Strona główna | Spis treści |
POLEMIKI - OPINIE - KOMENTARZE
Jakby nie dość tego, radiowa "Trójka"2) podała informację, że uczestniczący w letnich blokadach dróg rolnicy, których postawiono przed kolegiami ds. wykroczeń, zostali ukarani naganami, a policja nie zamierza odwoływać się od tego orzeczenia. Na nic się zdały buńczuczne wypowiedzi wysokich przedstawicieli rządu. Jak widać - rolnikom, przynajmniej w tej materii, szczęście dopisuje, ilekroć "nabroją", zawsze im się upiecze.
Akcje bezpośrednie mają to do siebie, że konsekwencje są w nie po prostu wpisane. Piotr Frączak, spisując refleksje na marginesie warsztatów w Cieklinie, pisze: ( ) moje teoretyczne rozważania nt. tego, czym jest obywatelskie nieposłuszeństwo, jaki jest rzeczywisty cel łamania prawa w imię obywatelskiej odpowiedzialności, kiedy w końcu, z punktu widzenia etyki, można obywatelskie nieposłuszeństwo stosować, miały chyba swoje głębokie uzasadnienie. Jacek [Zachara - R. S.] nie mówił o obywatelskim nieposłuszeństwie, akcje bezpośrednie, w których uczestniczy, starają się unikać łamania prawa. Ale dobrze zdawać sobie sprawę z ograniczeń procedur prawnych, z niedoskonałości systemu demokratycznego i z tego, że są wyjątkowe sytuacje, gdy obowiązkiem obywatela jest złamać prawo i poddać się nałożonej karze. 3)
Chciałoby się powiedzieć, że co do problemu łamania prawa w trakcie akcji bezpośrednich - jest właśnie tak, ale zarazem tak nie jest. Wydaje się, że zarówno miejsce, jak i rolę akcji bezpośrednich świetnie oddają przytoczone poniżej słowa:
Tylko ci, którzy chcą być posłuszni prawu ( ), powinni mieć przywilej stosowania obywatelskiego nieposłuszeństwa w stosunku do niesprawiedliwego prawa. To jest całkowicie różne od zachowania się zbrodniarzy, ponieważ obywatelskie nieposłuszeństwo winno być stosowane jawnie i po odpowiedniej i wyczerpującej zapowiedzi. Toteż nie jest właściwym dążeniem obywatelskiego nieposłuszeństwa popieranie zwyczajów łamania prawa czy też wytwarzanie atmosfery anarchii. Miałoby ono być ostatecznym środkiem stosowanym tylko wtedy, gdy wszystkie inne pokojowe środki, jak petycje, negocjacje i arbitraż, zawiodły w zaradzaniu złu. 4)
Pomimo tego, że pokojowe środki odnoszą się do postawy Gandhiego, możemy je uznać za pewien typ idealny, który zdarza się dosyć rzadko i trudno ocenić, jak mają się do akcji pod Św. Anną. Co do sytuacji pod Św. Anną,5) to można się zastanawiać, na ile ta akcja naruszała jakieś (czyjeś) prawo do czegoś. Trudno zabronić komuś wchodzenia do lasu - nawet tam, gdzie zaczynają się prace wycinkowe, jeżeli teren nie został ogrodzony. O tym, że można zostać uznanym za intruza, a prowadzona akcja - za przekroczenie prawa, świadczy uzasadnienie wyroku skazującego uczestników blokady koszar: Kiedy młodzi ludzie zabarykadowali główny dojazd do koszar Eberharda-Flinckha w Grossengstingen w Szwabii, aby tam protestować przeciwko magazynowaniu rakiet atomowych, Sąd Krajowy w Tybindze orzekł w 1982 r.: "Jest to karalne wymuszenie przez zastosowanie siły [ ]." W czasie blokady w Grossengstingen żołnierze mogli korzystać z bocznej bramy koszar. Sędziowie z Tybingi orzekli, że zainteresowani musieli z konieczności ugiąć się przed "tą psychicznie wywieraną przemocą. Tego faktu nie zmieniała w niczym również ta okoliczność, że blokadę można było usunąć przy zastosowaniu środków nie stwarzających niebezpieczeństwa". 6)
Podobnie, można by się zastanawiać, jak to jest w przypadku naruszania regulacji lub praktyk niezgodnych z prawem nadrzędnym, a tak najczęściej jest w przypadku obywatelskiego nieposłuszeństwa.7) A także, jak wobec powyższego traktować sprawców " takich przestępstw"? Rozstrzygnięcie tego dylematu jest o tyle istotne, że np. interpretacja zapisu instytucji tzw. skargi konstytucyjnej (art. 79 Konstytucji RP z 2.4.97) prowadzi wprost do zachowań o charakterze civil disobedience.8) Można oczywiście przyjąć, że wymóg stosowania się do aktów, które są niezgodne z innym prawem, jest bezprawny i nie może skutkować sankcjami wobec uchylających się od niego. Jak jednak pokazuje praktyka, tak nie jest. Przypatrzmy się chociażby akcjom typu "małolat" czy "łowienie narkomanów". W większości wypadków wydane przez urzędników państwowych rozporządzenia " porządkowe" naruszyły akty wyższego rzędu. Co gorsza, do tej pory żadnemu wojewodzie włos z głowy nie spadł, i raczej nie spadnie, za świadome łamanie prawa i zachęcanie (przymuszanie - w wypadku poleceń służbowych wobec podległych służb) innych do łamania prawa. Cóż, takie wpadki składa się wprost na karb decyzji politycznych, które są zwolnione z odpowiedzialności karnej. Na polu naruszania, naginania, łamania prawa oraz wykorzystywania niewiedzy obywateli z równą swobodą co politycy poczynają sobie również poszczególni urzędnicy oraz urzędy jako takie. Co więcej, panuje tu niepisana zasada, że co kraj, to obyczaj. I tak np. o ile jeden urząd skarbowy respektuje niektóre interpretacje jednostek nadrzędnych, to inne są dalekie od tego. Wszystko to odbywa się w imię dobra publicznego (co należy czytać - interesu politycznego w przypadku decyzji wydawanych przez wojewodów). Użycie tego zaklęcia przez urzędnika ma, w jego przekonaniu, uświęcić każdą decyzję. Zaś dochodzenie przez obywateli własnych racji jest procesem długim, stresującym i pochłaniającym spore środki finansowe.
Otoczenie zewnętrzne nie zachęca więc do przestrzegania prawa. Z tego nie wynika oczywiście, że zachęca do jego łamania. W amerykańskiej literaturze przedmiotu daje się wyróżnić grupę poglądów, zgodnie z którą: nie ma się specjalnego obowiązku posłuszeństwa w stosunku do prawa, ale faktycznie, w oparciu o inne przesłanki, postępowanie takie jest zazwyczaj obowiązkowe, bowiem nieprzestrzeganie prawa często okazuje się nieusprawiedliwione. 9) Idąc dalej tym tropem, można postulować: jeżeli prawo jest słuszne, przestrzegaj go, jeżeli prawo jest złe moralnie, uchylaj się od spełniania jego postanowień. 10) To oczywiście również tylko teoretyczne założenie. Rzeczywistość wygląda zgoła inaczej. Choćby tylko z powodu rozmijania się teorii i praktyki przyjęło się za obywatelskie nieposłuszeństwo uważać te działania, które dają się opisać jako świadome naruszenie prawa, praktyki lub decyzji sankcjonowanych przez władze, a które to działania zostały podjęte dla realizacji publicznego celu za pomocą starannie wybranych środków, wyrażone otwarcie. Stałym elementem obywatelskiego nieposłuszeństwa jest zgoda na ponoszenie konsekwencji prawnej własnego czynu. W końcu dochodzi przecież do złamania obowiązującego prawa (jakiekolwiek by ono nie było). Od sprawców przestępstw pospolitych odróżnia stosujących obywatelskie nieposłuszeństwo to, że ci pierwsi łamią prawo w celu realizacji czynu przez to prawo zabronionego. Czego na pewno nie można powiedzieć o aktywistach civil disobedience kierujących się zasadą dobra wspólnego. Pomimo tej szlachetnej otoczki, działając w duchu obywatelskiego nieposłuszeństwa, musimy liczyć się z konsekwencjami. Oto, co na ten temat napisał sędzia Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe, w skierowanym do aktywistów piśmie: Mają moją sympatię, będą jednak musieli działać bez użalania się nad sobą i z wyzbytym złudzeń zrozumieniem, że tego rodzaju krok związany jest z poważnym ryzykiem prawnym. Historia ludzkości uczy, że wykroczenia przeciwko obowiązującemu prawu, a także wolne od przemocy nieposłuszeństwo obywateli - choćby były nie wiem jak ważkie w sensie etycznym - w najlepszym razie zyskają uznanie post factum, jeśli odniosą sukces. 11) Część uczestników akcji pod Św. Anną gotowa jest stanąć przed sądem, choć raczej w celu kontynuacji protestu, a nie, aby poddać się konkretnym sankcjom, spełniając tym samym edukacyjny aspekt działania.
Tak więc wymóg poddania się sankcjom wpisany jest zarówno w filozofię, jak i praktykę obywatelskiego nieposłuszeństwa. I tak, posłużmy się przykładem z nieodległej przeszłości, z jednostkowego punktu widzenia żądania rekompensaty, w postaci wypłaty odszkodowań od władz12) za represje stanu wojennego przez niektórych więzionych w tamtym okresie działaczy "Solidarności" są być może zrozumiałe. Jednakże w wymiarze uniwersalnym, w kontekście prowadzonej w poprzedniej dekadzie walki nie znajdują one żadnego usprawiedliwienia.
Żądając rezygnacji z poddania się sankcjom za łamanie prawa, zapominamy o niezwykle ważnym elemencie civil disobedience, mianowicie o tym, że: posługiwanie się obywatelskim nieposłuszeństwem nie znajduje moralnego uzasadnienia w sytuacji, gdy istnieją inne, niewykorzystane możliwości zaradzenia złu, a także, że: zastosowanie obywatelskiego nieposłuszeństwa wymaga starannego dobrania jego celu. 13) Charakterystyczne stanowisko w tej materii zajmuje B. Sutor: gdyby odmowa wykonywania powszechnych obowiązków przez powoływanie się na sumienie w zróżnicowanych przypadkach i w zróżnicowanych grupach stała się regułą, to nie ostałby się żaden polityczny ład. 14) Z taką regułą mieliśmy chyba do czynienia w przypadku rolniczych protestów latem tego roku. Nadmiar akcji tego samego rodzaju może prowadzić do zobojętnienia społeczeństwa na najbardziej nawet słuszne argumenty protestujących. Ten stan, a nie stosowanie represji, jest o wiele niebezpieczniejszy dla aktywistów biorących udział w akcjach bezpośrednich. Herngren pisze: Jeżeli strona rządowa nie reaguje na blokadę, staje się ona bezużyteczna, gdyż zamiast doprowadzić do dialogu, prowadzi do obojętnego milczenia. 15) Trzeba bowiem pamiętać, że np. aspirując do UE bądź NATO, dosyć ryzykowne jest narażać się na masowe protesty opinii publicznej przeciwko osadzaniu więźniów sumienia. Kij ma bowiem dwa końce, a więc zastosowanie represji wobec uczestników akcji przez organy państwa odbija się również na nich samych. Być może nie jest to jednak żadne pocieszenie dla kandydata na osadzonego w więzieniu.
Świadomie pominąłem w tych rozważaniach, skądinąd ciekawy, problem łamania prawa przez robotników prowadzących wycinkę niezgodnie z przepisami bhp i podstawowymi zasadami bezpieczeństwa czy interweniujące siły policji oraz firmy ochroniarskie. Dochodzenie roszczeń przez poszkodowanych uczestników akcji bezpośrednich wykracza poza wymiar tejże akcji.
Ekologów uważam za ludzi bardzo odpowiedzialnych, mających poczucie odpowiedzialności za całą Planetę. Nie zdziwiły mnie więc głosy, jakie ostatnio spotkałem w ZB na temat przeludnienia. O ile dobrze pamiętam, w którymś z wywiadów nawet sam Roman Polański się martwił tym problemem.
Może warto uściślić definicje: egoista to człek, który martwi się wyłącznie o siebie. Społecznik zaś to osobnik, który ma poczucie odpowiedzialności za siebie i innych; wysokiej rangi społecznik czuje się odpowiedzialny za dużą społeczność (ten rodzaj poczucia odpowiedzialności mocno rozwinięty mają np. politycy, kandydaci na posłów, senatorów itd.).
Ale wróćmy do przeludnienia. To problem realny, opisany już w Biblii. Oto w Starym Testamencie można spotkać opisy wyczynów proroków, którzy walczyli z wrogami Izraela. Często wielu z nich zabijali - co Biblia określa ładnym terminem: Zmniejszył ich liczbę, omawiając życie i czyny tychże proroków.
Amerykanie ponoć lansują hasło: "Walczysz z przeludnieniem? Zacznij od siebie!" Nie trudno zauważyć tu, że jeśli ktoś to hasło potraktuje serio i uwolni ludzkość od swej osoby - to jednak można o nim powiedzieć, że okazał się skończonym egoistą, który pomyślał tylko o sobie. Bo, czy nie był społecznikiem przywódca sekty, który nie tylko sam popełnił samobójstwo, ale jeszcze namówił do tego kilkaset osób, jak to się zdarzyło - nie pamiętam dobrze - chyba w Gujanie Francuskiej ileś lat temu. Pomyślał nie tylko o sobie, ale i o innych, za których czuł się odpowiedzialny. Postąpił w myśl hasła: "Myśl globalnie, działaj lokalnie".
Problemem przeludnienia zajmowały się umysły wybitne. I różne były ich dokonania w tej materii. Taki np. Dżyngis-chan miał całkiem niezłe osiągnięcia na tym polu. A przed nim też znalazłaby się całkiem spora liczba różnych przywódców, wojowników, którzy problem przeludnienia traktowali poważnie, i którzy znacząco "zmniejszyli liczbę" swych wrogów. Warto byłoby sięgnąć do podręczników historii powszechnej i można byłoby sporządzić jakąś listę "przodowników pracy" w tej materii.
W czasach najnowszych nie najgorsze wyniki miał Wielki Wódz Narodów, Generalissimus Józef Stalin. Oblicza się, że zmniejszył liczbę żywych o kilkadziesiąt milionów ludzi. Jego naśladowca - mimo groźnych wąsików i dużego zaangażowania techniki - wyniki miał o wiele słabsze.
Tak więc autorów tekstów, którzy martwią się problemem przeludnienia - w zgodzie z historią można chyba zapewnić, że ścieżki są od dawna przetarte, różne metody wypróbowane. Dowodem na to, że wszyscy Ziemianie traktują problem przeludnienia bardzo poważnie - są komunikaty prasowe. Oto np. prezydent Pakistanu oznajmia, że naród będzie żarł trawę, ale Pakistan będzie miał bombę - i po jakimś czasie tenże Pakistan bombę rzeczywiście ma. Teraz wystarczy nacisnąć guzik i w ładnym błysku i huku od razu setki tysięcy, a może nawet i miliony osobników żegnają ten najpiękniejszy ze światów. I od razu jest luźniej na Planecie. Tzn. - przepraszam - mogłoby być luźniej.
Czy istnieje na Ziemi choć jeden kraj, który nie martwi się problemem przeludnienia swoich sąsiadów? Swoich wrogów? Chyba tylko jeden Watykan nie traktuje sprawy poważnie, czego dowodem jest uzbrojenie Gwardii Szwajcarskiej w bardzo przestarzałe halabardy.
Więc proponuję tym, którzy martwią się problemem przeludnienia, by spali spokojnie. Nie martwili się bez potrzeby, wystarczająca liczba producentów broni i wojskowych martwi się tym codziennie, pracowicie, konstruując nowe rodzaje broni dla wojska. Twierdzę też, że i cywile nie zasypują gruszek w popiele. Oto np. urbaniści i architekci wymyślili całkiem niegłupi sposób na przeludnienie. Ich recepta: ściągnąć do miast jak najwięcej ludzi - ideałem są stolice państw, które mają po kilkanaście, kilkadziesiąt milionów ludności. Teraz tylko należy zagęścić zabudowę (np. budując wieżowce), pomiędzy wysokie budynki wpuścić jak najwięcej samochodów, dodać przemysł, który zatruje powietrze i wodę. Tlenek węgla jest zabójcą cichym, bezwonnym, bezszelestnym, działającym wolno, lecz skutecznie. I albo się narodzi nowa rasa istot żywych, których środowiskiem naturalnym będzie właśnie tlenek węgla (może jesteśmy eksperymentem genetycznym Kosmitów?), albo milionowe masy ludzi, zgromadzone w dużych miastach - będą wymierać cicho i powoli, oddalając groźbę przeludnienia Planety.
A jak zachęcić ludzi, by osiedlali się - wbrew rozsądkowi - w dużych miastach? To dziecinnie proste - odpowiednia hierarchia wartości, trochę reklamy i taki delikwent będzie umierał zatruty tlenkiem węgla - nawet szczęśliwy, po ciężko przepracowanym życiu, w wyniku którego można mieć przed śmiercią takie czy inne dobra materialne. Lodówkę, samochód, konto w banku itd.
Myślę więc, że naprawdę nie warto przejmować się problemem przeludnienia; zbyt wielu fachowców nad tym pracuje. I kto wie, czy aby nie jest realnym problemem "przeludnienie" wśród fachowców zajmujących się problemem przeludnienia. Dowody? W byłym Imperium ok. 40% pracujących to byli robotnicy przemysłu zbrojeniowego.
A ekologom, którzy na łamach ZB dali wyraz swej trosce o problem - gratuluję poczucia odpowiedzialności. I pragmatyzmu oraz dalekowzroczności - zawód przedsiębiorcy pogrzebowego zawsze był dochodowy.
W tym samym numerze (s.42) przekręcona została nazwa amerykańskiej firmy farmaceutycznej produkującej Viagrę - nazywa się ona Pfizer Incorporation (nie: Pfizec).
Natomiast w jednym z wcześniejszych numerów pojawił się błąd w stopce. Oczywiście powinno być: ZB 14(116)/98 - 16-31 lipca 1998.
Dziękujemy Ryszardowi Skrzypcowi za pomoc w sporządzaniu erraty.
Powyborczo pozdrawiam
Trzeba wygodnie dojechać na miejsce samochodem, z coraz bogatszym wyposażeniem wakacyjnym: narty, rowery, deski surfingowe, paralotnie, grille itd., dlatego infrastrukturą dla tego biznesu są autostrady, parkingi, lokale, hotele, kolejki linowe, przystanie, trasy narciarskie, drogi rowerowe, lotniska.
Oczywiście parki narodowe i najcenniejsze obiekty zabytkowe wymagają ochrony przed zadeptaniem przez tłumy turystów. Czasami idzie się na tzw. kompromis: niech zadeptują - z pieniędzy, które zostawiają, wszystko potem pięknie naprawimy. Demokracja musi być i każdy, kto uczciwą pracą zarobił, powinien móc korzystać ze wspólnych dóbr. Ostatnio pojawił się jednak nowocześniejszy trend w światowej turystyce. Demokracja demokracją, ale jeśli ktoś jest pracowity, uczy się, rozwija, to ktoś taki ma więcej pieniędzy niż inni (nieuki, lenie i ci, którzy karierę mają jeszcze przed sobą). Ktoś taki potrafi na ogół lepiej ocenić wartości przyrody niż tzw. masowy turysta, poza tym mniej zniszczy, mniej z nim kłopotu, a więcej pożytku dla regionu.
Kulturalny, nowoczesny obywatel świata w pokoju hotelowym odczuwa klaustrofobię, nawet willa letniskowa może mu odbierać zasłużone poczucie wolności (nie wspominając już o niedogodnościach kempingów). Jak pisze "Time" - ludzie nie powinni ograniczać swojej wolności. Dlaczego nie wynająć całej wioski? W pobliżu Sieny jest już taka wioska do wynajęcia, z XI-wieczną wieżą mieszczącą trzy sypialnie, bibliotekę, jadalnię i pokój kominkowy. W sąsiednim pałacyku są jeszcze dwie XVIII-wieczne sypialnie, jest nieużywany kościół, są 200-letnie chaty, jezioro, ogrody, basen kąpielowy, bar, korty tenisowe. A wszystko to można wynająć za niecałe 28 tys. dolarów tygodniowo. Można znaleźć podobne oferty z Afryki (na terenie jednego z tamtejszych parków narodowych). Dla ludzi znudzonych odwiedzaniem miejsc, gdzie wszyscy są uśmiechnięci, firma "Reality Tours" proponuje alternatywę: wycieczki w miejsca konfliktów. Uczestnicy takich wakacji spotykają się z Sinn Fein i Unionistami w Północnej Irlandii, politykami i studentami w Iranie, mieszkańcami terenów okupowanych w Izraelu, a nawet rolnikami na Kubie. Inna firma proponuje loty nad miejscami konfliktów lub katastrof. Ceny są jednak bardzo wysokie. Generalnie dyrektorzy firm turystycznych wolą obsługiwać nielicznych, ale bardzo bogatych klientów, którym można wynająć całą wieś (może wkrótce cały park narodowy) lub dostarczyć dreszczyku emocji, niż zmagać się z turystyką masową, i właśnie ta forma turystyki będzie obejmowała najcenniejsze przyrodniczo i kulturowo miejsca. Ekoturystyka nie jest w ogóle uwzględniana w projektach wzrostu dochodów przedsiębiorstw turystycznych.
A więc można wejść do lasu jako gość. Niczego tam nie budując, przynosząc ze sobą jak najmniej, nie raniąc ziemi, nie udając zdobywcy Dzikiego Zachodu ani "survivalowca", a wtedy las nas przyjmie i będzie uczył. Wychodząc z lasu powinniśmy zabrać ze sobą wszystko, z czym tam weszliśmy.
Kiedy kilka lat temu mój ojciec zaczął odczuwać wszystkie problemy starości, zaproponował, żeby w jego domu wybudować windę. Mieszka na trzecim piętrze i ma ogromne problemy z wejściem na tę wysokość. Pomyślałem wówczas, że budowanie windy dla wygody starego człowieka nie jest zbyt "ekologiczne", z drugiej strony jednak chciałbym mu pomóc, jak tylko potrafię, bo jest moim ojcem. Ojciec ma 86 lat i po przejściu kilku stopni zatrzymuje się i próbuje złapać oddech. Myśli o przeprowadzce, ale boi się, że jej nie przeżyje.
Przed 15 laty mieszkałem w Katowicach, w jednym z najbrudniejszych miejsc świata. Moje córki miały wtedy kilka lat i chciałem je ustrzec przed wszystkimi skutkami mieszkania w tak fatalnym miejscu, więc w każdy weekend i w każdej wolnej chwili brałem samochód ojca i wyjeżdżałem z nimi do lasu. Podróżowanie autem było bardzo "nieekologiczne", ale córki były mi bliższe niż ideologie ekologiczne i skoro miałem do wyboru wyjechać raz w tygodniu pociągiem, tracąc mnóstwo czasu na podróż lub kilka razy, korzystając ze stojącego przed domem auta, wybierałem bez wahania to drugie.
Przez kilka lat próbowałem zrealizować utopię mieszkania na wsi. Na szczycie góry, bez wody i prądu wybudowałem dom, w którym mieszkałem. Był to wspaniały czas codziennego obcowania z przyrodą i codziennego zmagania się z zaspokajaniem podstawowych potrzeb życiowych. Kiedy dzisiaj myślę o tych latach, nasuwa nieodparcie refleksja, że jednak byłem wówczas przede wszystkim konsumentem. Codzienne problemy (kupno chleba w oddalonej wsi, przywiezienie opału, przyniesienie wody z odległej o 500 m studni, narąbanie drewna, naprawa dachu itp., itd.) zajmowały cały czas i do głowy mi nie przychodziło, by zająć się czymś jeszcze. Dwa dni w tygodniu zajmowała podróż do oddalonego o 200 kilometrów miasta, gdzie pracowałem na uczelni i zarabiałem pieniądze, by pozostałe 5 dni przeżywać pośród przyrody. Wydatków miałem bardzo mało i wszystko byłoby piękne, gdyby nie niepokojący fakt - czasami trzeba było umawiać dwóch traktorzystów, żeby wywieźli na górę opał, płacić kierowcy potężnej ciężarówki, żeby wyjechał kilka kilometrów na szczyt i przywiózł materiał budowlany, choćby do postawienia pieca, a wszystko to dla kilku zaledwie osób! Dookoła nas, w środowisku naturalnym - co by nie mówić - przybywało różnych śmieci (choć oczywiście nie w sposób chamski i widoczny). Niemniej jednak wypełnianie dość podstawowych potrzeb życiowych pozwalało zachować dobre samopoczucie, bez ekologicznej refleksji.
Dzisiaj, mieszkając w dużym mieście, mam znacznie więcej czasu na to, by zająć się różnymi problemami przyrody. Miasto - jeśli nie angażujemy się w wielki wyścig cywilizacji - daje dużo więcej czasu i narzędzi dla zajęcia się pomaganiem przyrodzie. Tylko że większość mieszkańców aglomeracji miejskich haruje nie dla przyrody, tylko dla pieniędzy i wolnego czasu, a wolny czas przeznacza na zabawę. Homo ludens - to człowiek spędzający wolny czas w miłych miejscach drenażu kieszeni. Na poważne zajęcie się odległą dziką przyrodą nie ma czasu. A my chcemy namówić ludzi do zmiany sposobu życia, odrzucenia tego, co jest konsekwencją ludzkiej kultury i cywilizacji.
Nie wierzę w rezygnację człowieka z dobrodziejstw samochodu i innych udogodnień cywilizacji. To naprawdę są udogodnienia. Pomimo korków, samochodem jest łatwiej niż rowerem czy autobusem. W naszym klimacie często pada deszcz, śnieg, wieje wiatr. Potrafię spać w lesie, nawet w zimie, bez namiotu, ale należę do wyjątków - i społeczeństwo nie zmieni się w takich dziwaków. I całe szczęście, bo gdyby miliony ludzi zaczęły wędrować po resztkach dzikich lasów, zamiast wyjeżdżać swoimi autami do ośrodków turystycznych, przyroda zostałaby zniszczona doszczętnie. Kilka razy pojechałem do Wapienicy, gdzie mamy ośrodek, rowerem, ale jak chcę szybko dojechać i szybko wrócić, zabrać ze sobą różne dokumenty, przewieźć materiały i zdążyć jeszcze w parę innych miejsc, bez wahania biorę samochód. Rzecznicy jeżdżenia na rowerach po mieście to na ogół młodzi i zdrowi ludzie, i to przeważnie płci męskiej. Ludzie starsi (a żyjemy coraz dłużej i starych i w jakimś stopniu niedołężnych ludzi jest coraz więcej), chorzy, dzieci (a każdy rodzic, jeśli go tylko na to stać, będzie chciał dowieźć dziecko na dodatkowe zajęcia, czy do lepszej szkoły), kobiety robiące zakupy, ludzie patrzący cały czas na zegarek - każdy z nich, jeśli będzie mógł, wybierze samochód, bo jest on dużo, dużo wygodniejszy i pozwala zaoszczędzić sporo czasu, nie zmoknąć, nie zmarznąć, zabrać dużo rzeczy i daje poczucie wolności (także jeśli ktoś chce się umówić na randkę, a to zajęcie długo jeszcze będzie modne). Wszystkie szlachetne argumenty za pozostawieniem samochodu w domu biorą w łeb w obliczu konkretnych spraw do załatwienia. Rowery górskie, bo one zrobiły furorę, kupują przede wszystkim właściciele samochodów, by jeszcze dalej penetrować przyrodę, po pozostawieniu auta pod lasem. W Polsce rower nie jest alternatywą dla samochodu tylko środkiem lokomocji ludzi, których na auto nie stać lub dodatkową zabawką tych, co mają na wszystko (pomijam nieliczną grupkę ludzi alternatywnych, dla których rower jest częścią sposobu życia, gdyż ci szlachetni ludzie pozostaną długo ciekawostką przyrodniczą pośród nurtu dążących do coraz większego luksusu).
Więc co? Przecież każdy z nas ma swoich najbliższych, którym będzie chciał dogodzić. Przecież każdy się starzeje, choruje, czasami zdarzają mu się wypadki. Czy syn ekolog wyśle starszą mamę wyjeżdżającą samochodem na zakupy, by poszła do autobusu lub wsiadła na rower? Co z tego, że teoretycznie pieniądze wydane na pomoc medyczną udzielaną na poziomie naszej, polskiej medycyny jednej ciężko chorej osobie zapewniłyby przeżycie setkom lub tysiącom dzieci, które jednego dnia umierają na Południu (41 tys. dzieci umiera z głodu każdego dnia). Przecież nie zaniechamy pomocy swojej najbliższej osobie, by w zamian uratować stu obcych. I wtedy szlachetne idee biorą w łeb. Siadam do auta w jakimś śląskim mieście i wywożę dzieci do domku weekendowego oddalonego 70 km, bo je kocham, i w nosie mam wszystkich ekologów!
Jest nas, ludzi, dużo, coraz więcej. Coraz więcej konsumujemy. Dla wszystkich nie wystarczy. Są bogaci, biedni i walczący o przeżycie. Lansowany model cywilizacji każe nam uczestniczyć w wyścigu. Ilu rodziców zrezygnuje z posłania swojego dziecka do "lepszej" szkoły? Tylko nieliczni podejmują wyzwanie i próbują żyć alternatywnie, w sprzyjającej grupie, wspólnocie - tworząc mikroświat, w którym te szalone zasady nie obowiązują. Oczywiście dla nich pozostają problemy "na styku" z cywilizacją. To wielkie, wspaniałe i godne wszelkiej pomocy inicjatywy. Ale żyjąc w mieście, mamy też szansę. Wielką szansę wynikającą z technicznych i komunikacyjnych możliwości, jakie daje miasto.
Wiele lat temu podjąłem regularny, codzienny trening koncentracji. Największym zaskoczeniem było wówczas dla mnie to, że każdy może podjąć taki trening, poświęcając na niego codziennie przynajmniej dwa razy po pół godziny, a w rezultacie mając jeszcze więcej czasu i stając się bardziej kreacyjnym. Dotyczyło to wszystkich ludzi, którzy podejmowali wokół mnie ten trening, choć wszyscy na początku mówili, że absolutnie nie mają czasu! To jest tylko kwestia wyboru. Nie wierzę, że ktokolwiek może nie mieć czasu. Popatrzmy na nasz czas: ile przegadujemy w bezproduktywnych rozmowach, ile czasu spędzamy na tzw. spotkaniach towarzyskich, ile tracimy wskutek nieuwagi, braku organizacji dnia, zaprzątnięci niepotrzebnymi myślami, osądami Czasu mamy mnóstwo, tylko nie podejmujemy innych wyborów, bo nam się nie chce. Z miłości człowiek potrafi podobno dokonywać cudów. Jeśli naprawdę kochamy dziką przyrodę, to jak możemy mówić, że nie mamy czasu? Poza ludźmi, którzy walczą o przeżycie, o zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb życiowych, wszyscy inni mają mnóstwo czasu. Czy obejrzę dzisiaj film w telewizji czy napiszę tekst w obronie przyrody? Czy pójdę spędzić ze znajomymi noc w lokalu czy wstanę wcześnie rano, by przejść się po pobliskiej dolinie i sprawdzić, czy nie dzieje się tam coś złego, co wymagałoby interwencji? Wybiorę łażenie po mieście w poszukiwaniu atrakcyjnego zakupu, a może w tym czasie wyślę pocztą elektroniczną poparcie dla apelu, który przyszedł dziś rano (a nawet nie chciało mi się go uważnie przeczytać)? Przegadam godzinę ze spotkanym przypadkowo znajomym, a może tak zorganizuję dzień, że zdążę coś naprawić w ośrodku - samochodem jedzie się tam tylko 10 minut? Życie w mieście i korzystanie ze zdobyczy cywilizacji jako narzędzi, daje ogromne możliwości pomagania przyrodzie, nawet wykonując banalne czynności!
Jeśli zachowujemy się sztucznie, to po pewnym czasie ta sztuczność, jeśli nie stanie się manierą, opuści nas i ukażemy swoje prawdziwe oblicze. Nie można zbyt długo stać na palcach. Dlatego tak ważna jest codzienna praca i doświadczenie. I oczywiście musimy być wobec siebie tolerancyjni, jeśli nie chcemy wpaść w demagogiczną czy partyzancką retorykę. Pójdę na spotkanie ze znajomym sprzed 15 lat, który wczoraj do mnie zadzwonił, w piątek posłucham muzyki w piwnicy zamkowej ale muszę być ostrożny. Jeśli naprawdę zależy mi na zrobieniu czegoś dla pobliskiego lasu, Tatr, Pilska czy innego miejsca, które znam i które ginie - nie wolno mi mówić, że nie mam na to czasu. Mam czas, tylko wybrałem co innego. Jeśli w moim życiu to "coś innego" wypełnia większość czasu, to muszę sobie zadać pytanie: o co mi właściwie chodzi?
Dlaczego to piszę? Bo wydaje mi się, że podobnie jest z wszystkimi codziennymi wyborami. Jeśli nie zdecydowałeś się na życie w alternatywnej grupie lub nie podjąłeś konkretnej, żmudnej praktyki, to każdego dnia masz przed sobą problem ustępstw, wyborów, zaprezentowania postawy wobec lawiny zjawisk towarzyszących cywilizacji i kulturze, z uszanowaniem i zachowaniem dzikiej przyrody nie mających nic, absolutnie nic wspólnego. W dodatku - czym dłużej się żyjemy, tym bardziej złożone mamy związki z tą kulturą, i tym łatwiej zranić, podejmując niezrozumiałe dla innych wybory.
Bardzo bym chciał, żeby ludzie w miastach pokochali dziką przyrodę i swój wolny czas przeznaczali na pracę dla niej - ona tego naprawdę potrzebuje. Właściwie to potrzebuje tak bardzo, że poza tym nie powinniśmy już niczego innego widzieć. Ale nie łudzę się, że tak się stanie: oferta rozrywkowa jest coraz bogatsza. Kariera w pracy zawodowej, zakupy, wycieczki, życie towarzyskie, "oferta kulturalna", no i rodzina, która nieczęsto bywa radykalnie ekologiczna, a nieliczni tylko jej nie mają. Czy aby lansowanie różnych proekologicznych modeli życia nie jest w tej sytuacji traceniem czasu? Wiele z nich nie ma żadnego związku z ratowaniem dzikiej przyrody, bo staje się kolejnym biznesem. Co prawda dobrze jest zakręcać kran, gasić światło i nie brać niepotrzebnych worków foliowych ze sklepu, bo to wszystko uczy uwagi, ale kiedy znajdziemy się w potrzebie lub w potrzebie będzie ktoś, kto jest nam bliski, wówczas użyjemy wszystkiego, na co nas będzie stać, by zaradzić tej potrzebie. Nieważne jak bardzo drogi czy wyrafinowany technicznie sprzęt to będzie. Dzika przyroda wcale nie jest nam tak bliska, byśmy poświęcali jej swoje życie, a jeżeli - to tylko bardzo nielicznym z nas. Wystarczy, że staniemy się, z powodu choroby lub starości - co czeka każdego, zniedołężniali, a okaże się, że szybko zapomnimy o ekologicznym sposobie życia, na korzyść wygodnego.
Jest tylko jeden sposób powstrzymania walca cywilizacji: bezwzględnie chronić dziką przyrodę. Wszędzie, gdzie tylko można. Wszędzie powtarzać hasło: ANI KROKU DALEJ! Zapomnijmy o samochodach, recyklingu, sprzątaniu świata itd. Oczywiście jest niezliczona ilość sposobów, którymi można powstrzymywać ludzką presję na dziką przyrodę. Wojna, którą człowiek toczy z przyrodą, ma wiele frontów i każdy z nas ze swoimi umiejętnościami może się przydać. Ale nie zapominajmy, że to jest wojna, że już są i będą ofiary. Sytuacje kryzysowe wymagają nadzwyczajnych sposobów postępowania. Ludzie są nam oczywiście najbliżsi i w ich potrzebach życiowych powinniśmy spieszyć z pomocą, wykorzystując wszystko, co jest dostępne. Ale żyjąc w miastach, mamy mnóstwo możliwości powstrzymywania ludzi przed zabieraniem przyrodzie jej terenów. Amerykański ruch ekologiczny propaguje hasło, żeby wszystkich inwestorów wysłać do piekła. Jest dość pracy przy naprawianiu tego, co zniszczyliśmy, by na nowe inwestycje patrzeć bardzo krytycznie. Jeśli musisz w coś inwestować, to zajmij się czymś, co już istnieje albo broń obszaru, na którym nie ma jeszcze ludzkich inwestycji. Jeśli zechcemy, każdego dnia możemy zrobić coś dla dzikiej przyrody, a jeśli ją się gdzieś uratuje, wówczas będzie musiała się do tego dostosować polityka transportowa, gospodarka i wszystko inne. Jeśli wydaje nam się, że najpierw zmienimy kulturę, zachowania, politykę, a potem dopiero zajmiemy się ratowaniem przyrody, to możemy nie zdążyć. Inwestorzy zawsze będą szukali nowych, "pustych" terenów i zawsze znajdą się projektanci, którzy za pieniądze oddadzą się - swoje umiejętności - tym inwestorom. Nie powstrzymamy tego procesu. Możemy tylko zamknąć przed nimi dziki, wolny świat. Jeżeli będziemy bezkompromisowo (kompromis ma sens tylko na płaszczyźnie społecznej, na płaszczyźnie ekologicznej używanie tego terminu jest hipokryzją: nie ma kompromisu między życiem a śmiercią) bronili dzikiej przyrody, naturalnych lasów i ich najlepszych gospodarzy - wilków, i jeśli nasze wysiłki przyniosą rezultaty, wówczas niezbędne zmiany na poziomie społecznym, politycznym i ekonomicznym nastąpią w sposób naturalny.
Według jednych z autorów nurtu zwanego socjobiologią człowiek został genetycznie zaprogramowany jako istota pożądliwa i zachłanna. Ponoć dlatego, że w odległej przeszłości wszystkiego było brak. Tymczasem dzisiaj, w dobie rozwiniętego wolnego rynku wszystkiego jest pod dostatkiem, a więc nasze geny trzeba poprawić. Według innych - jesteśmy od urodzenia dobrzy, ale musimy uporać się z niewłaściwymi naleciałościami.
Autorzy felietonów o naszych genach powołują się często na to, co pisze się w różnych mądrych książkach i dochodzą do wniosku, że na biologię nie ma co liczyć (M. Ryszkiewicz). A może by tak odłożyć książki na bok i popatrzeć uważnie dookoła? Cóż widzimy? Ano, że wszystkiego pod dostatkiem jest tylko dla garstki ludzi, a już w ogóle brakuje dla wilków, rysi, tygrysów, nosorożców, waleni, sów, motyli, lasów deszczowych z milionami ich mieszkańców itd., itp. Widzimy również, że zbieracze-łowcy, a więc członkowie kultury, która dominowała w historii człowieka na Ziemi, wcale nie są bardziej zachłanni od mieszkańców metropolii, a nawet cenią wyżej dzielenie się niż egoizm, a konkurencję - tego boga naszej cywilizacji - uznają za największy grzech. Niektórzy uczeni antropolodzy piszą też, że zbieracze-łowcy mieli więcej od nas wolnego czasu, nie znali głodu i masowych chorób i nie musieli nieustannie walczyć o dostęp do czegokolwiek, bo ich menu było znacznie bogatsze od menu osiadłego rolnika. Co więcej, to właśnie zachłanność współczesnego człowieka różni go od zwierząt, które nie zabiegają o to, by mieć więcej niż to konieczne, by zaspokoić swoje potrzeby życiowe.
Według naukowca piszącego do "GW": musimy poprawiać naturę, żeby zmienić naszą ułomną kondycję. Ten mechanistyczny stosunek do siebie samego i świata może być efektem redukcjonistycznej edukacji. Uczymy się, że człowiek jest ponad lub obok całego cudu życia. Łatwo więc przychodzi nam uwierzyć w "egoistyczny gen", zapominając o całym złożonym kontekście świata. Cywilizacja, traktowana tu jako niekwestionowane dobro, to przecież nieustanny podbój i represje, a więc redukowanie świata do obszaru sobie poddanego. Taka izolacjonistyczna postawa prowadzi do cierpienia duszy, a więc umysł szuka usprawiedliwienia. Tworzy naukę, taką jak socjobiologia, która potrafi wyjaśnić, że mężczyzna gwałci kobietę, bo ma to zapisane w genach, po to, żeby zwiększyć skalę reprodukcji swoich najlepszych genów. Kobieta broni się po to, żeby sprawdzić, czy jej gwałciciel jest odpowiednio silny - ulegnie tylko najsilniejszemu, i dokonuje się dobór naturalny. Jakież proste i oczywiste! I my, ludzie, rozumiemy to, znamy przyczyny i możemy poprawiać przyrodę. Zaraz po takim spojrzeniu na świat socjobiologowie wskazują więc na potrzebę modyfikowania naszego otoczenia. Jeżeli współczesne warunki wymagają korekty naszych zachowań, to musimy użyć inżynierii genetycznej i dostosować otoczenie do naszych potrzeb, bo na przyrodę nie ma co liczyć. Brzmi to atrakcyjnie intelektualnie, prawda? Tyle tylko, że naukowcy piszący w ten sposób o człowieku z góry stawiają go ponad resztą świata. Człowiek jest ponad wszystkim (choć jego zachowanie jest rezultatem zakodowanych w genach informacji), natomiast przyroda ma człowiekowi służyć. Profesor E. O. Wilson z Harvardu mówi wprost, że przyroda to przedmiot badań, studiów, eksperymentów dla dobra człowieka. Inni przedstawiciele tego nurtu dochodzą do wniosku, że o potencjalnych możliwościach człowieka decyduje jego wykształcenie, a nie warunki naturalne (J & M. Gribbin). Takie poglądy prowadzą do całkowitego oddzielenia człowieka od jego środowiska naturalnego. A może gen nie jest niczego sprawcą, podobnie jak żaden inny wyizolowany byt? Życie każdego osobnika, tak samo wilka, komara, jak i człowieka, jest nierozerwalnie związane z ogromnym kontekstem procesów, które trwają od miliardów lat. I jest doskonałe - niczego mu nie brak. Redukcjonizm prowadzi do izolacji i uzurpacji. Wydaje nam się, że coś wiemy i możemy (mamy prawo, które sami sobie przyznaliśmy) zająć się genetyczną inżynierią, by ulepszyć niedoskonałą naturę. Tymczasem natura nie jest ani dobra, ani zła. Majsterkowanie przy niepojętym dla nas systemie wzajemnych powiązań prowadzi do nieoczekiwanych reakcji systemu. Ponieważ nadal trwamy przy swej uzurpacji i nie słuchamy sygnałów pochodzących od przyrody, przychodzi nam płacić coraz to większą cenę, aż do likwidacji gatunku, którego roli w ekosystemie Ziemi za bardzo nie znamy, a poza tym ta rola może się skończyć, jak rola tysięcy gatunków przed nami.
Szkolenie zaszczyciła swoją obecnością m.in. Martina Bianchini (Monsanto Europe). Organizatorami byli - Fundacja Partnerstwo dla Środowiska i Akademia Rozwoju Filantropii w Polsce. Jednym z celów szkolenia było zwrócenie uwagi na to, że: międzynarodowe koncerny, działające na terenie Europy Środkowej, coraz częściej deklarują się do wzięcia odpowiedzialności za kształtowanie demokracji i gospodarki rynkowej poprzez stosowanie w swoich działaniach najwyższych standardów zrównoważonego rozwoju.
Bardzo dziękuję Ci za recenzję mojej książki Tworzymy lokalne rezerwaty przyrody zamieszczoną w ZB.1) Rozumiem, że bardzo Ci się ona nie podoba, ale oczywiście masz prawo do osobistych ocen i wątpliwości.
Poradnik Tworzymy lokalne rezerwaty przyrody jest jednym z serii poradników wydanych w ramach III cyklu Projektu Sieci Demokratycznej (DemNet), kierowanego przez przedstawicielstwo Academy Educational Development (AED) w Warszawie. DemNet był sponsorowany przez US AID. Do napisania poradnika Stowarzyszenie "Greenworks" zostało wybrane przez komisję ekspertów działającej przy AED, z szeregu organizacji objętych 3-letnim programem DemNet. To nie ja prosiłem się o pieniądze z USA.2) Poradnik miał opisywać nasze doświadczenia w realizacji jednego z elementów Projektu Ochrony Górskich Terenów Podmokłych prowadzonego przez "Greenworks" od 1995 r., jakim było obejmowanie ochroną cennych przyrodniczo terenów właśnie w formie użytków ekologicznych. Wydany poradnik opisuje wyłącznie procedurę utworzenia jednego użytku pod nazwą "Stary Kamieniołom" w okolicach Rytra. Książka Tworzymy lokalne rezerwaty przyrody opisuje zakończoną sukcesem inicjatywę powołania użytku ekologicznego i związane z tym zagadnienia przygotowania dokumentacji przyrodniczej, planów ochrony i dalszej opieki nad powstałym obiektem. Nigdy i nigdzie nie twierdziłem, że jestem autorem pomysłu tworzenia parków ekologicznych czy koncepcji minirezerwatów. Nie zajmuję się teorią tworzenia jakichkolwiek nowych form ochrony przyrody, tylko praktyczną ochroną cennych przyrodniczo terenów, w ramach obowiązującego prawa. Doprowadziłem do powstania w Rytrze kilku użytków ekologicznych, z których dwa noszą nazwy "Stary Kamieniołom" i "Gminny Park Ekologiczny". Zanim pieniądze z USA zostały wydane na druk, tekst poradnika został oceniony przez kilku recenzentów i korektorów (fragment recenzji prof. Glińskiego zamieszczono na okładce poradnika, czego chyba nie zauważyłeś ). Tytuł poradnika miał być swego rodzaju prowokacją i - sądząc po Twojej reakcji - okazał się dobrym tytułem Ostateczną ocenę poradnika zostawiam jego użytkownikom, gdyż tylko oni w praktycznym działaniu sprawdzą jego wady i zalety.
Korzystając z okazji, proszę o cierpliwość wszystkie osoby, które zwróciły się o przesłanie poradnika: nie nadążamy z realizacją Waszych zamówień. Poradnik można zamówić telefonicznie lub listownie (nie przysyłajcie kopert zwrotnych i znaczków!) pod adresem:
Drogi Marku, w 1993 r. do Twoich rąk dotarły wszystkie dokumenty związane z Projektem Czynnej Ochrony Płazów - nikt, nawet Ty sam (i grupa specjalistów), nie zauważył jawnego "ekopiractwa" i plagiatu dokonanego na Twojej osobie! Do r. 1998 otrzymałem kilkanaście recenzji i opinii dotyczących moich prac i działalności Stowarzyszenia "Greenworks", wiele instytucji przeprowadzało monitoring i kontrole - i nikt się nie dopatrzył błędów.
Swój projekt Sieci Stałych Obiektów Czynnej Ochrony Płazów (SSOCOP) zacząłeś realizować w 1995 r., a zakończyłeś w zimie '96 - taką informacje zawiera raport z projektu zamieszczony w wydawnictwie "Rosynant", Twojego autorstwa (Załącznik nr 6). Twoje zarzuty opierania się na Twoich doświadczeniach czy przywłaszczania sobie cudzego wysiłku i pomysłowości są w świetle podanych dokumentów po prostu mijaniem się z prawdą. Pierwsze sukcesy i porażki SSOCOP można było obserwować po 1996 r. - jak tu można mówić o korzystaniu z Twoich doświadczeń czy kontynuacji Twoich działań?
Informacje o realizacji projektu ochrony płazów i o innych działaniach (i historii powstania) "Greenworks" ukazywały się w ZB, lokalnej i regionalnej prasie, programach telewizyjnych czy oficjalnych wydawnictwach "Greenworks" od 1993 r. Są to te same informacje, które zamieściłem w poradniku Tworzymy lokalne rezerwaty przyrody , a które nazywasz dzisiaj w swoistej nowomowie "ekopiractwem". Dlaczego wtedy milczałeś?
Kolejną sprawą są wykonawcy prac w Rytrze. Zajęcia i prace z czynnej ochrony płazów w Rytrze prowadziłem osobiście w latach 1992-1995. W części zajęć pomagali mi nauczyciele z SP w Rytrze, z tamtejszego Domu Dziecka, pracownicy Inspekcji Ochrony Środowiska i Popradzkiego Parku Krajobrazowego. Dysponuję dokładnymi listami uczestników i zapisami w dziennikach lekcyjnych z tamtych lat: była to młodzież z Nowego Sącza, Starego Sącza, Rytra, Krynicy i Muszyny. W dowolnej chwili mogę je skonfrontować z listą członków nowosądeckiego Oddziału Twojej Organizacji. Osobiście poznałem jedynie 3 osoby z Twojej Organizacji: Roberta (czy pamiętasz Roberta, Marku?), Annę Nacher i Ciebie. Ty, Marku, z rzadka bywałeś na zajęciach - by zrobić zdjęcia (bo w soboty nie miałeś zwykle czasu ). Być może wśród uczestników prac byli członkowie Twojej Organizacji, ale dlaczego to ukrywali? Część prac przy realizacji Twojego projektu SSOCOP w Rytrze wykonali uczestnicy III i IV Warsztatu Ochrony Płazów - na listach uczestników (przesłanych do sponsorów warsztatów) nie ma członków Twojej Organizacji Oczka wodne w Rytrze wykopała koparka i wynajęci mieszkańcy Roztoki Ryterskiej (może to tajni członkowie nowosądeckiego Oddziału Twojej Organizacji tylko co z tą koparką? To też Tajny Członek?). Stwierdzenia, że większość prac w Rytrze wykonali członkowie Twojej Organizacji, obrażają dziesiątki czy setki osób, które ochotniczo wykonały wiele prac z zakresu czynnej ochrony płazów.
Nigdy nie zaprzeczałem, że prowadziłeś prace w Rytrze w 1977 r. Ale w 1993 r. nie było po nich w Roztoce Ryterskiej nawet śladu (jako współautor Poradnika czynnej ochrony płazów wiesz doskonale, że ciągłość działań ma podstawowe znaczenie dla skuteczności czynnej ochrony płazów). "Greenworks", owszem, zajmuje się kopaniem w ziemi, ale archeologia to nie nasza specjalność Każdy, kto będzie w Rytrze może osobiście zobaczyć, co zostało wykonane i kto jest autorem prac.
Wracając do Twojego projektu SSOCOP, który zakończyłeś w 1996 r. - całość prac związaną z ochroną płazów przekazałeś "Greenworks" (przytaczam za wspomnianym już raportem z "Rosynanta" - Załącznik nr 6). Jesteśmy wdzięczni za przekazane nam narzędzia (od tej pory zakupiliśmy sporo nowego sprzętu), które w dowolnej chwili możemy Ci zwrócić. Niestety, bez rękawic, bo uległy zużyciu, ale mam nadzieję, że nie jesteś aż tak małostkowy i podarujesz mi brak protokołu zniszczenia rękawic
W Poradniku czynnej ochrony płazów, ("rozeszło" się po Polsce 1 500 egzemplarzy) każdy jego posiadacz może ocenić, co napisał Marek Styczyński a co Grzegorz Tabasz, bo rozdziały są podpisane. Jeżeli twierdzisz, że wszystko, co wykracza poza wiadomości o płazach z zakresu szkoły średniej jest Twojego autorstwa, to co z kluczem do oznaczania płazów i ich larw, który stanowi jego najważniejszą część? Czy to też Twoje dzieło? (Wyjaśnienie dla tych, którzy Poradnika nie mają i mieć nie będą, bo nakład wyczerpany - autorem klucza jest dr hab. Jan Rafiński z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie).
Marku, przykro mi, że w biuletynie ASHOKI, której jestem członkiem, ukazała się myląca informacja o tym, że "Greenworks" posiada grupy terenowe w Rabce i Zabrzu. Do wiadomości ASHOKI podawałem grupy współpracujące z "Greenworks". Obie (szkoda, że nieistniejące już) grupy uczestniczyły w 1996 r. w warsztatach "Greenworks" - "Ekologia nocą", więc była to współpraca. Wracając do ASHOKI, jest to międzynarodowa organizacja, do której się nie zapisuje. To ASHOKA wybrała mnie na swojego członka i jestem z tego dumny. Szkoda, że w idei ASHOKI, (której biuletyny tak wnikliwie studiujesz) zauważyłeś jedynie zupełnie uboczną, finansową kwestię stypendium, które faktycznie niekiedy niektórzy członkowie przez krótki czas otrzymują
Pamięć, drogi Marku, zawodzi Cię również w sprawie sporego konfliktu, jaki zaistniał w Rytrze przy kopaniu stawu w Roztoce Ryterskiej. Problem dotyczył wyłącznie stawu wykopanego przez koparkę w ramach Twojego projektu SSOCOP w 1996 r. Koparka uszkodziła polną drogę i sołtys miał pretensje do wójta gminy Rytro, że prace nie były z nim uzgadniane. Był to konflikt na linii sołtys-wójt, a nie spór z Twoją Osobą czy Organizacją. W jednym z roczników "Rosynanta" (1996) podałeś nieprawdziwą informację o zasypaniu stawu w wyniku uchwały Rady Gminy Rytro. Nie było żadnej uchwały, oczko wodne istnieje. Szkoda, że "Rosynanta" rozesłałeś po całej Polsce, ale jakoś dziwnie nie trafił do najbardziej zainteresowanych, czyli do Rytra
"Greenworks" bardzo dobrze współpracuje z mieszkańcami i samorządem Rytra. Od 4 lat otrzymujemy pomoc materiałową i finansową, dzięki której powstał użytek ekologiczny - "Park Ekologiczny", "Łąka ostrożeniowa", wspólne przewodniki i informatory. Mieszkańcy Rytra pomagali w 2 akcjach ochrony wędrujących przez drogi płazów, w budowie "Parku Ekologicznego". Przykłady mogę długo wymieniać, akcje były relacjonowane w mediach lokalnych i krajowych. Bardzo sobie cenimy 4-letnią współpracę z mieszkańcami Rytra i jego samorządem. Tobie się to nie udało, ale to już nie moja sprawa.
Marku, logo stowarzyszenia (z żabką), tak jak i nazwa "Greenworks" zostały wymyślone przez Wojtka, Rafała i Magdę, członków założycieli naszej organizacji (służę adresem i telefonem). Graficzne opracowanie znaczka wykonała Spółka Cywilna "Pracownia" Promocja Kultury Ekologicznej z Nowego Sącza * Piastowska 5, której byłeś i jesteś udziałowcem (Rachunek nr 23/93 z 21.4.93 za wzmiankowaną usługę do wglądu). O ile pamiętam, rysunek żabki odwzorowano z pudełka pasty do butów - nie będę się spierał, czy było to francuskie pudełeczko Skromnie zapomniałeś wspomnieć, że S. C. "Pracownia" wykonała kilka innych odpłatnych zleceń z pieniędzy otrzymanych na Projekt Czynnej Ochrony Płazów, choćby skład Poradnika Czynnej Ochrony Płazów
W 1995 r., po lekturze Twojego raportu z realizacji projektu SSOCOP dokonałem bilansu tego, co nazywasz "współpracą". Mój i "Greenworks" udział w Twoim programie zamknąłeś przekazaniem narzędzi i podziękowaniem za proste prace fizyczne. "Zapomniałeś" o naszym udziale w negocjacjach z samorządem Rytra.
Od 1995 r. zacząłem pracować nad własnymi koncepcjami i pomysłami, rozwijać sprawne i profesjonalnie działające stowarzyszenie. Udało się mi stworzyć zespół ludzi, który teraz pracują z setkami wolontariuszy zgromadzonych w 12 kołach terenowych "Greenworks. Ochłodzenie naszych kontaktów zbiegło się z pierwszymi nagrodami dla "Greenworks" za program czynnej ochrony płazów w 1996 r. Przestałeś być panem swojego czasu. Przestałeś prowadzić zajęcia z młodzieżą - do dzisiaj wielu dorosłych już ludzi pamięta Twoje wspaniałe zajęcia z ekologii lasu! Nie uczestniczyłeś na żadnym etapie tworzenia użytku ekologicznego "Stary Kamieniołom" i "Park Ekologiczny" w Rytrze. Miałem pisać o współpracy z Markiem Styczyńskim - etatowym pracownikiem Popradzkiego Parku Krajobrazowego, członkiem "Greenworks", nowosądeckiego oddziału PnrWI czy może udziałowcem S. C. "Pracownia"? Czy "współpracą" można nazwać stosunki "guru - i ślepo posłuszny uczeń", do czego faktycznie sprowadzał się pierwszy okres naszych kontaktów? Czy to była "współpraca"? Wszystko było dobrze, kiedy to Ty otrzymywałeś dotacje, a zlecenia - S. C. "Pracownia". Być może w 1995 r. powinienem przerwać tę fikcję, ale podejrzewam, że Twój artykuł w ZB ukazałby się wcześniej. Być może tak byłoby lepiej, bo zaoszczędzilibyśmy miejsca w ZB na ciekawsze dla Czytelników teksty.
Na zakończenie życzę Ci wszystkiego najlepszego w realizacji nowego projektu przeciwpowodziowego, który realizujesz w gminie Łącko. Sądząc po wysokości otrzymanych dotacji i nagród (oraz pozytywnych recenzji Twojego projektu), jest to bardzo duży i ważny program. Mam nadzieję, że kiedyś znajdziesz czas, by odwiedzić biuro "Greenworks", przejrzeć archiwum i wyjaśnić swoje problemy bez angażowania ZB i bez pośrednictwa Internetu. Ostatecznie mieszkamy w tym samym mieście Tymczasem - powodzenia!
1) Marek Styczyński, Uwaga - ekopiractwo! ("Tworzymy lokalne rezerwaty przyrody - poradnik dla gmin i organizacji" Grzegorza Tabasza) [w:] ZB nr 14(116)/98, ss.63-66.
2) Wszystkie cytaty pochodzą z artykuły Marka, jw.
Lista załączników przekazanych do Redakcji ZB, do których odwołuje się powyższy tekst:
* Fiołkowa 7/36
|
8.2.93 |
W krajach Zachodniej Europy (głównie w Niemczech, Austrii, Szwajcarii), gdzie na skutek zniszczenia krajobrazu (dynamiczny rozwój przemysłu, urbanizacja, intensyfikacja rolnictwa) fauna płazów i gadów ogromnie ucierpiała - akcje ratowania tych gatunków od całkowitego wygaśnięcia są niezwykle popularne. W kręgu polskich herpetologów, w literaturze herpetologicznej i "ochroniarskiej" od lat podkreśla się spadkowy trend liczebnościowy i siedliskowy populacji płazów, wskazuje się na nasilanie się niekorzystnych czynników prowadzących do zagłady lokalnych populacji, a w dalszej konsekwencji do rozrywania ciągłego zasięgu gatunków.
Przedstawiony projekt został dobrze przemyślany i poprawność jego realizacji jest całkowicie realna. Jego największym atutem jest to, że autor (solidnie wykształcony i dobrze do tego zadania przygotowany) stawia na pozór małe zadania. Nie są to rozdmuchane akcje, gdzie dużo się mówi o tym, co ktoś powinien zrobić i stawia wysokie wymagania finansowe zanim podejmie się jakiegokolwiek działania.
W projekcie podoba mi się jego prostota i całościowe potraktowanie problemu. Od prostych działań - przenoszenie skrzeku i kijanek, ochrona przed rozjechaniem przez samochody osobników zdążających na gody i wychodzących po przeobrażeniu z wody, przez prace bardziej "naukowe" - hodowle uratowanego skrzeku i kijanek, po ogromnie ważne - odtwarzanie i budowę miejsc rozrodu. Klamrą spinającą te wszystkie prace jest 4. punkt projektu - działalność edukacyjna.
Jest to - o ile mi wiadomo - pierwsza tego typu zorganizowana akcja w Polsce. Istnieje duża szansa, że za tą "pierwszą jaskółką" pójdą inni i dlatego właśnie chciałam podkreślić ważność kilku spraw:
Czynna ochrona płazów ma na celu przeciwdziałanie zanikom populacji płazów wywoływanym intensywnymi przemianami środowiska przyrodniczego. Poza nielicznymi gatunkami większość polskich gatunków płazów prowadzi lądowy tryb życia. Wszystkie płazy w okresie rozrodu są nierozerwalnie związane ze środowiskiem wodnym, bowiem rozwój jaj i kijanek jest możliwy jedynie w wodzie, przeważnie w niewielkich zbiornikach wód stojących.
Projekt czynnej ochrony płazów przewiduje:
a) Sukcesywne oczyszczanie, pogłębianie zarastających zbiorników. Prace tego typu były już w Polsce podejmowane. Np. w lesie miejskim w Zakopanem, tuż przy granicy parku narodowego, nieco poniżej "Ścieżki pod reglami", w pobliżu Wielkiej Krokwi znajdują się niewielkie glinianki - miejsce rozrodu ściągających tu na gody płazów z całego, wyżej położonego terenu parku. Innych zbiorników wodnych umożliwiających rozród płazów tu nie ma. Glinianki te, zwane "Stawkami pod Capkami", ulegały silnemu wypłycaniu na skutek rozrostu roślinności wodnej i groziło im całkowite zarośnięcie. Tym samym spowodowałoby to zanik miejsc rozrodu traszek (górskiej i karpackiej), kumaka górskiego i żaby trawnej z tej części Tatr. Problem ten został przedstawiony (przez prof. Mariana Młynarskiego) Dyrekcji TPN i zostały podjęte środki zaradcze - pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego sukcesywnie pogłębiali co roku kolejne stawki. Ten drobny, nieskomplikowany zabieg przeciwdziałał utracie miejsc rozrodu płazów zamieszkujących okoliczne siedliska Tatrzańskiego PN.
b) Tworzenie nowych drobnych zbiorników wodnych, które w przyszłości mogłyby być ewentualnie zasiedlone przez płazy. Niewielkie "oczka wodne" można budować zarówno w ogródkach rekreacyjnych, jak i w środowisku "naturalnym" - poprzez sztuczne zatrzymanie wody w rozlewisku potoku, pogłębienie fragmentu młaki itp. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że po pewnym czasie mogą one zastać zasiedlone przez płazy w sposób naturalny.
c) Oczyszczanie ścieków wodnych i zbiorników wodnych z różnego typu śmieci. Istnieje zła tradycja wyrzucania wszelkich zbędnych w gospodarstwach domowych przedmiotów (od worków po nawozach po części zużytych maszyn rolniczych) do najbliższych potoków, stawków, glinianek itp. Prowadzenie akcji "usuwania" śmieci z tych potoków czy stawków, zwłaszcza przez młodych mieszkańców okolicznych zabudowań, może dać znacznie lepsze rezultaty niż nakładanie kar pieniężnych (które najczęściej i tak nie są egzekwowane). Być może w konsekwencji stawki i glinianki przestaną być cuchnącymi śmietniskami a staną się ozdobą krajobrazu, służąc równocześnie płazom za miejsce rozrodu.
3. Przenoszenie zagrożonych zwierząt, skrzeku, kijanek w miejsca bezpieczne.
a) Akcje takie mają największe znaczenie w okresie wędrówek rozrodczych płazów. Zwierzęta te wykazują silne przywiązanie do stałych zbiorników wodnych, w których corocznie przechodzą rozród. Co roku obserwuje się masowe migracje na gody, powroty z godów, a następnie już po przeobrażeniu wędrówki tegorocznych, młodziutkich osobników do środowisk lądowych. Niestety, te trasy migracji nie były w Polsce dotąd brane pod uwagę przy budowie dróg (przepusty - rodzaj tuneli - pod szosami, którymi drobne zwierzęta mogą przedostać się na drugą stronę drogi do położonych tam zbiorników wodnych). Przecięcie tras migracji godowych zwierząt drogami o dużym natężeniu ruchu kołowego ma ogromny, negatywny wpływ na liczebność płazów. Badania pracowników Zakładu Ochrony Przyrody PAN w Krakowie nad liczebnością płazów w Puszczy Niepołomickiej w 1969 r. (tuż przed budową asfaltowej szosy Chobot-Ispina, oddzielającej część Puszczy od starorzeczy Wisły) i powtórzone po 10 latach, po wybudowaniu drogi wykazały spadek liczebności płazów. Główną przyczyną był tu wzrost śmiertelności płazów na drodze, zwłaszcza w okresie ich migracji godowych. Akcje ratowania polegające na ustawianiu zasłon uniemożliwiających im "wtargnięcie na jezdnię", zbieranie i przenoszenie ich na drugą stronę szosy nie wymagają przecież specjalnych nakładów finansowych, a zapobiegają śmiertelności płazów, przez co umożliwiają reprodukcję.
b) Na skutek zaniku odpowiednich miejsc rozrodu płazy często składają jaja w szybko wysychających kałużach, koleinach itp. Przeniesienie skrzeku czy kijanek do głębszych zbiorników zwiększa szansę pomyślnego zakończenia rozwoju.
4. Warsztaty edukacyjne w terenie, kameralne zajęcia dotyczące biologii i ekologii płazów, wydawnictwa edukacyjne - te działania służą podniesieniu poziomu wiedzy przyrodniczej i świadomości tak młodzieży, jak i starszego społeczeństwa.
Przedstawiony mi do zaopiniowania Projekt czynnej ochrony płazów oceniam bardzo pozytywnie. Większość płazów to zwierzęta ustawowo chronione, a więc ingerencja w ich życie wymaga postępowania zgodnego z ustawą o ochronie przyrody. Projektodawcy uwzględnili to i nawiązali ścisłą współpracę z Wojewódzkim Konserwatorem Przyrody i Dyrekcją Popradzkiego Parku Krajobrazowego. Duży nacisk kładą na podniesienie poziomu wiedzy i świadomości społeczeństwa - tak młodzieży, jak i osób starszych. Bez tego żadne, nawet najlepiej opracowane sposoby ochrony przyrody nie przyniosą spodziewanych rezultatów. Pozytywnym przykładem może być sposób objęcia ochroną stanowiska rozrodu traszek w Dolinie Roztoki. Autorzy nie podejmują żadnych ryzykownych działań - nie wprowadzają nowych gatunków czy "genów" z innych populacji, nie przesiedlają osobników na nowe stanowiska. Planują ingerencję jedynie w przypadkach, gdy dana populacja lub osobnik jest zagrożony. Wszelkie proponowane przez autorów projektu działania są pożyteczne, łatwe i możliwe do wykonania. Mają na celu poprawę warunków życia płazów, odtwarzanie ich stanowisk rozrodczych, przeciwdziałanie śmierci na drogach itp. Przy obecnym tempie przemian środowiska bez czynnej ochrony płazów może dojść do tego, że pospolite jeszcze u nas gatunki, jak żaba moczarowa, kumak nizinny czy rzekotka staną się - podobnie jak w niektórych krajach Europy Zachodniej - zwierzętami wpisanymi na listy gatunków zagrożonych wyginięciem i wymierających. Skutki braku tych zwierząt w biocenozach trudno jest przewidzieć, niewątpliwie pociągnie to za sobą wzrost liczebności liściożernych owadów (głównie szkodników roślin uprawnych, bowiem naturalne biocenozy zamieniane są na pola uprawne), co z kolei zmusi do stosowania chemicznych środków ochrony roślin, to zaś wyzwala lawinę następstw chemizacji środowiska. Dla płazów oznaczać to będzie dodatkowy wzrost śmiertelności na skutek skażonych zbiorników wodnych (śmiertelność stadiów larwalnych) i skażonego pokarmu (płazy i ich kijanki są drapieżnikami, głównie owadożernymi) - w konsekwencji zanik całych populacji. Odtworzenie ich - jeżeli w ogóle okaże się to możliwe - będzie wymagało zaangażowania całych instytutów badawczych i ogromnych nakładów finansowych. I gdy często zarzuca się Polakom zapatrzenie "w Zachód" i przejmowanie wszelkich wzorców "z Zachodu", to warto byłoby nauczyć się na błędach, poczynionych właśnie w krajach wysoko uprzemysłowionej Europy i zawczasu podejmować wszelkie środki zaradcze, by nie dopuścić do wyniszczenia rodzimej fauny.
Liceum Społeczne w Nowym Sączu
W związku z przedłożonym materiałem dotyczącym planowanej działalności w nurcie czynnej ochrony przyrody połączonym z dydaktyką ekologiczną, której przedmiotem jest ochrona płazów m.in. na terenie Popradzkiego Parku Krajobrazowego, potwierdzamy gotowość pomocy i akceptujemy prace niezbędne do realizacji projektu. Tak, jak i w latach poprzednich chętnie będziemy współuczestniczyli w pracach grup młodzieży na terenie ścieżki przyrodniczej w Obrożyskach.
Jednocześnie przypominamy, że na konkretne prace terenowe należy uzyskać zgodę od władających terenem, a w szczególnych przypadkach dotyczących zwierząt chronionych - także Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody w Nowym Sączu.
Ze strony Zarządu Parku osobami zajmującymi się pokrewną tematyką są: mgr inż. Marek Styczyński i mgr inż. Jan Zych.
( ) rozporządzenie Ministra Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa z dn. 6.4.95 w sprawie ochrony gatunkowej roślin (Dz.U. Nr 41, poz. 214) reguluje w wystarczającym zakresie ochronę konwalii majowej, dziko rosnącej. Pozyskiwanie tej rośliny, będącej pod ochroną częściową, powinno odbywać się wyłącznie na obszarach i w ilościach uzgodnionych przez zainteresowane zbiorem podmioty gospodarcze z Ministrem Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa. Ilości te nie stanowią zagrożenia dla populacji tej rośliny. Nad zachowaniem jej stanu w równowadze przyrodniczej czuwają wojewódzcy konserwatorzy przyrody oraz służby leśne Lasów Państwowych. Nie istnieje zatem groźba ich nadmiernego pozyskiwania. Pana obawy są zatem przedwczesne.
Proponowany przez Pana obowiązek uzyskiwania zezwoleń organów gmin na prowadzenie plantacji tej rośliny na własnych nieruchomościach oraz wprowadzenia ich do obrotu byłoby niezgodne z zasadami konstytucyjnego prawa własności i przepisów prawnych dotyczących prowadzenia działalności gospodarczej.
W uzasadnionych przypadkach wojewoda, poprzez wojewódzkiego konserwatora przyrody, ma prawo przeprowadzania kontroli w celu zbadania pochodzenia chronionych roślin, żądania wyjaśnień i przeglądania dokumentacji. Odpowiednio zorganizowane kontrole łatwo potrafią wyeliminować nielegalny handel roślinami chronionymi i ukarać winnych tych wykroczeń ( )
Konwalia majowa była przeze mnie podana jedynie jako przykład błędnej formy ochrony roślin. Chodzi bowiem nie tylko o ten gatunek. Przykładem tym posłużyłem się dlatego, że w maju był to na ulicach naszych miast rażący przykład lekceważenia takiej ochrony, albowiem rośliny były sprzedawane bezkarnie prawie na każdej ulicy. Niestety, po raz kolejny spotykamy się z zawężaniem przez urzędników skali problemu. Spotykamy się również z dziwnymi interpretacjami prawa.
Które przepisy prawne upoważniają wojewodę do kontroli pochodzenia roślin i żądania wyjaśnień od ulicznych handlarzy? Czyżby Pan Dyrektor zapomniał, że w państwie prawa (a za takie Polska chce uchodzić) to nie oskarżony ma udowodnić swoją niewinność? Taki handlarz stwierdzi jedynie, że rośliny nie pochodzą ze stanu dzikiego i nikt nie jest w stanie mu nic zrobić. O jakiej dokumentacji mówi Dyrektor? W takiej sytuacji śmieszą stwierdzenia, że kontrole łatwo potrafią wyeliminować nielegalny handel roślinami chronionymi i ukarać winnych tych wykroczeń. Czy Departament Leśnictwa, Ochrony Przyrody i Krajobrazu jest w stanie takie stwierdzenie udowodnić danymi liczbowymi? Ilu sprawców i przez jakie służby zawodowe zostało wykrytych i ukaranych? Ilu z nich to handlarze uliczni? Czy Pan Dyrektor wie, że właśnie prowadzenie przez Straż Ochrony Przyrody kontroli handlarzy konwaliami jest pretekstem do likwidacji przez Jego resort tej formacji?2) Kto kiedykolwiek widział służby wojewódzkie kontrolujące ulicznych handlarzy?
Na koniec chciałbym przypomnieć, że prawo w Polsce zakazuje m.in. uprawy bez zezwolenia maku, posiadania i hodowli bez zezwolenia niektórych ras psów (np. chartów), hodowli fermowej zwierząt łownych, usuwania bez zezwolenia drzew i krzewów (w tym także z terenów prywatnych). To tylko nieliczne przykłady łamania konstytucyjnego prawa własności i przepisów prawnych dotyczących prowadzenia działalności gospodarczej, usankcjonowane m.in. przez Ministerstwo Ochrony Środowiska. Czy przewiduje się uchylenie tych zakazów?
1) Mariusz Waszkiewicz, Nie chroniąca ochrona [w:] ZB nr 7(109)/98, s.37.
2) Beata Kalinowska, Koniec społecznej straży [w:] "Echa Leśne"
8/98, ss.6-7.
ZB nr 18(120)/98, 16-30.9.98