarzyszy im niczym nieskrępowana gra zagubionego i chorego "ego", jeśli owa gra przybiera maskę "walki o lepszy świat" - to nasze działania mogą wkrótce stać się ekstremizmem. Radykalizm nie ma nic wspólnego z agresją i nienawiścią w jakiejkolwiek formie, nawet jeśli - wydawałoby się - są one usprawiedliwione. Wydaje się, że niczym nie można usprawiedliwić słów i działań agresywnych, nawet jeśli towarzyszą najlepszym w swych założeniach intencjom. Prędzej czy później owa "podskórna" agresja (ten początek przemocy) przerodzi się dokładnie w to, z czym "walczymy". Dlatego - chociaż słychać dzisiaj tu i ówdzie, że non-violence jest naiwne, że to się nie może sprawdzić w naszych warunkach, że nie można biernie przyglądać się przemocy (a przecież nie chodzi o to, żeby przyglądać się biernie) - działanie bez agresji i bez przemocy na każdym poziomie jest jedyną skuteczną strategią działań w obronie przyrody. Wegetarianin, który nawołuje do nienawiści czy choćby działań nacechowanych agresją (nawet jeśli rozgrywa się ona na poziomie słów), zaprzecza samej idei wegetarianizmu, ustawia się w jednym szeregu z tymi, którzy wożą zwierzęta do rzeźni.

Wróćmy jednak do festynu. Ten festyn, to i piwo z kiełbaską (zawsze ich więcej przed wyborami), i olimpiada (wiadomo - lud chciał chleba i igrzysk), i Inwazja Mocy, i inne wielkie imprezy, których podstawą jest głośna, bezwartościowa muzyka z głupawymi tekstami z kolumn o mocy ponad 1000 W, często pokazy laserowe, zawsze alkohol (choć obłuda każe przymykać na to oko: "to tylko piwo") pity w nadmiarze, zawsze tłum. Sądzę, że to już nie jest zabawa. Wydaje mi się, że jest to objaw nawet już nie lęku, tylko podświadomego przerażenia naszą własną ludzką kondycją, przerażenia tym, co zrobiliśmy z najbliższym (i trochę dalszym) otoczeniem. Jest to także przejaw arogancji - tu jesteśmy my, tu się "bawimy", jest głośno, a jak się komuś nie podoba, to i tak nie ma wyjścia i musi się "bawić" z nami. Tego rodzaju "zabawa" oferuje na moment szansę zapomnienia o tym, że tak naprawdę jesteśmy w tym świecie mało ważną szarą masą, z którą nikt się nie liczy i że już nie mamy wyobraźni (zastąpiła ja telewizyjna reklama). To nie są żadne rytualne bachanalia, to nie jest ekstatyczne święto. W rytuale się uczestniczy, w takich zbiorowiskach tylko konsumuje. Zawsze jest konferansjer, który ma mikrofon i władzę, może powiedzieć: a temu zespołowi już dziękujemy. Co oznacza: nie rozumiemy odmienności, tego, że ludzie są różni i mają różne potrzeby. Tak naprawdę wcale nie jest tak, że ludzie uciekają od trudniejszej muzyki, że nie chcą teatru (i ten podział na rozrywkę i kulturę, którym tu bardzo umownie się posługuję, jest fikcyjny). Większość z nich nawet nie będzie mieć szansy, żeby się przekonać, czy chce czy nie chce. Wiele razy widziałam, jak tak zwani "prości ludzie" (bo co to w końcu oznacza - to przecież każda i każdy z nas) z zaciekawieniem przystawali podczas spektaklu teatru ulicznego (ale nie tego, który jest tylko klownadą), z zaciekawieniem słuchali muzyki innej niż ta, która zawładnęła radiem i telewizją. Jeśli im się nie podobało, to po prostu odchodzili. Często bywało, że zostawali, a ich reakcje były bardzo szczere i pozbawione snobistycznej kokieterii. Nigdy nie mówili: nie wolno wam tego robić, bo nam się nie podoba. Nie mówili też: nam wolno, bo jest nas więcej. Problemy pojawiają się dopiero, kiedy pojawia się lęk, zwłaszcza rozmyślnie pobudzany przez rozmaitych konferansjerów. Może przybierać różne formy, w naszym kraju ostatnio przybiera formę psychozy: jeśli ktoś jest inny, to pewnie sekta. To ostatnie zjawisko oznacza nie co innego, jak tylko lęk przed innym, kimś, kto widzi i odczuwa świat nieco inaczej. Ów szczególny rodzaj lęku oznacza także, że jesteśmy zbiorowiskiem ludzi zniewolonych. Ludzie wolni, odpowiedzialni za siebie i umiejący decydować o swym własnym życiu, nie mają żadnych powodów, żeby obawiać się jakiegokolwiek "prania mózgu", "wkodowywania w podświadomość" i innych bzdur, którymi szermuje się przy tej okazji.

I dlatego życzę Wam i sobie, żeby nie zagarnął nas festyn, na którym będziemy bawić się na upartego, do utraty świadomości, byle zapomnieć, na którym będziemy się strzec, żeby żaden "inny" nam nie przeszkodził, bo "my jesteśmy ekologami i prezentujemy jedynie słuszny punkt widzenia". Może się okazać, że punkt widzenia jastrzębia albo kreta (nie wspominając o krokodylu) jest inny.

Anna Nacher

  1. Janusz Korbel, Czy można mówić o zielonym terroryzmie i radykalizacji ruchu w obronie przyrody? [w:] ZB nr 13(115)/98, s.13.
  2. Tutaj nie mogę sobie odmówić komentarza dotyczącego odpowiedzi Tomasza Perkowskiego (w ZB nr 11(113)/98, s.64) na mój artykuł. Szczerze mówiąc, owa odpowiedź trochę mnie rozbawiła. Doprawdy nie podejrzewałam, że jestem jakimś kosmopolitycznym agentem McŚwiata i nie sądziłam, że mój umysł jest aż tak przepojony lękami i projekcjami (muszę nad tym popracować). Tyle tylko że:
  1. W całej naszej wymianie zdań na temat r. 2000 chodzi mi jedynie o perspektywę - dwa tysiące lat to naprawdę pestka w dziejach świata, a i w dziejach ludzkości niewiele. Oprócz naszego kręgu kulturowego (przypominam, że Europa to zaledwie niewielki cypelek Azji) mamy do czynienia jeszcze z innymi, które czas mierzą inaczej (i nie jest prawdą, że w naszym kraju to egzotyka - radzę wybrać się w podróż tzw. ścianą wschodnią). I przy tym stwierdzeniu pozostańmy. To, co Tomek zaprezentował w swojej wizji, jakoby r. 2000 miał być jakąś datą graniczną, przypomina mi konkursy z mojego (a pewnie i naszego wspólnego) okresu wczesnoszkolnego: "Jak wyobrażasz sobie świat w roku 2000". Niby nikt nie przyjmuje, że Chrystus urodził się w roku zerowym, ale Kościół katolicki w Polsce - o ile mi wiadomo - czci rok 2000 jako dwa tysiące lat chrześcijaństwa. Mój protest wzbudza poza tym ograniczenie naszej tradycji wyłącznie do wpływu chrześcijaństwa skrzyżowanego z kulturą basenu Morza Śródziemnego. To naiwnie scholastyczny pogląd. Polecam np. głębsze zainteresowanie źródłami i przejawami sarmatyzmu w kulturze polskiej (zwłaszcza w kulturze materialnej). Dzisiaj jednak nie wypada przyznawać się do szerokich kontaktów i inspiracji w naszej historii kulturą Wschodu - a nuż mogłoby to oznaczać nasz nie do końca "europejski" status.
  2. Na szczególną uwagę zasługuje akapit, w którym Tomasz przypisuje mi przekonanie o własnej słuszności, odmawianie prawa innym do ich drogi itd., itd. Nigdy nie pisałam o niesłuszności działań lobbistycznych, politycznych i edukacyjnych, a nawet wręcz przeciwnie, opowiadam się mocno za niezawężaniem działalności do "akcyjności". Zdarzało mi się natomiast pisać o stylu uprawiania działań edukacyjnych, lobbistycznych, politycznych itp. I pisałam także o nieuczciwości. Ale to zupełnie inna historia. Niniejszym zapewniam Tomka, że naprawdę go lubię, nie żywię urazy itp. Niemniej jednak nie zgadzam się z niektórymi postawami i wzorcami przez niego proponowanymi. W katalogu słów mylonych ze sobą proponuję jeszcze, żeby odróżnić postać od postawy. To wiele ułatwi i pomoże nie traktować krytyki personalnie.
  3. Tomek - jak widzę - nie rozróżnia jednak autorytetu i guru. I niepotrzebnie przywołuje erystykę. Moje odwołanie do Lyotarda było poparte przytoczeniem pewnej dość konkretnej tezy (Tomek chyba przeoczył początek akapitu). Jak sądzę, na gruncie filozoficznym owa teza odzwierciedla m.in. często formułowane przekonanie ekologów o wyczerpaniu się kartezjańskiego modelu racjonalności, jako tego, który oddziela badający podmiot i badany przedmiot - a więc jest źródłem wyalienowania człowieka z jego naturalnego środowiska życia.
  4. Jeśli chodzi o ruch ekologiczny, to w Stanach Zjednoczonych musiał się on narodzić, ale są takie kultury, w których nie musiał się rodzić, bo zawsze tam istniał. Co skądinąd nie oznacza, że kultury owe są wzorem cnót wszelakich i nie niszczą przyrody. Polecam np. ciekawą książeczkę Delhijskie ABC Ryszarda Piekarowicza z 1989 r. (!) i rozważania na temat cywilizacji homeostazy. Tylko proszę mi znowu nie ripostować, że jest to przejaw kultu czy fascynacji Wschodem, co jest - wiadomo - New Ageową modą itp., bo to nieco zużyte argumenty i niczego do dyskusji nie wnoszą.

rys. Jarosław Gach

NAD ŚW. FRANCISZKIEM NASZYCH CZASÓW
- O PRAWDZIE ALBERTA SCHWEITZERA SŁÓW KILKA

Św. Franciszkiem naszych czasów nazwał Alberta Schweitzera Nikos Kazantzakis w dedykacji dla niego w swej książce o Biedaczynie z Asyżu.

Przyjrzyjmy się odpowiedzi Schweitzera: Gdy jako student w 1894 roku zapoznałem się bliżej z Franciszkiem z Asyżu, poruszony byłem tym, że już w dzieciństwie swoim na tej samej drodze doszedłem do tej samej prawdy. Właściwie jednak nigdy nie byłem w stanie mówić lub pisać o Franciszku przy okazji mówienia o sobie. Nigdy też nie powołuję się na niego. Powstrzymuje mnie onieśmielenie. On jest wielkim świętym, ja zwykłym człowiekiem. On posiadał swoisty, głęboko uczuciowy dar słowa, jemu tylko właściwy, do którego nikt z nas nie powinien pretendować. My mówić musimy zwykłymi słowami. Co on obwieszczał jako objawienie, ja ujmuję jako wynik rzetelnego myślenia. Jestem jego apostołem, tyle że późniejszych czasów, który wzniósł się do mistyki w drodze racjonalnego myślenia - dla niego zaś była ona duchową ekstazą.

W swym namyśle nad działaniem człowieka Albert Schweitzer nie obejmuje nim tylko świata ludzi, lecz rozszerza go na całe stworzenie. Zapytując, kto jest naszym bliźnim, odpowiada: Dawniej mówiono: człowiek. Teraz nie powinniśmy tak mówić. Zrobiliśmy postęp. Teraz wiemy, że wszystkie żywe istoty są naszymi bliźnimi. Jest to logiczną konsekwencją podstawowego faktu naszej świadomości, a zarazem źródła etyki, bezpośrednio danej nam oczywistości, mówiącej, iż jesteśmy życiem, chcącym żyć, pośród życia, które chce żyć. A jasnym przecież jest, że nie tylko człowiek żyje i chce żyć, lecz wszystko to, co nas otacza, choć niekoniecznie musi towarzyszyć temu samoświadomość tego faktu.

Schweitzer odrzuca hierarchizację bytów: życie jako takie jest (…) święte, i to też wydaje się być koniecznym wnioskiem płynącym z przesłanki. Przyjmując bowiem za podstawę rozważań życie, a raczej jego wolę, cóż wartościować? Nic nie upoważnia mnie do twierdzenia, że moja wola życia ma większe znaczenie, niż wola czegokolwiek, co istnieje. W swej istocie znaczą tyle samo. Czyż nie jest absurdem twierdzić, iż chce się więcej lub mniej żyć? Po prostu chce się żyć lub nie. Chwile - tak charakterystyczne dla naszego życia - zachwytu lub przeciwnie - zniechęcenia wobec istnienia nie są zwiększeniem lub zmniejszeniem jego woli, lecz jej negacją (czy zapomnieniem*)) lub afirmacją. W żaden sposób nie można woli życia rozpatrywać w kategorii ilości, a ona sama nie daje podstaw ku temu, by w jakikolwiek inny sposób ją różnicować pod względem wartości. Oczywiście zrobić to można, odwołując się do czegoś wobec niej zewnętrznego, lecz przecież wiemy, że jako coś pierwotnego nie może być odniesiona do niczego, to do niej wszystko odnosimy.

Z tego, co uświadamiamy sobie - jak powiada Schweitzer - na każdym kroku, wypływa tajemnica, będąc przez nas przeżywana w mistycznym akcie. Nie należy mówić o jej zrozumieniu, ale konsekwentnie o odczuciu. Z przenikającej wszystkich woli życia, jako przesłanki, nie możemy wnioskować, że istotą dobra jest życie utrzymywać, życiu sprzyjać, życie wznosić na jego wyższy stopień. Istotą zła jest życie unicestwiać, życiu szkodzić, a także życie hamować w jego rozwoju. Nic nas ku takiej konkluzji nie zniewala. Zważmy, iż pomiędzy odczuciem czegoś a tego samego zrozumieniem istnieje różnica - leży ona w jakości i zaangażowaniu. Odczucie jest czymś o wiele bardziej intensywnym i - co równie ważne - z racji swojego charakteru nie pozostawia emocjonalnie obojętnym. Mistycznych zaś ustaleń w żaden sposób nie można oddać pod osąd dyskursywnego (pojęciowego) myślenia i zweryfikować, wykraczają one bowiem poza nie. Można im jedynie uwierzyć lub nie i w jednym, jak i w drugim przypadku, nie będąc zobowiązanym do uzasadniania swej decyzji.

Schweitzer jest postacią głęboko etyczną. Myśli w kategoriach dobra i zła nie tylko o ludzkim działaniu, co akurat nie wydaje się dziwne, lecz i o Bogu, religii, a także o przyrodzie. O ile jednak odnośnie religii pozwala mu to na określenie ich wartości oraz na ich odrzucenie lub przyjęcie i przy tym na niepopadnięcie w poważniejsze problemy (zastrzeżenia może budzić jedynie to, czy religia i Bóg podlegają moralnej ocenie - transcendencja może być "poza dobrem i złem"), to w przypadku przyrody sprawa komplikuje się, (powyższe uwagi odnoszące się do Boga i religii, o moralnej ocenie, również i w tym przypadku są adekwatne).

Z naszego punktu widzenia, czyli etyki, świat przyrody jest bezsensowny, pełen cierpienia i okrucieństwa. Jedna egzystencja dochodzi swoich praw kosztem drugiej, jedna niszczy drugą. Jedna wola życia, kierując się przeciw drugiej, nie jest też świadoma tej innej. Z drugiej jednak strony, wola życia jawi się we mnie jako świadoma innej i płynącego stąd postulatu szacunku dla życia. Wola przejawiająca się w przyrodzie i ta wola, która przejawia się w człowieku, są aspektami jednej rzeczywistości - Boga. Nie można się więc obyć bez tego tragicznego pytania: Dlaczego Bóg - taki, jaki przejawia się w przyrodzie - jest zaprzeczeniem tego, co odczuwamy jako moralnie dobre? Dlaczego jest zarazem siłą sensownie budującą i bez sensu niszczącą? Takie postawienie sprawy nie oddala sensu świata, lecz pozostawia go poza naszym poznaniem, czyniąc zeń tajemnicę. Sensowności naszego życia nie sposób wyprowadzić ze świata przyrody, choć coraz lepiej go poznajemy. Poznanie (naukowe) jest tylko opisem zjawisk rzeczy i związków zachodzących pomiędzy nimi i wyprowadzanie z tej wiedzy sensu życia nie jest uprawnione. Każda taka próba jest tylko niczym nieuzasadnioną interpretacją. Stąd też zwrot ku sobie i odnalezienie pierwotnej oczywistości: przenikającej wszystko woli życia. To ona nadaje (lub odkrywa, co oczywiście nie jest jednoznaczne, pozostawiam jednak ten problem bez odpowiedzi) sens życia. Jesteśmy uwikłani w niszczenie: Idziesz, człowieku, leśną ścieżką; przez wierzchołki drzew przeziera słońce, ptaki śpiewają, wesoło brzęczą owady. Ale ta twoja droga - choć nic na to poradzić nie możesz - jest drogą śmierci. Tu męczy się mrówka, którą przygniotłeś swoją stopą, tam leży żuk przez ciebie rozdeptany, opodal wije się w męczarni robak. Radosną pieśń o życiu zagłusza pieśń o śmierci i cierpieniu. To ty bez winy winny, jesteś sprawcą śmierci i cierpienia. By żyć, musimy zabijać, to oczywista konieczność. Jednak - i tu Schweitzer pozbawia nas moralnego komfortu - nie zwalnia nas to z odpowiedzialności za zło, grzech: Czyste sumienie jest wynalazkiem diabła. W miejscu, gdzie Schweitzer pozbawia nas prawa do owej radosnej pieśni o życiu, zaczyna się program pozytywny. Rzecz polega na tym, aby minimalizować cierpienie i niszczenie. Nie wychodzić poza konieczność. Nazwijmy to postulatem praktycznym. Nie zostają jednak podane określone reguły postępowania. Istnieje tylko jedna zasada (aksjologiczna): zło - to niszczenie życia, dobro - to jego zachowywanie. Etyka czci dla życia jest etyką sytuacyjną, każdy musi decydować sam o tym, w jakiej mierze może pozostać etycznym, w jakiej zaś musi się poddać konieczności niszczenia i szkodzenia życiu i tym samym obarczyć się winą. Można od razu wysunąć gotowy zarzut, twierdząc, że granice konieczności nie zostają jasno określone, co pozwala na ich dowolną interpretację, a w konsekwencji na ich rozszerzenie według własnego widzimisię, aż do granic absurdu. Nie wolno jednak zapominać, że człowiek prawdziwie (w myśl Schweitzera) etyczny kieruje się "doznaniem" jedności życia i jego woli, co wyklucza moralną sofistykę. Jest to swoisty akt przewartościowania swej postawy życiowej. Utrata owego doznania (czy jego niedostateczność) powoduje stratę etycznego wymiaru życia, a więc nie nagina się już zasad etyki, lecz jest się poza nią. Mając pozytywny przejaw naszego działania, jakim jest poszanowanie (w sensie nieniszczenia i wspierania) życia, ciągle pozostaje zło - niszczenie. Skoro nie możemy nie niszczyć, etyka Schweitzera wymaga od nas powinności, ekspiacji za zło. Cześć dla życia jest nieustępliwym wierzycielem. Jeśli nie znajdzie u człowieka nic w zamian poza odrobiną czasu i odrobiną spokoju, konfiskuje i to.

Pytaniem zasadnym jest to, czy Schweitzer stawia człowieka poza przyrodą, a nawet przeciwko niej? W tej jednak materii zdać się będę musiał na własne intuicje, które mogą się rozminąć z tym, co Schweitzer miał na myśli. Czuję się jednak w pewien sposób usprawiedliwiony, nie przypominam sobie, bym obiecywał egzegezę myśli Schweitzera, lecz raczej glosę do niej, bardziej w sensie uwag niż komentarza. Deklaratywna treść etyki czci dla życia nakazuje nam być innymi niż świat. A znaczyć to może tyle, iż jesteśmy w przyrodzie i aby stać się etycznymi musimy być przeciw niej (oczywiście nie w sensie toczenia z nią wojny). To zaś można interpretować na dwa sposoby: po pierwsze, iż wyjście z przyrody oznaczałoby uświadomienie sobie innej niż własna woli życia. To jednak nie jest żadnym rozwiązaniem problemu, gdy przypomnimy sobie, iż możliwość świadomości mamy tylko my, ludzie. Nie możemy przecież przeciwstawić aktu uświadomienia czemuś, co nawet nie posiada takiej możliwości. O wiele bardziej uzasadnioną interpretacją wydaje się stwierdzenie, że Schweitzer miał na myśli działanie, czyli przeciwstawienie realizacji się przyrody w niszczeniu (konflikcie egzystencji), realizowaniu się człowieka w poszanowaniu życia. Wiemy jednak, że nie jesteśmy w stanie wyjść poza konieczność, a ograniczenie się do niej jest praktycznym postulatem. A przecież to przyroda jest przykładem nieistnienia poza koniecznością.

Krzysztof Kędziora

*) Wprowadzając ów termin, nie chciałbym, żeby był rozumiany w sensie potocznym, czyli jako zapomnienie o czymś, lecz jako "przytłumienie" czy też "zamazanie". Ponadto ma ona wskazywać na istotną i ciągle obecną relację pomiędzy podmiotem (tym, co zapomina) a przedmiotem (tym, co jest zapominane).

Ł Polskie tłumaczenia tekstów Alberta Schweitzera:


Zielone Brygady nr 15 (117), 1-15 sierpnia 1998