podlasie - Zagubiona Kraina
Już od Siedlec spalinowa lokomotywa ciągnie z wysiłkiem kilka wagonów. Mimo że to równina poprzedzielana niewielkimi wzgórkami pokrytymi kępami lasów, pociąg toczy się wolno. Uśmiechnięty konduktor wykonuje akrobatyczne figury, przeskakując poprzez nasze rowery rozłożone pośrodku wagonu, który miał być bagażowy, ale stało się inaczej. Żartujemy, że coś takiego u nas na południu "nie przeszłoby", nie mówiąc o jakimś "Poznańskiem", gdzie Ordnung muss sein.
Kolejarz od niechcenia sprawdza bilety. Współpasażerowie zaczynają zaciągać w charakterystyczny sposób.
Jedziemy na wschód proszę państwa!
Wysiadamy na stacji, a właściwie na czymś, co ją przypomina. Miejscowość ta widnieje na mapie jako Sycze. Stąd rozpocznie się nasza kilkudniowa wyprawa. Po kilkunastu minutach docieramy do "prawosławnej Częstochowy". Kładziemy rowery koło studzienki przy cudownym źródełku. Jest cichy, lipcowy wieczór. Na grubym konarze starej sosny dzięcioły kończą obfitą kolację. Promienie zachodzącego słońca oświetlają Świętą Górę, na której tysiące przyniesionych krzyży wyglądają jeszcze bardziej przejmująco. Tę niesamowitą chwilę łagodzi nieco dobiegający z wnętrza sanktuarium śpiew prawosławnych mniszek. Są one tutaj od 1947 r., kiedy erygowano klasztor - jedyny tego typu w Polsce.
Przyglądam się z uwagą. Powoli dociera do mnie, że to urocze miejsce zwane jest Grabarką, a jego początki sięgają blisko 300 lat. Szkoda tylko, że przed 8 laty cerkiew została obrabowana i podpalona. Nieprawdopodobna cisza i śpiew mniszek sprawiają, że człowiek cieszy się, iż przybył w to miejsce. Mamy szczęście, bo i tutaj bywa gwarno i tłoczno. Zwłaszcza kiedy przybywają okoliczni pielgrzymi na rozmaite święta. Bodaj największy zgiełk panuje podczas odpustu w dniu Spasa, czyli święta Przemienienia Pańskiego 19 sierpnia.
Noclegu udzielają nam młodzi ludzie przebywający w Grabarce na prawosławnych rekolekcjach. Po gościnnym posiłku dochodzi do małej dyskusji. Przeplatają się wątki religijno-etnograficzne. Wszyscy jednym chórem manifestują swoje przywiązanie do polskości i prawosławia.
Kolejnego dnia opuszczamy niezapomnianą Grabarkę, której - że się tak wyrażę - duchowość wyzwala pozytywną energię na czekającą podróż. Dzień jest dość pogodny, tylko świszczący wiatr muska nasze twarze, utrudniając i tak niełatwą jazdę z pokaźnie wyłożonymi sakwami. Musimy więc często schodzić z rowerów przed niewielkimi wzniesieniami, z których jeszcze wczoraj w pociągu żartowaliśmy. Potem musimy równie ostrożnie zjeżdżać po zwodniczych "kocich łbach" i z wysiłkiem pedałować po żwirowych drogach, jakie tutaj przeważają.
Około południa dojeżdżamy do Siemiatycz, dość pokaźnego miasteczka. Odwiedzamy XIX-wieczną cerkiew, gdzie przed bogatym ikonostasem trwają uroczystości religijne poświęcone św. Janowi, którego wedle Juliańskiego kalendarza przyszło prawosławnym czcić dopiero w lipcu.
Moją uwagę przykuwa widok starszej kobiety, która ubrana na czarno, klęcząc, wykonuje trzykrotne pokłony przed ołtarzem. Powoli nabożeństwo dobiega końca, ludzie wychodzą z cerkwi. Kilku mężczyzn rozmawia z Batiuszką (Popem) w języku przypominającym rosyjski. Jest to o tyle istotne, że przed cerkwią ci sami ludzie dyskutują między sobą o codziennych sprawach już po polsku.
Z Siemiatycz kierujemy się w stronę Bugu, mijając po drodze piękny, choć zniszczony wiatrak oraz liczne żelbetowe bunkry, tzw. linie Mołotowa, umocnienia z 1940 r., które nie powstrzymały mimo wszystko wojsk niemieckich rok później. Bug na tym odcinku wygląda na rzekę dość głęboką, jego wody szybko przemieszczają się swym korytarzem. Jednak rozłożyste wierzby i drobne leszczyny sprawiają, że odpoczynek nad nurtem rzeki staje się przyjemnością.
Wkrótce docieramy do sennej miejscowości Mielnik. Jak wiadomo - przeszedł on do historii dzięki przywilejowi mielnickiemu. W 1501 r. dokonano tutaj zacieśnienia stosunków pomiędzy Królestwem Polskim a Wielkim Księstwem Litewskim. Najpiękniejszym punktem widokowym w Mielniku jest Góra Zamkowa, gdzie z miejsca dawnego grodziska doskonale widać Bug wijący się wzdłuż zielonych wzgórz. Schodząc z Góry Zamkowej, przyglądam się rzadkiej roślinności. Są to gatunki kserotermiczne, ciepłolubne, typowe raczej dla południa Europy niż dla tych terenów. Dobrze więc stało się, że w pobliżu utworzono rezerwat tej roślinności (tzw. Góra Uszeście).
Wczesnym popołudniem ruszamy dalej. Obieramy północny azymut. W związku z tym prawie do końca będziemy posuwać się wzdłuż rubieży państwa towarzysza Łukaszenki (trudno mi mówić o pojęciu lansowanej niezależnej Białorusi choćby z tego względu, że nikt z zagadniętych mieszkańców pogranicza, choć prawosławny nie poczuwał się do korzeni białoruskich - bądź związków z Białorusią). Jedziemy cały czas poprzez knieje, nie waham się użyć tego słowa, które rozdzielono wioskami składającymi się z kilku małych, drewnianych domków. Na ławeczkach grupy mężczyzn i kobiet siedzące osobno wpatrują się z zaskoczeniem w nasze twarze. Cieszą się i odpowiadają prawie zawsze, gdy usłyszą "dzień dobry".
W malutkim przysiółku Koterka zastanawiamy się, jak jechać dalej, gdy wtem narowisty ogier szarżuje w naszą stronę. Czuję, że ciarki przechodzą mi po plecach. Szczęśliwie galopujący koń uspokaja się. Zaś bawiące się tuż obok dzieci mówią ze stoickim spokojem: - Eee, od Irki [Irka?] to tak zawsze...
Późnym popołudniem docieramy do wsi Klukowicze, gdzie rozbijemy nasz namiot na nocleg. Naszym "menedżerem" od spraw związanych z rozbiciem obozu został Franiu. Był to człowiek niepozornego wzrostu, z bujną rudą brodą, ubrany w zniszczoną, brudną odzież, patrzący zamglonymi, małymi oczkami, który pomaga przy wszystkim z zapałem. Kolega idzie z nim po wsi, podziwiając stare domki wykonane w oryginalnym, regionalnym stylu. Franiu wzrusza obojętnie ramionami. - Chaty, jak chaty - wzdycha - Gorzej, że kartofelki, jak orzeszki, ot te deszcze - wymachuje ręką, zataczając małe kółko. Od Frania niesie się zapach wódeczki. Z trudem udaje się z nim pożegnać wieczorem. Jednak rano Franio przychodzi raz jeszcze. Łasi się przyjaźnie, jak pies czekający na kawałek kiełbasy. W końcu dostaje parę groszy na ukochane piwko, odchodzi wniebowzięty. - Wiesz, chyba piłbym non stop, gdybym tutaj mieszkał - odzywa się kolega. Zgadzam się z tym jak najbardziej, bowiem co robić w tych przygranicznych Klukowiczach, gdzie łaskawie może dojeżdża jeden pekaes dziennie. Płacimy za pobyt w ogrodzie starszej kobiecie, która wciska nam słoik z jagodami na pamiątkę. Gdy opieramy się, ponagla, mówiąc do koleżanki w typowej tutaj formie - Niech bierze na drogę! Niech zje wszystko!
Jedziemy dalej na północny wschód w stronę Czeremchy. Po drodze raczej gorzkie, życiowe obrazki. Wałęsający się, wychudzony biały owczarek łasi się, patrzy oczami pełnymi krzywdy. Kiedy mija nas samochód, pies czmycha do lasu. Na osłodę trochę dalej w lesie udaje się nam znaleźć maślaki. Będzie pyszna kolacja! Mijamy Czeremchę - ponure miasteczko, niczym wyjęte z rzeczywistości realnego socjalizmu. Odrapane tynki 4-piętrowych bloków dziwnie nie pasują do pobliskich bezkresnych lasów. Gdzieś dalej, tuż przy ścisłym pasie granicznym zatrzymuje nas patrol dość miłych wopistów. Po kontroli ruszamy dalej.
Po niedługim czasie wjeżdżamy do pierwszych skrawków Puszczy Białowieskiej. Z czasem bór staje się coraz gęściejszy, konary grubsze, gałęzie potężniejsze. Dęby i sosny kojarzą się tutaj z sekwojami. Wysokie korony drzew walczą między sobą o światło. Morze gęstych konarów sprawia, że w dolnych partiach lasu panuje lekki półmrok. Wielki las przytłacza swoim pięknem i potęgą. Dobrze tutaj przyjechać, aby zrozumieć, że w przyrodzie jest się tylko człowiekiem. Puszcza - chociaż oprócz parku narodowego, gdzie wstęp jest dozwolony przy ściśle określonych warunkach - mimo że zmieniona przez działalność człowieka, skłania do refleksji. Można wyobrazić sobie, jak kiedyś wyglądał prawdziwy las niżowy w Europie.
W miejscowości Topiło rozbijamy namiot na noc. Myjemy się wieczorem w pobliskim stawie, mnie zaś bezboleśnie przebiega golenie w zupełnych ciemnościach.
Kolejnego dnia wita nas uciążliwa mżawka, ale mimo wszystko ruszamy dalej. Poprzez rozległe połacie puszczy dojeżdżamy do Rezerwatu Pokazowego Zwierząt. Jest to miniogród zoologiczny ze zgromadzoną zwierzyną, reprezentantami okolic Białowieży. Są tutaj: smutne żubry, obojętne dzikie świnie z młodymi, ostrożne jelenie i nieufne wilki. Z całej menażerii przyjazne i otwarte względem ludzi okazują się być poczciwe, jakby wiecznie uśmiechnięte łosie, które podchodzą ku zwiedzającym. Po obiedzie w Białowieży, przejeżdżając do Narewki, oglądamy tworzony prywatny skansen etnograficzny. Po południu znajdujemy się już w Narewce, gdzie niestety nie ma schroniska, a nocleg uzyskujemy dzięki pomocy tutejszego księdza, który daje nam pewien adres. Narewka jest podzielona pomiędzy katolików i prawosławnych. Tych ostatnich jest znacznie więcej niż katolików. Mają swoją cerkiew po drugiej stronie tej dużej wsi. Wszystkie te okoliczności sprawiają, że szczególnie kapłani dwóch wyznań chrześcijańskich prowadzą zdrową konkurencję wśród miejscowego ludu. Myślę, że korzyści stąd płynące nie wymagają komentarza.
W małym Stoczku k. Narewki przyjmuje nas przemiła gospodyni pani Kisielewska. Na stole pojawia się wszystko, czym chata bogata. Własnej roboty chleb, świeże mleko, mięso, konfitury i wiele innych pyszności. Do domu wraca spracowany gospodarz, ściska nam dłonie na powitanie. Po gawędce dziękujemy za wszystko i idziemy spać do... szopy, na pachnące sianko! Jutrzenka przynosi ładną pogodę i wystawne śniadanie. Próbujemy zapłacić za nasz nocleg. Pani Kisielewska marszczy ze "złości" czoło. Nie ma mowy o czymś takim wśród spracowanych Podlasian. - Wrzućcie lepiej parę groszy do kościółka, pomódlcie się za nas - mówi gospodyni na pożegnanie - No szczęść Boże!
Dzień - jak wspomniałem - jest ładny, słoneczny, prawie bezchmurny, ale gdy przedzieramy się po nasypie kolejowym na zalewie w Siemianówce, wzmaga się silny wiatr. Jutro spłata nam przykrego figla meteorologicznego. Póki co, jest nienajgorzej, a cudowne przygraniczne wioski z drewnianymi chatkami i starymi babuszkami za oknami sprawiają, że chcemy jechać i jechać. Nigdy nie zapomnę takich wiosek, jak Mostowlany czy Świsłoczyny, gdzie sam dobrze nie wiedziałem, czy to jeszcze Polska, czy to aby już XX wiek?...
Zbliżał się cichy wieczór, a my zawitaliśmy do Mekki polskich muzułmanów, czyli Kruszynian. To właśnie w tej wsi oraz w pobliskich Łużynianach, Bohonikach i części innych okolicznych miejscowości król Jan III Sobieski osadził Tatarów za dzielność w walce. Ślady 300-letniej bytności Tatarów polskich przetrwały w postaci dwóch meczetów w Bohonikach i Kruszynianach. Są to drewniane budowle, bo tylko takie wolno było stawiać Tatarom w ówczesnej Rzeczypospolitej. Meczet w Kruszynianach przypomina na pierwszy rzut oka mały, wiejski kościółek. Otacza go pokaźny starodrzew, tak, że trudno zrobić na zewnątrz zdjęcie. Budowla pochodzi z końca XVIII w. Do jej wnętrza wprowadza nas Alik, skośnooki 17-18-letni chłopak. W środku świątyni zwraca uwagę minbar - galeryjka przypominająca kościelny chór. W meczecie spełnia on rolę ambony z katolickiego kościoła. Na stopnie minbaru wchodzi muezzin (zwany też miezimem), jest on pomocnikiem imama. Wokół minbaru gromadzi się przede wszystkim młodzież. Wnętrze meczetu dekorują liczne dywany oraz zawieszone na ścianach ozdobne napisy arabskie, tzw. muhiry, zawierające cytaty z Koranu.
Po wyjściu z meczetu zagadnąłem Alika Popławskiego o dzień dzisiejszy wspólnoty tatarskiej w Polsce. Młody człowiek spojrzał bystro skośnymi oczami i wyjaśnił szybko, że w Kruszynianach zostały tylko dwie tatarskie rodziny, a niedawno było jeszcze 40. Powyjeżdżali, tworząc diaspory w Białymstoku, Gdańsku, Warszawie. Być może więc dlatego od czasu śmierci ostatniego kruszyniańskiego imama Aleksandra Bajraszewskiego w meczecie nie odbywają się już cotygodniowe nabożeństwa piątkowe.
Niedaleko od meczetu, idąc lekko ku górze, dojdzie się do muzułmańskiego cmentarza. Mizar - czyli muzułmański cmentarz zwraca uwagę bogatymi grobowcami z marmuru. Kontrastują one w dziwny sposób z dość ubogimi chatami we wsi. Gdyby nie orientalne, wygrawerowane na płytach imiona, jak: Fatima, Selim, Aladyn, nigdy nie powiedziałbym, że to niechrześcijański cmentarz. Bowiem nazwiska są typowo polskie, często z końcówkami "-ski" i "-cki".
Pora opuścić bajkowe Kruszyniany. Trochę to ciężko, bo i pogoda się wciąż psuje. Pada coraz mocniej. Zdaje się, że wszystko za nami płacze. Dzień jest najgorszy do jazdy. Ulewny deszcz, porywisty wiatr i przerażający ziąb mówią nam "do widzenia". Nie dość tego, właśnie teraz zaczynają się dość ostre, jak na tę okolicę, pagórki. Jest to pofałdowana, słabo zalesiona część Wysoczyzny Białostockiej. Gdzieś w dali zostają ostatnie skrawki Puszczy Knyszyńskiej. Załamanie warunków atmosferycznych sprawia, że nie realizujemy planów zwiedzenia Krynek i meczetu w Bohonikach. Dla regeneracji organizmów zjadamy podwójną porcję kiełbasy na gorąco w mętnej "rzeźni" w Krynkach.
Nadstawiam ucho, aby usłyszeć w knajpce monolog jednego z "gości". Pijany, nieogolony mężczyzna w starym płaszczu opowiada pozostałym, jak to bywało za murami więzienia. Trzej zamroczeni kumple kiwają zgodnie głowami, a ich berety lekko zsuwają się na czoła.
Po dość wyczerpującym etapie, przemoczeni do suchej nitki wsiadamy w Sokółce Białostockiej do pociągu relacji Suwałki-Warszawa. Jak na ironię za oknem pędzącego pociągu wychodzi słońce, a niebo pokrywa jasnoniebieski kolor.
Gdy potem ujrzałem wieczorne światła wielkiego miasta, reklamy, nocne lokale, wieżowce i modnie, schludnie ubranych ludzi, to mój stary dresik jakby mniej śmierdział przy tym wszystkim. I przypomniała mi się pogarda dla cywilizacji zachodniej wyrażana przez Dostojewskiego. I zapragnąłem kiedyś raz jeszcze przybyć na Podlasie i rzec z radością tym ludziom: "Szczęść Boże"!
Remigiusz Kasprzycki
sierpień '98
ps
Serdeczne pozdrowienia dla współtowarzyszy wyprawy - Ani Kołakowskiej i Witka Zimowskiego. Przepraszam za wszelkie "przekłamania" i subiektywne spojrzenie na eskapadę. Było fajnie - wielkie dzięki.
Remik, listopad '98
Pocztówkarnia
Oferujemy pocztówki propagujące anarchizm, ekologię, pacyfizm, prawa zwierząt, straight edge..., a występujące przeciw faszyzmowi, homofobii, rasizmowi, seksizmowi, uzależnieniom... Ponad 40 wzorów, także benefity. Bardzo korzystne warunki hurtu. Mile widziana współpraca i wymiana. Kusimy także płytami, kasetami, prasą, naszywkami i czym się da. Wspieramy finansowo ACK itp. Za kopertę i znaczek dostaniesz katalog.
Rafał Spiak
*
Brzozowa 12d/48 Wiechlice
67-300 Szprotawa
rys. Jarek Gach