etyka ekologiczna czy ekologiczny operacjonizm?
1. WSTĘP
Leszek Kołakowski w artykule pt. Z czego żyją filozofowie?,1) zawierającym krytykę ówczesnego modelu filozofii napisał, iż niezmiernie trudno znaleźć przykłady, gdzie żetony filozoficznych ogólników można wymienić na dukaty odkryć przyrodniczych. Dodajmy - i społecznych.
Leszek Kołakowski nie miał racji. Tzn. miał ją w konkretnym momencie (1956 r.), kiedy to można było znaleźć wiele przykładów hamującej roli spekulacji filozoficznej w różnych dziedzinach przyrodoznawstwa,2) nie miał racji, jeśli zdać sobie sprawę z naglącej potrzeby filozoficznej refleksji, uogólniającej planetarny rozmach twórczy gatunku Homo sapiens. Jest przynajmniej jedna dziedzina, gdzie potrzeba syntezy filozoficznej jest szczególnie potrzebna. Tą dziedziną jest szeroko rozumiany rozwój - od struktur mikrokosmosu po makrostruktury społeczne przynajmniej. Mniemam, że do końca nie rozwiązują tej potrzeby różne teorie kosmologiczne, teorie samoorganizacji biologicznej, ogólna teoria systemów, modna ostatnio teoria chaosu czy poszukiwanie teorii wszystkiego.3)
Pod pewnymi względami bliższy całościowego obrazu świata był XIX-wieczny ewolucjonizm, niż wywodzące się zeń współczesne teorie rozwoju. Że tak jest, świadczy często absolutnie arbitralne konstruowanie różnych programów sozologicznych nieopartych o jakąkolwiek analizę uwarunkowań społecznych, historycznych czy wręcz - ewolucyjnych.
Oryginalnymi XX-wiecznymi wersjami ewolucjonizmu są: zasada antropiczna R. H. Dicke'a (1957) oraz J. D. Barrowa i F. Tiplera (1988),4) będąca swoistą odmianą teleologizmu, a także hipoteza Gai J. Lovelocka.5) Mimo różnych oporów - z braku lepszej teorii stosowanie zasady antropicznej wydaje mi się dość płodne poznawczo; korzyści z jej stosowania zdają się przewyższać niedogodności naiwnego w końcu antropocentryzmu.
Autorzy różnych wizji uszczęśliwiania świata przy pomocy "Zielonej Ewangelii" prześcigają się w konstruowaniu modeli "ekologicznych". Im "bardziej ekologiczne" - tym lepiej. Nieważne, że te teoretyczne monstra zupełnie nie przystają do realiów tego "najlepszego ze światów". Tak więc jedni mówią - "zatrzymać wzrost gospodarczy", inni - "zmniejszyć potrzeby", jeszcze inni - "poprawić świadomość". W każdym razie - im bardziej coś jest dziwaczne to na pewno będzie bardziej ekologiczne.
Pół biedy, jeśli pomysły na tak pojętną ekologizację6) są dziełem amatorów. Życie znajdzie dla ich pomysłów odpowiednią "niszą ekologiczną"; jest to najprostsza droga do ekologicznego sekciarstwa. Gorzej, gdy tej manii budowania ad hoc scenariuszy ekorozwoju ulegają naukowcy i filozofowie. Ci ostatni mają co prawda niewielkie szanse na wdrożenie ich w życie, stąd szkoda jest zapewne niewielka. Naukowcy przyrodnicy z kolei - jeśli w danej rzeczywistości stanowią wpływową grupę nacisku - potrafią już nieźle namącić. Szczególnie wtedy, gdy sami reprezentując wąskie specjalności nauk szczegółowych, próbują decydować o losie branż gospodarczych, regionów i narodów. Niemniej, jeśli są to pomysły nierealistyczne - życie je z pewnością obali. Szkoda dotyczy przede wszystkim społecznego wizerunku ochrony środowiska czy szerzej - strategii ekorozwoju.
Zbyt często rozwiązania sozologiczne są sprzeczne z partykularnymi interesami lokalnych społeczności,7) czasem naukowcy ekolodzy są narzędziem w ręku grup nacisku - lobby przemysłowego, rynku mediów itp.8) Szczytem niegodziwości jest "naukowe" pogłębienie niesprawiedliwości ekologicznej, gdzie pod hasłami ochrony terenów dziewiczych wykorzenia się miejscową ludność, kamuflując w ten sposób "nowe zawłaszczenie" zasobów Natury, np. dla celów komercjalnego turyzmu.9)
Nauka ekologii wypracowała szereg metod ochrony środowiska, wyprodukowała też mnóstwo chimer teoretycznych, których zastosowanie w praktyce może przynieść tylko szkody - nie tylko przyrodnicze, lecz przede wszystkim społeczne, opóźniające rzetelne rozpoznanie zagrożeń i opracowanie sposobów przeciwdziałania im. Filozofia może wiele tych błędnych ścieżek wyprostować.
2. Antropologiczne konsekwencje zasady antropicznej
Zasada antropiczna to zapewne jeszcze jedna teoria immanentnej teleologii w filozofii i biologii,10) przynajmniej w swej tzw. wersji ostatecznej.11) Tzw. słaba wersja zasady antropicznej sformułowana jeszcze przez R. H. Dicke'a w 1957 r. mówi o tym, że istnienie i rozwój życia opartego na węglu jest wynikiem zdumiewających koincydencji wynikających z istnienia takich właśnie a nie innych stałych wszechświata. Gdyby wszechświat miał choć jedną stałą odmienną od obserwowanych, nie mogłoby w nim powstać życie.12) Innymi słowy: stałe wszechświata warunkują istnienie wszechświata "najlepszego z możliwych", bowiem mógł on wydawać życie.13)
Wersja silna zasady antropicznej (Cartera) mówi, że: wszechświat musi być taki, "by dozwolić powstanie obserwatorów na określonym etapie jego rozwoju".14)
A wersja ostateczna, już właściwie teleologiczna (i stąd uznawana za nienaukową), mówi, że: świat, który tak bardzo zdaje się korzystny dla naszego istnienia, może zostać uznany za celowy, świadomie przygotowany na nasze przyjście.15)
W jakimś sensie ostateczna wersja zasady antropicznej jest bliska teorii poziomów organizacji materii, które wzajemnie z siebie wynikają i od siebie zależą. A jeśli tak, to niebezpodstawne będzie pytanie o kondycję człowieka. Czy człowiek i jego planetarna aktywność to kosmiczny nowotwór, który trzeba wszelkimi metodami ograniczać, by zachować zdrowie planety, czy - kosmiczna konieczność? Może jest tak, że stanowimy tylko kosmiczny przekaźnik informacji, której treści nie rozumiemy? Sensem przekaźnika jest przekaz - pisze Stanisław Lem - Albowiem ustroje służą przesłaniu, a nie na odwrót; ustroje poza procedurą łącznościową Ewolucji nie znaczą nic - są bez sensu, jak książka bez czytelników.16) Może Noosfera i "świadomość kosmiczna" Teilharda de Chardin, uznawanego za duchowego ojca New Age,17) to jeszcze nie wszystko, co nas jako gatunek czeka? Może rację ma H. von Ditfurth, pisząc rozdział Na drodze do świadomości galaktycznej.18)
Jeśli zasada antropiczna jest prawomocna dla ewolucji kosmosu od Wielkiego Wybuchu do powstania i zróżnicowania życia, jest również prawomocna w odniesieniu do dziejów człowieka. Zatem to, co człowiek czynił w trakcie swej ewolucji - było niewątpliwie konieczne (a tym samym - z pewnością "dobre"). Można tym samym mówić o "ludzkiej odrośli" zasady antropicznej.
Jest szczególnym paradoksem historii, że koniec XX w. przyniósł istotne załamanie zaufania do prawomocności aktywnej działalności w przyrodzie. Sprawił to przede wszystkim kryzys ekologiczny, nazywany przez niektórych wręcz katastrofą ekologiczną. Mimo że nowoczesna ochrona przyrody liczy sobie ponad 100 lat, że od lat 30. XX w. wyodrębnia się sozologię jako naukę o ochronie przyrody i właściwym gospodarowaniu zasobami środowiska człowieka,19) że od 1948 r. (konferencja w Brunnen - Szwajcaria) rozpoczyna się międzynarodowa współpraca w dziedzinie ochrony przyrody 20) - decydujący wpływ na "uspołecznienie" ochrony środowiska miały dwa wydarzenia: kryzys paliwowy w 1974 r. i katastrofa elektrowni atomowej w Czarnobylu - 1986 r.
Mimo iż większość mieszkańców zachodniej hemisfery korzysta dzisiaj z owoców rozwoju technologii i wzrostu gospodarczego łatwo popaść w konflikt z obiegowymi opiniami, głosząc np. pochwałę twórczej i wytwórczej działalności gatunku człowieczego. Dzieje się tak chyba dlatego, że postulowany często "światopogląd ekologiczny" zdołał się już zakorzenić w świadomości części społeczeństwa - wcześniej, niż praktyczne umiejętności zastosowania go w praktyce.
"Światopogląd ekologiczny", ekologizm itp. to nic innego, jak rodzenie się na naszych oczach nowej ideologii przeciwstawiającej się... zasadzie antropicznej. Jest to dalszy ciąg dziejów zdumiewającej walki z zasadą antropiczną, za każdym jednak razem sromotnie przegrywanej. W swej ideologicznej treści zasada antropiczna odradza się jak Feniks z popiołów. Ekologizm jest tylko współczesną wersją tej walki.
Zamachu na "ludzką odrośl" zasady antropicznej dokonywano - jak się zdaje - wielokrotnie. Wielokrotnie namawiano gatunek ludzki, by zechciał zrezygnować ze swego dynamizmu. Jednymi z takich narzędzi perswazji były etyka i prawo, zatrudnione w służbie organizacji społecznej. W miarę rozrastania się systemów etycznych powstawały nowe ideologie lub religie. W naszym kręgu cywilizacyjnym szczególnie antyantropiczny charakter miały chrześcijaństwo i socjalizm.
Wspólną cechą systemów antyantropicznych jest ich podporządkowanie utopii stworzenia tzw. Nowego Człowieka. Np. pierwotne chrześcijaństwo było doskonale antyantropiczne (wspólnota dóbr, wyrzeczenie się pragnień ziemskich, oczekiwanie rychłego końca świata). W okresach kryzysu te właśnie antyantropiczne ciągoty odżywały najsilniej (ruch monastyczny najpierw na Wschodzie, później na Zachodzie, ruch franciszkański, reformacja, jezuickie redukcje w Paragwaju.21) Wiemy nawet dość dokładnie, kiedy chrześcijaństwo jako całość dokonało decydującego zwrotu w stronę "spraw światowych". Stało się to po wygranej w sporze papieża św. Kaliksta I (217-222) z Hipolitem. Hipolit (zm. ok. 235 r.) - jeden z najwybitniejszych, obok Tertuliana, przedstawicieli literatury chrześcijańskiej na Zachodzie, przez jakiś czas formalny antypapież papieży: św. Kaliksta I, św. Urbana (222-230) i Poncjana. Był integrystą chcącym za wszelką cenę zachować czystość doktryny.22) Jego główny oponent - papież Kalikst dawny niewolnik, agent bankowy, zesłaniec na ciężkie roboty, a następnie zarządzający cmentarzem chrześcijańskim,23) wreszcie diakon i następca papieża Zefiryna (198-217)24) - to niezwykle barwna i jakby celowo zapomniana postać. Był progresistą, który w obliczu nowych czasów, charakteryzujących się wzrostem liczebnym Kościoła dokonał epokowego zwrotu w dotychczasowej praktyce.
Hipolit - przedstawiciel dominującej doktryny małoazjatyckiej, odwołującej się do tradycji Janowej - był zażartym obrońcą wizji królestwa mesjańskiego. Świat w przekonaniu Hipolita był stracony; tylko garść wybranych warto było ratować. Wierzono w rychły koniec świata, stąd garść wybranych cechował niezwykły rygoryzm moralny, kult ascezy i znaków charyzmatycznych. Była to niewątpliwie walka o szczytne cele, niemniej - zdecydowanie sekciarska.
Działalność Kaliksta zmieniła ten stan rzeczy, nastąpiło złagodzenie rygorów, Kościół zapełnił się nowymi wyznawcami. Stał się Kościołem powszechnym, przestał być sektą. Kalikst, znający niewątpliwie wartość pieniądza, był tym papieżem, który zaczął budować ziemską doczesność Kościoła. To nie przypadek: budowanie kościołów zaczyna się od odsunięcia na plan dalszy wiary w rychły koniec świata.
Zdumiewającą właściwością Kościoła jest owo otwarcie na świat, zgodne w istocie z duchem zasady antropicznej i zdolność asymilacji ruchów, które powracają do antyantropicznych wątków ewangelicznych (monastycyzm, ruch franciszkański). Chrześcijaństwo nie stało się Królestwem Bożym na Ziemi nie dlatego, że natura ludzka jest grzeszna (co niewątpliwie jest faktem), ile dlatego, że samo zaczęło budować królestwo ziemskie. W sumie chrześcijaństwo po przełomie II-III w. nigdy już nie zawróciło z antropicznej ścieżki. Podobnie ruchy dysydenckie - nie zrealizują swych antyantropicznych celów, zostaną wciągnięte do działań zgodnych z nadrzędnym celem. Liczne klasztory staną się w wiekach średnich jedyną ostoją kultury umysłowej, której resztki odziedziczono po starożytności. Klasztory ponoszą główną odpowiedzialność za "nowoczesne" podejście do osadnictwa rolniczego i karczunku lasów w Europie, za osuszanie bagien, upowszechnianie nowych technik rolnictwa.25) Dzięki wzorowej organizacji klasztory są dźwignią nowych technik budownictwa i w ogóle jakby prekursorem nowoczesnych zakładów produkcyjnych, czego potwierdzeniem jest wynalazek zegara na potrzeby reguły zakonnej.26)
Tak więc - zdecydowanie antyantropiczna chęć życia w ubóstwie i wspólnocie zaowocowała istotnym postępem, zgodnym właśnie z samą zasadą antropiczną. Takich paradoksów jest więcej, jak choćby epizod franciszkański, w dodatku uznawany do dzisiaj za jawnie "proekologiczny". A przecież w istocie jest on jakby antycypacją oświeceniowych tęsknot "do natury" rodzącego się mieszczaństwa. Franciszkanie nie byli związani z ziemią. Ich rola historyczna rozegrała się w murach średniowiecznego miasta, którego cele na pewno nie były "ekologiczne".
Słynny "duch kapitalizmu" Maxa Webera,27) typowy dla protestantyzmu, a zwłaszcza dla kalwinizmu, odpowiedzialny za współczesną cywilizację przemysłową, również miał antyantropiczne początki: praca i oszczędność. Rewolucje burżuazyjne, rozpoczęte oświeceniowym poszukiwaniem "dobrego dzikusa", prawem natury itp., miały zaowocować takim wykwitem myśli ludzkiej, jak to, że "dobry dzikus to martwy dzikus".
Idee socjalizmu i komunizmu miały stać się przyczyną zniewolenia setek milionów ludzi, systemu obozów pracy przymusowej, bezprecedensowego zniszczenia środowiska przyrodniczego - w dążeniu do przyspieszonej industrializacji. A przecież zaczęło się całkiem niewinnie: liczne utopie, wreszcie sam socjalizm utopijny czy nawet tzw. "naukowy" nie zapowiadały przyszłych koszmarów.28) Twórcy utopii z reguły chcieli uciec od życia pełnego niesprawiedliwości i przemocy, w szczegółach planowali świat harmonijny, zdecydowanie antyantropiczny.
Ekologizm też jest taką utopią. Jego antyutopia może przerosnąć w swej grozie wszystko, co było dotychczas. Jest tylko jedna droga uniknięcia represyjnych skutków własnej antyutopii. Trzeba uznać, zasada antropiczna nie jest błędem natury ludzkiej, że ucieczka od niej prowadzi tylko przez represyjne skutki własnej antyutopii. Postaram się dalej wykazać, że wszędzie tam, gdzie w przeszłości starano się przekraczać ograniczenia przez ograniczoność zasobów przyrodniczych - jeśli robiono to mądrze - ludzkość dokonała istotnego postępu. A środowisko przyrodnicze wcale na tym nie traciło, wręcz przeciwnie - stawało się bardziej zrównoważone. Chodzi więc o taki model ekologizmu, który byłby niesprzeczny z ideą zasady antropicznej. Nazywam go Nową Strategią Przeżycia, bliższą idei New Age,29) Trzeciej fali (A. Tofflera),30) niż np. idei Państwa atomowego31) czy Końca historii F. Fukuyamy.32)
3. Trochę historii
Przeraża nas skala spustoszeń dokonanych w przyrodzie przez człowieka. Proces zdobywania i podbijania przyrody przez człowieka nie jest jednak procesem patologicznym. Jesteśmy świadkami pasjonującego procesu na skalę planetarną. Jeśli Noosfera jest możliwa, to jej realizacja odbywa się w sytuacji wąskiego gardła: trwa wyścig między tempem rozmnażania się naszego gatunku, postępem technologii, wytrzymałością biosfery, poziomem świadomości.
Chcę tu jednak wykazać, że pragnąc poprawić sytuację, wcale nie trzeba uciekać się do zaprzeczenia głębokiego sensu zasady antropicznej. Na przestrzeni dziejów człowiek wielokrotnie przekraczał granice stawiane na drodze jego rozwoju przez ograniczoność zasobów, którymi dysponował. Przekraczał te granice zgodnie z duchem zasady antropicznej, metodą prób i błędów, a jednocześnie ratował od unicestwienia osiągnięty poziom rozwoju i co najważniejsze - ratował własne środowisko przyrodnicze.
Współczesny kryzys ekologiczny postrzegany jest nader ahistorycznie. I stąd wynika obecny zamęt metodyczny i absurdalność wielu zaleceń proekologicznych. Absolutnie niedopuszczalne jest przeciwstawienie współczesnej cywilizacji kulturom prymitywnym (w domyśle - antyantropicznym). To, że dzisiaj kultury te są pozornie antyantropiczne, nie dowodzi wcale, że takie były zawsze. Gdyby były - ich przodkowie nie powinni nigdy zejść z drzew! Pozostając na określonym, dla każdej kultury innym poziomie rozwoju, kultury te, nawet jeśli pozostają w zgodzie z własnym środowiskiem, nie są jakimś decydującym argumentem przeciwko cywilizacji globalnej. Składając się na bogate spektrum współczesności gatunku ludzkiego - pokazują mimo wszystko nie przyszłość gatunku, lecz jego manowce. Przyszłość należy nie do tych ustępujących kultur, przyszłość będzie dziełem cywilizacji euroamerykańskiej albo nie będzie jej wcale.
Pozory mylą. Tak wychwalane kultury zbieracko-łowieckie Ameryki - jako rzekomo proekologiczne33) - w przeszłości wcale takie prawdopodobnie nie były;34) mają na sumieniu wytępienie szeregu gatunków zwierzęcych w okresie zasiedlania kontynentu. Mają też zapewne na sumieniu pas prerii, jako efekt nadużywania ognia. Na pewno za powstanie sawann afrykańskich odpowiedzialni są prymitywni rolnicy i pasterze, pozornie prowadzący proekologiczny styl życia.
Współcześnie dużo mówi się o ekologizacji, którą pojmuję jako taktykę działania podporządkowaną nadrzędnej idei ekorozwoju. Sama ekologizacja posługuje się zestawem technik właściwych dla określonego przedmiotu działania, jak i czasu, w którym przyszło jej działać.
Twierdzę, że to właśnie w cywilizacji zachodniej w czasie dziejów ekologizacja ujawniła się najpełniej. Ekologizacja była też jej główną przyczyną sprawczą. Dodajmy - wkraczała w dzieje cywilizacji wielokrotnie, zawsze wtedy, gdy ta traciła swój impet rozwojowy, a kontynuowanie dotychczasowej strategii groziło wyczerpaniem zasobów i upadkiem. Przekonały się o tym boleśnie liczne znane (i pewnie jeszcze więcej nieznanych) umarłe kultury i cywilizacje.
Natura tak długo znosi człowieka, jak długo ten nie przekroczy ograniczeń wynikających ze stanu zasobów przyrodniczych. Gospodarowanie gatunków zwierzęcych zasobami przyrodniczymi połączone jest z dużym ryzykiem. Człowiek nie jest tu oczywiście żadnym wyjątkiem. Jeśli nie działają nań czynniki ograniczające - gatunek zmierza do monopolizacji tych zasobów i szybko je wyczerpuje.
Nie istnieje coś takiego jak gospodarka naturalna. Ta jest możliwa tylko na etapie zwierzęcym, dla człowieka mogła się kojarzyć tylko ze stanem sprzed wypędzenia z raju. Myli się głęboko ten, kto by chciał współczesne ludy zbierackie traktować jako wzorzec do naśladowania dla współczesnej cywilizacji. Np. Pigmej, aby przeżyć, musi mieć do dyspozycji ok. 260 ha lasu tropikalnego.35) Tylko wtedy jest Pigmejem, członkiem określonej kultury i jakby nieantagonistycznym elementem środowiska przyrodniczego. Zużycie energii, pobieranej i przetworzonej ze środowiska jest u ludów zbieracko-łowieckich niewielkie i nie wywiera żadnego istotnego wpływu na ekosystem. Jeśli jednak do energetycznych kosztów utrzymania Pigmeja zaliczyć energię słoneczną zaabsorbowaną w procesie fotosyntezy brutto przez wymienioną powierzchnię lasu tropikalnego, to koszt utrzymania Pigmeja przewyższy energetyczny koszt utrzymania człowieka zamieszkującego wielkie aglomeracje miejskie.36) Jest to zabieg o tyle uzasadniony, jako że trudno sensownie mówić o "Pigmeju" w oderwaniu od jego otoczenia. Jest on "sobą" tylko w tropikalnej puszczy i dzięki niej. Nie jest zatem "gospodarka" pigmejska wzorcem dla jakiejkolwiek "gospodarki proekologicznej". Wiele na to wskazuje, że jest... artefaktem: Pigmeje zostali wpędzeni w te niegościnne lasy przez dynamiczne ludy Bantu. Zresztą pozostają z nimi na dystans.37)
Stan wyższej kultury pierwotne społeczności ludzkie osiągnęły nie za cenę dążenia do harmonii ze swoim środowiskiem. Raczej przeciwnie - zwiększenie liczebności populacji było niemożliwe bez wejścia w konflikt z tym środowiskiem. Prowadziło to szybko do wyczerpywania się dostępnych na danym etapie kultury zasobów przyrodniczych. Łatwo zdać sobie sprawę, że kultury zbieracko-łowieckie nie są w stanie istotnie zwiększać swych populacji. Stan zasobów na to nie pozwala.
Istotnym novum był wynalazek rolnictwa i pasterstwa. Planowa uprawa roślin i hodowla zwierząt dawały niewątpliwie większe możliwości utrzymania rosnącej populacji ludzi. Jeśli dla ludów zbieracko-łowieckich zagęszczenie wynosi 0,1 osób/km2 (Buszmeni), do 0,3 osób/km2 (Eskimosi) - 0,4 osób/km2 (Pigmeje), to dla społeczności rolniczych wskaźnik ten zmierza od liczby 1 do ok. 120-150 osób/km2.38) Jeśli to jest postęp, to jego wyznacznikami są: rosnąca liczba ludzi na jednostkę powierzchni i wielkość subwencji energetycznej dla podtrzymania stabilności lokalnego ekosystemu.
Stan taki osiągnięto jednak na przestrzeni wielu wieków doświadczeń za cenę nieuniknionych błędów. Sam wynalazek rolnictwa był już takim "błędem". Rolnictwo przyczynia się do niewątpliwego wzrostu możliwości konsumpcji; uniezależnia dotychczasowego łowcę od zawodnego źródła pokarmu, jakim jest dzika zwierzyna. Pod warunkiem jednak, że umiemy sprostać podstawowemu wymogowi każdej produkcji biologicznej, tj. zachować przyrodnicze podstawy tej produkcji. Pierwotne rolnictwo tego nie umiało.39) Było to rolnictwo plądrownicze. Polegało na plądrowniczym poszukiwaniu ziemi zdatnej pod uprawę. Spotykane do dziś w wielu rejonach Azji i Afryki rolnictwo żarowe jest reliktem tego okresu rozwoju rolnictwa, kiedy to gospodarka żarowa była jedyną osiągalną techniką. Zanik zdolności produkcyjnych tak pozyskanej ziemi był zdumiewająco krótki i nie przekraczał z reguły 5 lat.40) Po wyczerpaniu się żyzności gleby, jej zachwaszczeniu itp. daną powierzchnię porzucano na rzecz nowej.
System prymitywnego rolnictwa miał o wiele szerszy zasięg, niż się powszechnie przypuszcza. Np. w Europie mówienie o tzw. naturalnym środowisku, tj. środowisku sprzed początków kultury ludzkiej nie ma specjalnie sensu. Niektóre tereny na przestrzeni dziejów były wielokrotnie eksploatowane rolniczo. Porastały potem lasem, który prędzej czy później znów karczowano i wypalano pod uprawę rolną.41) System ten stosowany przez wyższe cywilizacje doprowadził do ich upadku. J. Dorst podaje kilka przykładów cywilizacji, które upadły m.in. dlatego, że zniszczyły własne środowisko. Tak stało się z kręgiem cywilizacji śródziemnomorskiej, cywilizacją Khmerów i cywilizacją doliny Indusu.42) Szczególnie spektakularnym przypadkiem jest historia cywilizacji Majów.43) Cywilizacja ta budowała kamienne miasta, na obrzeżu których rozciągały się pola uprawne. W krótkim czasie wyjałowienie i erozja gleby czyniły dalszą ich uprawę nieopłacalnymi. W związku z tym wypalano i karczowano następne tereny. Doprowadziło to do takiego oddalenia się baz zaopatrzeniowych od miast, że z czasem istnienie tych miast straciło sens i popadły one w ruinę.
W historii rolnictwa można wyodrębnić dwa kierunki ewolucji, które nastąpiły po okresie plądrowniczego poszukiwania ziemi uprawnej i związanej z nim gospodarki żarowej. Jeden z nich, związany z ciągłą uprawą zalewanych dolin rzek (np. Egipt, Mezopotamia, Chiny), jest w istocie artefaktem, bowiem nie istniał w nim problem erozji. To rolnictwo samo korzystało z owoców erozji na obszarze dorzeczy olbrzymich rzek. Trwałość tych systemów rolnictwa nie określały warunki przyrodnicze, lecz trwałość urządzeń politycznych i społecznych.44) Drugi system - płodozmianowy, jest wynalazkiem naszej cywilizacji. Bez płodozmianu w rolnictwie niemożliwe byłoby jej powstanie, trwanie i rozwój. Ewenementem, typowym tylko dla naszej cywilizacji jest to, że w swej historii napotykała na bariery wzrostu, wynikające z wyczerpania się produktywności gleb i za każdym razem umiała je przezwyciężyć.
Istotną nowością było wynalezienie płodozmianu dwupolowego (dwuletniego) przez starożytnych Rzymian. Polegał on na przemiennym siewie roślin motylkowych i zbóż. Pozwalało to przynajmniej na utrzymanie żyzności gleb.45) Jednak ten wynalazek nie miał swej dalszej kontynuacji, choć pamięć o tym utrwalona na piśmie przetrwała do naszych czasów. O wiele ciekawsze były konsekwencje zastosowania płodozmianu dwupolowego na północ od Alp - u Słowian, a w szczególności u plemion lechickich, zamieszkujących ziemie polskie. Jeśli spojrzymy na mapę historyczną VIII-X w., to zauważymy znamienne zjawisko. Wędrówki ludów nordyckich (Normanów) kierowały się na zachód (Norwegowie i Duńczycy) i na wschód (Waregowie). Nie było wcale ekspansji Normanów na ziemie prapolskie i później - polskie. Dlaczego, skoro była taka migracja przez ziemie polskie ludów z północy (Goci w I i II w. n.e.)? Przede wszystkim dlatego, że przodkowie Polaków dysponowali systemem budowli ziemno-drewnianych (grodów), które były dla najeźdźców z północy nie do zdobycia. O wiele łatwiej było zdobywać Wikingom kamienne zamki na zachodzie, niż polskie grody. System opolno-grodowy jest efektem rozpadu społeczeństw rodowych i związanej z nimi plądrowniczej gospodarki żarowej. Choć grody na ziemiach polskich budowały już starsze kultury (np. łużycka - gród w Biskupinie datowany jest na lata 550-450 p.n.e.), to dopiero po Wielkiej Wędrówce Ludów w V w. n.e. dokonuje się wielki przełom w ich budowaniu. Połączenie kilku rodów zamieszkujących dane terytorium w jedno opole, budujące wspólnie tak pracochłonną budowlę, jaką jest gród, zapoczątkowało tworzenie się protopaństw plemiennych, gdzie sukcesorem dotychczasowego prawa rodowego stawał się książę - władca plemienia. Impulsem do tworzenia się systemu opolnego były niewątpliwie przemiany w Europie po wędrówce ludów. Sukces tego systemu organizacji społecznej był możliwy dzięki rewolucyjnej zmianie agrotechniki i zastosowaniu dwupolówki oraz wprowadzeniu orki sprzężajnej.46) Odrzucono zatem dwie cechy rolnictwa praktykowane od jego zarania w neolicie: plądrownicze, żarowe pozyskiwanie ziemi uprawnej i kopieniaczą uprawę. Nasi przodkowie nie popełnili błędu Majów: niektóre grody istniały przez kilka stuleci, wiele z nich dało później początek przyszłym miastom. Tereny wzięte pod uprawę w V-VIII w. n.e. wykazują ciągłość osadniczą aż do naszych czasów.
Użycie sprzężaju pozwoliło na branie pod uwagę gleb cięższych, niedostępnych dla kopieniaczy - było też skutecznym narzędziem w walce z chwastami. Utrzymanie żyzności było możliwe dzięki zastosowaniu płodozmianu. W systemie dwupolowym obowiązywał rok uprawy i rok ugorowania. Pozwalało to na regenerację utraconej żyzności gleby - dzięki naturalnemu rozkładowi skał, wynoszeniu składników pokarmowych na powierzchnię przez głęboko korzeniące się chwasty, wreszcie - przez odchody zwierząt pasących się na tych ugorach. W Polsce - w innych warunkach klimatycznych - błąd Majów się nie powtórzył - nie nastąpiło zbytnie oddalenie się stref zaopatrzenia od budowli obronnych.
Choć system dwupolowy nie jest właściwym płodozmianem,47) pozostaje jednak techniką ekologizacyjną. Spełnia bowiem wszystkie warunki, jakie stawiamy ekologizacji. Jak trwały jest to system, może świadczyć jego reliktowe występowanie w okolicach Lipna (włocławskie) do dzisiaj48) (prawdopodobnie są to relikty kulturowe, o cechach reliktów wędrujących ). Liczą jednak co najmniej 1500 lat.
Przykład dwupolówki pokazuje, jak trudno poprawnie definiować ekologizację. Gdyby polskie rolnictwo pozostało na niższym etapie rozwoju, to czy byłoby bardziej naturalne? Przecież w krótkim czasie nastąpiłoby wyjałowienie całej dostępnej ziemi, co w połączeniu anachroniczną strukturą społeczną (społeczeństwo rodowe) mogło doprowadzić tylko do olbrzymich strat przyrodniczych, a w konsekwencji - i społecznych. To właśnie zaangażowanie bardziej radykalnych technik obróbki ziemi spowodowało zahamowanie szybkiej degradacji gruntów wziętych pod uprawę.
Żarowe pozyskiwanie ziemi uprawnej skończyło się w zachodnich rejonach Polski już w VIII w. n.e.49) Na Kurpiach, Podlasiu, Podkarpaciu jego szczyt przypada na wiek bodajże XVI, kiedy to rusza na wschód nowa fala osadnicza, związana z kolonizacją rolną, związana z nowym systemem rolnictwa, tzw. trójpolowego. W trójpolówce modyfikacja polegała na zmniejszeniu obszaru ugorowania z 50 do 30% całej powierzchni. Po roku ugorowania przez rok uprawiano zboże ozime, a w następnym roku - jare. Płodozmian trójpolowy jest wynalazkiem Europy północno-zachodniej w IX-X w. Jest zastosowaniem właściwej agrotechniki, co w połączeniu z nowymi narzędziami (saski pług koleśny-odkładnicowy) pomogło w wielkiej akcji kolonizacji rolnej w Europie od czasów karolińskich.50) Do Polski przyszła z osadnictwem na tzw. prawie niemieckim w XII-XIII w. Właściwy sukces odniosła jednak trójpolówka od XVI w. - we wprowadzonej wówczas gospodarce folwarczanej. Była to reakcja na wielkie załamanie gospodarcze Zachodu ok. 1500 r. To załamanie było konsekwencją nadmiernego wyeksploatowania ziemi, nastawionego na pozyskiwanie cukru (miód z rozległych wrzosowisk powstałych kosztem lasów) i ziarna. Uzyskanie mięsa zwierząt domowych odbywało się kosztem wypasu w lasach. Dobrobyt w l. 1250-1500 osiągnął takie rozmiary, że możliwe stało się wprowadzenie dodatkowego dnia wolnego od pracy ("niebieski poniedziałek"). Po 1500 r. system ten się załamał, a wyrazem tego są: reformacja, wojny chłopskie, epidemie.51) Równie dobrze w XVI w. historia Europy mogła się zakończyć na zawsze. To, że tak się nie stało, zawdzięczać należy dwóm zjawiskom: ekspansji Zachodu na nowe kontynenty i wprowadzeniu gospodarki folwarczanej na wschód od Łaby. Unia polsko-litewska - największe państwo ówczesnej Europy dysponowała olbrzymią rezerwą gruntów (leśnych i stepowych) zdatnych do uprawy, które dotychczas uprawiane nie były. Olbrzymie zyski, jakie stąd płynęły, miały zasilić nadzwyczajnie organizatorów gospodarki folwarcznej, tj. szlachtę. Wojna 13-letnia i następujący po niej pokój toruński w 1466 r. oraz późniejsze walki o opanowanie dorzecza Dźwiny to nic innego, jak wojna o uzyskanie dostępu do morza prowadzona przez kraj, który odkrył, jak wielki potencjał reprezentuje. Była zatem trójpolówka przyczyną wielkich przemian społecznych (rozwój stosunków pańszczyźnianych na wsi), była też rewolucją ekologiczną, której ślady są czytelne jeszcze do dzisiaj w reliktach tzw. pomiary włócznej z XVI w. i praktycznym jej stosowaniu do dzisiaj w niektórych okolicach Podlasia.52)
Choć nadmierny wzrost siły i znaczenia szlachty w XVI-XVII w. nie wyszedł w końcu Polsce na dobre, to uruchomione przez nią procesy gospodarcze: rozwój technik rolnych i eksport płodów rolnych na Zachód pozwoliły Europie Zachodniej przetrwać 200-letnie załamanie gospodarcze. Ok. 1700 r. pojawia się w Holandii i Anglii nowa metoda uprawy - płodozmian czteropolowy, tzw. norfolski. Cykl uprawy przebiegał w przyrodniczo poprawnej kolejności:53)
Widzimy tu kilka rewolucyjnych zmian:
Były to zjawiska ściśle współzależne. Konieczność uprawy całości dostępnych gruntów narzucały potrzeby - rosnąca liczba ludności i wymagania przemysłu (zapotrzebowanie na len i wełnę).54) System trójpolowy, nastawiony głównie na uprawę zbóż, nie był w stanie zwiększyć wydajności. Wystarczył nieurodzajny rok, by ludzie i inwentarz cierpieli głód. Przełom rozpoczął się z chwilą wprowadzenia roślin okopowych (początkowo rzepy - po 1730 r., potem też brukwi, buraka pastewnego, ziemniaka i buraka cukrowego). Rośliny te pozwoliły zebrać zapas paszy na zimę. Do tej pory bydło karmiono sianem i słomą, liściarką z lasu itp. K. Kluk (1735-1796) - pionier nowoczesnego rolnictwa zaleca branie do opasu 3-4-letnie sztuki świń, które dotychczas żyły na pastwisku. Zimą karmiono je żołędziami i plewami.55) Dostatek paszy prowadził do zwiększenia pogłowia zwierząt hodowlanych, to z kolei dawało więcej obornika. Pola nawożone obornikiem i przez rośliny motylkowe dawały większe plony zbóż - ziarna i słomy, która zamiast służyć za paszę stawała się ściółką, przez co zwiększała ilość obornika.56)
System czteropolowy, uznawany za właściwy płodozmian, jest jednocześnie tym płodozmianem, który prowadzi do podnoszenia żyzności gleby; jego powstanie jest dziełem długiej historii i kilku etapów ekologizacji. Ekologizacja ta byłaby też niemożliwa np. bez odkryć geograficznych i importów nowych roślin do uprawy, jak również bez postępu hodowlanego, pozwalającego uzyskać u roślin uprawnych cechy, jakich próżno szukać u ich dzikich przodków.57)
Ta przybliżona rekonstrukcja dziejów rolnictwa nie służyła - jak się może zdawać - udowadnianiu zgodności rozwoju rolnictwa z celami społeczeństwa proekologicznego. Choć nikt nie mówił wówczas o ekologizacji, tożsamość celów gospodarczych i ekologicznych była oczywista. To, że tego dziś nie dostrzegamy, spowodowane jest przez cień, jaki rzuca na naturalne środowisko rewolucja przemysłowa i poddane jej dyktatowi rolnictwo.
O wiele lepiej są udokumentowane dzieje nowoczesnego leśnictwa i tu - o dziwo - praktyka tego leśnictwa jest nagminnie przez jego obrońców przedstawiana jako proekologiczna właśnie.58) Jednocześnie przeciwnicy tego modelu leśnictwa kierują przeciwko niemu ostrze krytyki, jako nieekologicznemu. Kto zatem ma rację?
Sytuacja lasów w Polsce od końca XVIII w. (w Europie Zachodniej nawet od końca XVI w.) była podobna do tej, jaką w rolnictwie osiągnięto w wyniku żarowego pozyskiwania gruntów uprawnych. Trudno tu nawet mówić o leśnictwie (tu analogia zawodzi) - lasy były po prostu eksploatowane w sposób rabunkowy. Wbrew pozorom rabunek bodajże w najmniejszym stopniu dotyczył drewna, uznawanego dzisiaj za główny użytek leśny. Choć prawdą jest rabunkowy wyrąb najlepszych drzew - dębów do budowy statków, gonnych sosen na maszty, modrzewi na trwałe budowle itp. Znaczna część drewna (szczególnie okrętowego) przeznaczona była na eksport do krajów zachodnich, które u siebie wyniszczyły zasoby cennego drewna. Rabunkowość gospodarki leśnej (o ile można ją nazwać gospodarką) polegała na pobieraniu z lasów takich użytków, o jakich już dzisiaj nie pamiętamy. Lasy obciążone były licznymi zobowiązaniami serwitutowymi: prawem zbioru runa leśnego, opału, ciółki, wypasu, zbioru łyka na łapcie itp. Była to pamiątka z czasów wspólnoty rodowej i wspólnoty gminnej z okresu osadnictwa. Szczególnie niszczycielskie były ówczesne "przemysły", polegające na przerobie olbrzymich mas drewna na dziegieć, smolę, potaż, węgiel drzewny.59) Węgiel drzewny i drewno były też podstawą ówczesnej metalurgii, bez której trudno sobie wyobrazić rozwój naszej cywilizacji.
Najbardziej jednak lasy cierpiały od plądrowniczego użytkownika serwitutowego. Wynikało to ze słabości trójpolowej gospodarki rolnej. Ugory np. nie były zbyt wydajnym pastwiskiem, w związku z czym braki paszy uzupełniano w lesie.60) Brak roślin okopowych i niska wydajność zbóż nie pozwalały na wykarmienie trzody chlewnej, która znaczną część roku spędzała w lesie, sposobem życia przypominając coraz rzadsze dziki, którym odbierała pożywienie. Ściółka leśna była zabierana do ścielenia, słoma nie mogła do tego służyć - była podstawową i cenną karmą dla bydła. Wygrabianie ściółki leśnej prowadziło do coraz większego zubożenia siedlisk leśnych. Wypas bydła niszczył cenniejsze siewki drzew leśnych, pozostawiając mniej smaczne itd., itp.
Opamiętanie przyszło wraz z rewolucją przemysłową. Rodzący się przemysł potrzebował coraz więcej prostego drewna. Przetrwałe lasy (te dostępne) takiego drewna w zasadzie nie miały. Chcąc je uzyskać - trzeba było najpierw wyhodować las. Tak pojawiła się gospodarka leśna. Jej początki w Niemczech sięgają XVI w. i związane są silnie z okresem merkantylistyczno-nacjonalistycznym61) - ordynki leśne.
Lasy stały się częścią systemu przemysłowego. Rodząca się od połowy XIX w. liberalna myśl ekonomiczna wpoiła przekonanie o rentowności tego działu gospodarki. Stąd już tylko krok do zamiany zdewastowanych lasów w plantację drzew iglastych jako najszybciej rosnących i dostarczających poszukiwanego przez przemysł drewna. To wtedy pojawiła się myśl wyeliminowaniu grabienia ściółki leśnej, to wtedy zaczęto eliminować pozostałe serwituty jako sprzeczne z celami maksymalizującej gospodarki, nastawionej na produkcję drewna. Np. w Polsce wykup serwitutów zrealizowano dopiero po I wojnie światowej. W niektórych okolicach obowiązkami serwitutowymi obciążone było do 50% lasów!62) Wykup serwitutów spłacano lasem, który jego nowy właściciel natychmiast kapitalizował, zamieniając drewno na gotówkę, a grunt przeznaczając na uprawę rolną jako wówczas bardziej rentowną.63)
To, co z lasów pozostało, mogło dopiero ewoluować jako przedmiot gospodarki leśnej. I to jest głównym powodem oskarżeń ludzi nie znających historii - o braki "ekologii". Gdyby 200 lat temu nie zaczęto traktować lasu w sposób gospodarski, to dzisiaj nie tylko że nie mielibyśmy lasów naturalnych, jak wyobrażają sobie różni "ekolodzy" - nie mielibyśmy lasów wcale! Tak jak zdarzyło się już w starożytności - w kręgu śródziemnomorskim. Dzisiaj myśl o zachowaniu lasów w krajach tropikalnych znajduje podobne rozwiązania - zakładanie plantacji poszukiwanych gatunków drzew.64) Europa przeszła przez ten etap w ciągu ostatnich 200 lat.
Oczywiście ewolucja leśnictwa nie przebiegała samoistnie. Była ona możliwa dzięki rewolucji spowodowanej przez płodozmian czteropolowy i rewolucję przemysłową. Na nic by się zdały próby eliminacji z lasu wypasu i grabienia ściółki, gdyby nie sukces płodozmianu i nowych technik rolnictwa. Melioracja i uprawa kośnych łąk i pastwisk, uprawa roślin okopowych, dostatek słomy były skuteczniejszym hamulcem przed penetracją lasów niż najlepsze nawet zarządzenia ochronne. Zastosowanie na wielką skalę węgla kopalnego, rozwój chemii itp. wyeliminowały pobieranie z lasu węgla drzewnego, potażu, popiołu etc.
Samo powstanie gospodarki leśnej pod koniec XVIII w. wypadnie więc nazwać ekologizacją, choć nikt jeszcze wtedy nie słyszał o ekologii. Techniki, jakie wówczas podjęto, były zabiegami czysto gospodarczymi, niemniej - były też technikami ekologizacyjnymi, bowiem ich celem było zachowanie i pomnażanie przyrodniczego dobra. Zasługą tego okresu ekologizacji jest przede wszystkim uznanie lasów za dobro i podjęcie działań ochronnych i gospodarczych mających na celu jego pomnożenie.
Oczywiście rychło okazało się, że jest to zespół technik bardzo niedoskonałych. Las, jako niezwykle skomplikowany system życiowy (biocenoza), nie chce być plantacją. Od lat międzywojennych pojawia się pogląd o potrzebie wsparcia odporności lasów i ich produkcyjności przez dążenie do większej biologicznej różnorodności. Ten okres trwał praktycznie do lat 90. XX w. Można powiedzieć, że to tzw. II etap ekologizacji. Obecnie wchodzimy w etap III, charakteryzujący się przekonaniem o konieczności budowania zrównoważonego modelu gospodarki leśnej.65)
Oczywiście można zarzucać leśnictwu, że współczesne lasy nie przypominają puszcz pierwotnych. Nie stało się tak jednak dlatego, że leśnictwo takie puszcze przyjęło i zniekształciło (co okazyjnie się przecież zdarzało). Leśnictwo nie powstało jednak dla konserwacji puszcz (tych było jak na lekarstwo), jego niewątpliwym sukcesem jest utrwalenie przekonania, że lasy stanowią pewno dobro, które na określonym etapie rozwoju gospodarczego trzeba chronić i rozwijać.
Inny przykład - bartnictwo. Tu też możemy prześledzić całą gradację działań od rabunkowego pozyskiwania miodu z naturalnych dziupli, bez troski o dalsze losy roju. Zjawisko widoczne i dzisiaj u wielu plemion zbierackich Indii, Australii i Afryki,66) a na terenach Rosji - jeszcze w XVI w.67) Bartnictwo, czyli świadoma hodowla pszczół w dziuplach, to nic innego jak pierwszy etap ekologizacji. Etapy następne to przeniesienie pszczół w pobliże osad ludzkich, wreszcie ule ramkowe, ule z nadstawkami, ule wielokondygnacyjne. W dziedzinie pszczelarstwa też zachodzi dziwna synergia z pozostałymi dziedzinami ludzkiej gospodarki. Otóż, w czasach, gdy lasy były "dobrem niczyim" - bartnicy wypalali ogromne ich połacie w celu uzyskania miododajnych wrzosowisk. Gdy lasy nabrały wartości, proceder ten skutecznie ukrócono... wydalając pszczoły z lasu. Trafiły one w pobliże osad ludzkich; rozpoczął się nowy etap - najpierw pasiecznictwo, potem pszczelarstwo. Jego rola produkcyjna znacznie się zmniejszyła za przyczyną cukru z buraków cukrowych. Wzrosła za to ogromnie rola ekologiczna na terenach rolniczych. Nowe gatunki roślin uprawnych - owadopylnych - zastosowane na niespotykaną dotychczas skalę, wymagały olbrzymich ilości owadów zapylających.
Utopia tzw. ekologicznego stylu życia kultur prymitywnych nie ma w istocie nic wspólnego z prawdziwie ekologicznym gospodarowaniem człowieka. Jest bardziej niebezpieczna dla trwałości ekosystemów i dla gospodarki, niż technologie bardziej zaawansowane. Wystarczy jeden czynnik zakłócający równowagę i cały system okazuje się niesprawny. Np. eksplozja demograficzna, jako konsekwencja stosowania zdobyczy nowoczesnej medycyny w społecznościach posługujących się żarową techniką rolnictwa (Afryka, Azja płd-wsch.).68) Jedyną cywilizacją, która potrafiła się z grubsza uporać (kilkakrotnie!) ze zjawiskiem wyczerpywania się zasobów, jest cywilizacja europejska. Choć nikt z twórców ówczesnych etapów ekologizacji nie stawiał sobie celów ekologicznych - były to techniki doskonale tożsame: synergia celów ekologicznych i gospodarczych była nie do odróżnienia. Z tego punktu widzenia nie był to też w żadnym wypadku problem etyczny. Kto nie stosował nowych technik, ten przepadał.
Współczesne wołanie o ekologizację nie jest ani zbyt odkrywcze, ani zbyt rewolucyjne. Ekologizacja to jest coś, co towarzyszy naszej cywilizacji od jej zarania. Towarzyszy zresztą gatunkowi ludzkiemu od początków rolnictwa przynajmniej, tyle tylko, że inne kultury i cywilizacje zatrzymały się na innych jej etapach. Nasze dzisiejsze wołanie o ekologizację dotyczy więc problemu niwelacji szkód spowodowanych przez rewolucję przemysłową i wywołane przez nią konsumpcyjne rozpasanie. Niemożliwy będzie "powrót do natury", za to całkiem możliwe jest wyeliminowanie błędów rewolucji przemysłowej - wzorem naszych przodków - przy pomocy adekwatnych technik ekologizacji.
4. Strategia ekorozwoju a taktyka i techniki ekologizacji
Prof. Tyburski uważa, że nauki humanistyczne są w obliczu dokonujących się zmian środowiska przyrodniczego zaskoczone i teoretycznie bezradne.69) Czy alarm w sprawie ochrony środowiska jest uzasadniony? Niewątpliwie tak, jeśli przyjąć za punkt wyjścia krytyki katastrofalne tempo zmian, nie zaś samą ludzką aktywność w przyrodzie. Bez wątpliwości chodzi o rozwój cywilizacji bardziej zrównoważony, w sposób dający się sterować. Uważam, że z różnych względów jest to założenie utopijne. Nie każdy rozwój jest szkodliwy, czasem hamowanie rozwoju może przynieść większe szkody przyrodnicze niż jego protekcja.
Wyobraźmy sobie, że jakimś cudem udało się nam zatrzymać chemię np. na poziomie lat 60. W systemie ideologicznym (a do takiego ekologizm niewątpliwie się zalicza) byłoby to całkiem możliwe. Wyeliminować tych środków za bardzo by się nie dało z codziennej praktyki. Nie zapobiegłyby temu zabiegi w rodzaju reglamentacji i kontroli. Po prostu stan środowiska był już na tyle daleki od równowagi, a środki chemiczne (pestycydy) na tyle nieselektywne i zjadliwe, że każde ich zastosowanie pociągało za sobą dalsze zaburzenia równowagi. Byłby to stan chronicznej nierównowagi, z tendencją do oscylacji, gdzie raz mielibyśmy do czynienia z nadmiernym rozmnożeniem szkodliwych organizmów, a raz - z nadmiernym zużyciem środków chemicznych.
Dyskryminując chemię (i chemików), nie mielibyśmy okazji odkryć feromonów - hormonów płciowych owadów, pozwalających odszukiwać się osobnikom różnych płci. Każdy gatunek owada (a jest ich co najmniej milion gatunków) posiada specyficzny rodzaj feromonu, właściwy tylko dla niego. Bez nowoczesnej chemii niemożliwe by było rozpoznanie budowy feromonów i ich sztuczna synteza. W leśnictwie, sadownictwie (być może niedługo już w rolnictwie) feromony w ostatnim dziesięcioleciu weszły do praktyki. Niewielki pakiecik, zawierający bibułę nasączoną odpowiednim feromonem wykłada się do odpowiedniej pułapki, do której odławia się samce szkodliwego gatunku owadów. Pułapka taka służy więc przede wszystkim do odławiania i eliminacji samców szkodliwych gatunków owadów (pozostałe samice złożą więc niezapłodnione jaja). Ale najważniejsze jest ich kontrolne znaczenie - od tej pory leśniczy wie, z jakim stopniem zagrożenia ma do czynienia.70) System ten eliminuje w znacznym stopniu potrzebę sięgania po trucizny rozpylane w całym ekosystemie - i z reguły mało selektywne, których ofiarą padają i inne organizmy. Choć i tutaj postęp chemii może się poszczycić całą gamą środków wysoce selektywnych.
Podobnie jest z inną kontrowersyjną dziedziną nauki - genetyką - pierwszą nauką, którą w dziejach nowożytnych próbowano ograniczyć.71) Genetyka i jej możliwości budzą niewątpliwe przerażenie, ale budzą też nadzieje. Np. na wyhodowanie odmian roślin odpornych na infekcje wirusów, bakterii i grzybów - sprawców wielu chorób roślin uprawnych i olbrzymich strat. Kto wie, czy tych lęków nie podsycają potężne koncerny chemiczne, które nie miałyby co sprzedawać. Rynek środków grzybobójczych to naprawdę kura znosząca złote jajka. Lista tych środków liczy tysiące preparatów i ciągle rośnie. Tysiące ton fungicydów trafia do środowiska, wywołując nieobliczalne konsekwencje. Przekonaliśmy się o tym np. w szkółkarstwie leśnym, gdzie stosowanie fungicydów jest potrzebą chwili i gdzie stosuje się ich z reguły dużo. Okazuje się jednak, że drzewa leśne to w istocie superorganizmy - oprócz rośliny drzewiastej istotnym komponentem kompleksu jest mikoryza złożona z kilkudziesięciu gatunków grzybów. Zaprawianie nasion, opryski przeciwko grzybom zgorzelowym itp. niszczą również potrzebne mikoryzy. Czasem wręcz dochodzi do zamierania drzewek. Można sobie wyobrazić, co się stanie na wielkich obszarach, gdzie stosowanie fungicydów nie ma tak totalnego zasięgu; reakcja nadejdzie z odpowiednim opóźnieniem.
Rozważania te zwracają uwagę na jedną sprawę: dziś nie ma odwrotu, człowiek nie może zostawić Natury samej sobie - zarówno ze względu na jej, jak i swoje dobro. Ewolucja darwinowska już się zakończyła; los przyrody nie zależy od doboru naturalnego, zależy od człowieka.72) To człowiek wziął w swoje ręce ster ewolucji, rozpalając ogień i tworząc własne środowisko ze sztucznym klimatem włącznie. Realizując w ten sposób cele, z których w zasadzie nie bardzo sobie dotychczas zdawał sprawę. Czy uda mu się ów nieznany cel osiągnąć, jest sprawą otwartą; wszystko będzie zależeć od przyjętej drogi działania. Teoretycy i praktycy widzą wyjście w postulacie tzw. rozwoju zrównoważonego. D. D. Chiras twierdzi, że istnienie zrównoważonego społeczeństwa określają dwie grupy zasad: etyczne i operacyjne.73) Jest to bardzo dobra klasyfikacja problemu, niemniej jego wyjaśnienie bardziej zaciemnia obraz, niż go rozjaśnia. Do grupy zasad etycznych Chiras zalicza taki zespół twierdzeń:
Ograniczoność zasobów przyrody jest względna i zależy od stopnia osiągniętego rozwoju i potrzeb ludzi na tym poziomie. Wynikający z tego wniosek, że zasoby należy dzielić sprawiedliwie, jest bardziej postulatem quasipolitycznym niż etycznym. Dwa pozostałe postulaty są fałszywe: nie mamy dowodu, że zatrzymanie rozwoju doprowadzi do zaprzestania degradacji środowiska. Raczej mamy wystarczająco dużo dowodów na to, że jest odwrotnie. A na pewno nie jest to problem etyczny - w końcu nie wiemy, co jest dobre, a co złe. Jak w tej sytuacji można ustanowić dyrektywy etyczne? Do kogo są one adresowane i jak je stosować?
Zasady operacyjne według Chirasa to:
Tu znów pojawia się kilka wątpliwości. "Konkurencyjność i sprawność" z reguły są wykorzystywane w imię celów innych niż proekologiczne, a ich animatorzy wcale nie są przez Naturę karani. Wręcz przeciwnie - to oni są beneficjentami tego procesu. Ewentualne klęski ekologiczne obciążą mniej konkurencyjne grupy ludzi. Poza tym, efektywność procesów gospodarczych zależy jednak od stopnia rozwoju technologii. Od technologii też zależy, czy recykling jest możliwy czy nie. Ale jeszcze więcej zależy od dyrygentów zbiorowej konsumpcji. Pytanie tylko, czy są oni w ogóle sterowani przy pomocy tych zaleceń?
Ograniczenie wzrostu zaludnienia ma tylu zwolenników, co przeciwników. Nie rozstrzygając tego dylematu, wystarczy dodać, że jeśli planujemy wejście w Noosferę, potrzeba do tego przynajmniej 1010 osobników (tj. 10 mld ludzi).76) Wprawdzie nie wiemy, po co nam Noosfera, lecz zarówno zasada antropiczna, jak i analogie rozwoju niższych poziomów organizacji czynią ten wynalazek wielce prawdopodobnym.
Podział Chirasa nasuwa propozycję nieco innego potraktowania problemu. Rozważając zasadność wyróżnienia zasad operacyjnych, można w nich wyodrębnić następujące aspekty:
Aspekt globalny i strategiczny ochrony środowiska mają już dzisiaj bogatą literaturę.77) Są też udane realizacje różnych działań ochronnych, podejmowanych w skali międzynarodowej. W miarę rozwoju adekwatnych technik badawczych należy się spodziewać więcej koncepcji zrównoważonego rozwoju (ekorozwoju). Niemniej obecnie na poziomie strategicznym dominuje nadmiar teorii nad praktyką. W jakimś sensie różne strategie "ekorozwoju" przejęły od sozologii jej aparat pojęciowy, zajmując się czarnowidztwem i straszeniem ludzi widmem katastrofy ekologicznej, nie podając skutecznych metod jej uniknięcia.
Mamy wielu kandydatów na "generałów ekorozwoju", którzy nie posadzili w życiu jednego drzewa, nie mamy tego ekorozwoju "kapitanów" i "sierżantów". Zupełnym odłogiem jest sfera działań taktycznych na niższych szczeblach struktur społecznych (np. w gminie). Np. od nader licznych strategii ekorozwoju należałoby oczekiwać ustalenia, czy lokalny ekorozwój (ekologizacja) będzie dziełem eksperckim czy społecznym. A jeśli eksperckim, to w jakim zakresie? Uczeni, którzy takie "strategie" układają, są za wariantem eksperckim. Ze zrozumiałych względów - to oni chcą być beneficjentami tego procesu (ekspertyzy, opinie); chociaż jego sprawność zależy przecież od całkiem innych czynników. Czy to nie jest problem etyczny?
Ja opowiadam się za środowiskiem "otwartym dla profanów". A tym samym poddanym manipulacjom tychże profanów.78) Nie dlatego, że tak mi się podoba, lecz z powodu olbrzymiego ciśnienia potrzeby zmian i trzeźwej kalkulacji, że sposób ten może przynieść olbrzymie korzyści. Chodzi o to, by związać praktycznie każdego człowieka - członka lokalnej społeczności z jego otoczeniem, by korzyści ekologiczne były zarazem korzystne społecznie i ekonomicznie. Kieruje tu moim rozumowaniem swoiste wyrachowanie, bliższe postulatowi efektywności ekonomicznej, niż niedookreślonemu wołaniu o "etykę ekologiczną". Działanie powinno być po prostu skuteczne. Dorabianie do tego kwalifikacji moralnych jest zwykłym nieporozumieniem.
Jeśli na poziomie taktycznym oczekuję czegoś od ekspertów, to nie kierowania danym procesem ekologizacji (na co oni ostrzą sobie zęby), lecz instrukcji działań. Podam znamienny przykład. W mojej gminie znalazłem raptem dwa stanowiska dzikiej marchwi, która jest rośliną żywicielską dla bardzo ładnego, rzadkiego i chronionego motyla - pazia królowej. Akurat na tej marchwi motyl ten nie występuje. Za to ok. 100 gąsienic żeruje na marchwi w moim warzywniku. Jedyne, czego mi potrzeba, to instrukcja działań, co robić, by im nie zaszkodzić. Potrzebna mi jest znajomość pewnej techniki ekologizacyjnej. Takich technik - mniemam - potrzebne są tysiące. Eksperci z kolei woleliby znaleźć tego chronionego motyla w naturze i najlepiej utworzyć tam rezerwat przyrody. Projekt takiego rezerwatu, badania różnego rodzaju byłyby ich dziełem. Wstęp okolicznej ludności - nominalnie przynajmniej - zabroniony. W rzeczywistości taktyka skutecznego działania podpowiada, że taki niby-rezerwat może być dziełem miejscowej społeczności, jako tzw. użytek ekologiczny, celowo założony i uprawiany. Uprawiać można wielką liczbę dziko rosnących roślin, z myślą o stworzeniu lokalnego minirezerwatu biocenotycznego dla pożytecznej i rzadkiej fauny. Istnienie użytku ekologicznego nie jest w tym przypadku uzależnione od czyjejś chęci, etyki itp.; jest koniecznością gospodarczą, czym miejscowa społeczność powinna być żywotnie zainteresowana. Jedyne, czego potrzebuję od ekspertów, to (znów) instrukcja zakładania takich użytków ekologicznych. Przy takim zaplanowaniu działań istotne jest to, że dany użytek spełnia jakąś funkcję gospodarczą, nikt nie musi nawet wiedzieć, że występuje tam nasz chroniony motyl. Zresztą - gdy będziemy do końca skuteczni - ochrona gatunkowa tego stworzenia przestanie być potrzebna - dzięki zastosowanym technikom może być tak samo pospolity, jak inne, nie chronione gatunki.
5. Przeciwko etykom - impresje
Opowiadam się więc za aspektem operacyjnym. Sumienie ekologiczne może kogoś gryźć, lecz nie musi. Etyka i wynikające z niej prawa, zabraniające zabijania ludzi, cudzołóstwa i złodziejstwa mają po 5-6 tys. lat. I postępu nie widać. I nie będzie widać, dlaczego więc nagle "młodsza" etyka ekologiczna miałaby ten stan rzeczy zmienić?
Systemy etyczne z reguły przegrywają z tzw. "realiami" życia. Można to uzasadnić prawem Kopernika-Greshama - prawem ustępowania zasad pryncypialnych przed partykularnymi. Można też łatwo dowieść, że są one nieadekwatne wobec problemu. Np. budzenie tzw. świadomości ekologicznej w społeczeństwie zurbanizowanym i stechnicyzowanym, sterowanym w istocie przez potężne lobby informacyjno-przemysłowe. Ciekawe są tego konsekwencje. Często to społeczeństwo jest manipulowane właśnie w imię celów antyekologicznych. Te same media raz tłumaczą, jak bardzo nieekologiczna jest gospodarka rolna w Polsce i te same media innym razem przekonują społeczność o konieczności szybkiej farmeryzacji tej gospodarki. Przecież wiadomo, że absurdem jest wierzyć w proekologiczny model gospodarki farmerskiej. Czy można mieć pretensje do lumpenproletariusza wykorzenionego z ziemi za to, że rabuje z gniazda np. pisklęta orła i sprzedaje kolekcjonerowi na Zachodzie? Jeśli na jego ziemi jakaś nowa klasa średnia urządza jakiś "kolorowy zawrót głowy" dla klasy średniej z Niemiec, Francji czy Danii, sprzedając, rozmieniając na drobne niepowtarzalne walory miejscowego środowiska - czy to nie jest to samo? Mówienie, że ten lumpenproletariusz działa poza prawem, a dokonująca "nowego zawłaszczenia" zasobów Natury klasa średnia - zgodnie z prawem, jest w oczywisty sposób hipokryzją. Można mówić, że jest to problem etyczny, lecz cóż to za satysfakcja z uprawiania tak pojętej etyki?
Może bardziej nieetyczne jest działanie liberalizującego polityka czy dziennikarza, namawiającego naród do liberalnej przebudowy gospodarki właśnie proekologicznej? Próbowano np. zniszczyć polski model gospodarki łowieckiej, jeden z najbardziej proekologicznych w Europie, wmawiając społeczeństwu, że chodzi o ochronę zwierzyny przed myśliwymi, a w istocie dążono do zmiany dysponenta tego dorobku. Dla tej samej przyczyny chciano odebrać ogródki działkowe dotychczasowym ich użytkownikom, twierdząc, że dorabia się na nich... nomenklatura komunistyczna. Obecnie, po przekazaniu tych ogródków użytkownikom - bodajże w wieczystą dzierżawę - przez poprzednią koalicję rządzącą liberalni tego faktu krytycy twierdzą, że podważyło to na długie lata planowanie przestrzenne w miastach. Jakby ogrody te były potencjalnym terenem budowlanym! Albo liberalne prawo o lasach zezwalające właścicielowi na niekontrolowany w istocie wyrąb, z czego istotne korzyści odnieśli tylko prywatni spekulanci drewnem. Społeczeństwu pozostawiono tylko dziesiątki tysięcy hektarów opuszczonych zrębów. Czy jako leśniczy mogę mieć pretensje do właściciela znęconego pozornie łatwym zarobkiem, że ten las wyciął? Z reguły zrobił to dla ratowania swej kiepskiej kondycji ekonomicznej, a nie dlatego, że brakuje mu poczucia moralnego. To wcale nie jest problem etyczny! A jeśli jest - jego adresaci są na tyle możni, że śmiało mogą sobie z niego nic nie robić.
To wszystko, co etyka ekologiczna postuluje, jest niewątpliwie słuszne, ale co z tego wynika dla poprawy sytuacji? Co na to społeczeństwo stechnicyzowane? Można je jedynie wpędzić w stan schizofrenii. Jest ono tysięcznymi nićmi związane ze strukturą cywilizacji przemysłowej. Przez sam fakt partycypacji w przepływie towarów, energii i usług przyczynia się w każdej minucie do jakichś często odległych skutków ujemnych dla środowiska. Ubocznym skutkiem tak podjętej akcji edukacyjnej jest np. niechęć do praktyk biologii stosowanej. Przyroda stała się sacrum, którego lepiej nie dotykać. Zostawia się w ten sposób swobodę specjalistom, którzy wcale nie dają gwarancji, że nie pokierują działaniami ochronnymi raczej na swoją korzyść. A prawdą jest istnienie globalnej presji na środowisko i wymaga to radykalnych środków przeciwdziałających.
Wołanie o ochronę środowiska oparte o kategorie etyczne jest z gruntu fałszywe i należy do dziedziny ideologii. Jeśli już ekologizmowi jest potrzebny ładunek ideologii, to raczej w perspektywie historiozoficznej niż aksjologicznej.
Można latami tłumaczyć rolnikowi, jak to nieładnie jest wylewać ścieki do rowu. I... nic z tego nie wynika. Można postarać się o sankcje karne. Tych też można uniknąć - wystarczy przysłowiowe pięć minut strachu, skutkiem czego ścieki trafiają do rowu, a ich dotychczasowy właściciel "zaoszczędził" czas i pieniądze, nie fatygując się do oczyszczalni ścieków. Pierwszym krokiem będzie niewątpliwie system sprawnych oczyszczalni przyzagrodowych. Ale i to nie wystarcza - nie daje bowiem gwarancji, że będą sprawne zawsze. By ochrona wód nie była jedynie pustym hasłem, potrzeba żeby każdy rolnik miał do czynienia z... wodą. W tym celu wystarczy zaopatrzyć każde gospodarstwo w zbiornik wodny, np. o pojemności 1000 m3. Zbiornik taki wystarczy, by rolnik mógł w nim zacząć hodować ryby. Sieć zbiorników w gminie znakomicie poprawi bilans wodny, wpłynie na wzrost plonów. Niepostrzeżenie zbiorniki te zaroją się licznymi okazami pożytecznej i chronionej fauny, np. płazami, ptakami itp. Jest rzeczą oczywistą, że w takiej sytuacji nikt już nie musi nikogo namawiać, by nie zanieczyszczał wód. To zadanie przejmie całkowicie miejscowa społeczność; przeciwko trucicielom wytoczy jednak racje nie etyczne, lecz gospodarcze. Nikt z zewnątrz nie musi im w tym pomagać, za to społeczeństwo będzie miało kilka pożytków jednocześnie: dostatek ryb, poprawę mikroklimatu, pożyteczną faunę. Synergia korzyści zachodzi w tym modelu tak daleko, że rolnik wcale nie musi nic wiedzieć o ekologicznej roli płazów, nie musi mu na nich zależeć, a jednak nie może podjąć przeciwko nim żadnego działania, bez naruszenia przedmiotu swej gospodarczej troski, tzn. hodowanych ryb.
Nie ma potrzeby odwoływać się do totalnej, czy jak kto woli - holistycznej etyki Aldo Leopolda.79) Wcale nie muszę kochać ropuch, padalców, żuków gnojarzy i w ogóle np. 35 tys. gatunków krajowych bezkręgowców, które często obrzydliwie wyglądają i mają jeszcze obrzydliwsze obyczaje. Można powiedzieć tak: chronimy je dla nich samych lub dla enigmatycznie określonych funkcji ekologicznych. W końcu nie musi mi to przeszkadzać i z reguły nie przeszkadza. Że tak jest, świadczy długa lista zwierząt chronionych i w dodatku pożytecznych. Czy im to coś pomogło? Z reguły niewiele.
Większość np. płazów ginie mimo woli, za sprawą transportu drogowego. Samochodami jeżdżą po równi technokraci i ekolodzy. Ruch kołowy może niezwykle przerzedzić populację zwierząt "łażących".80) Sytuacja jest taka, że wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły. Można wyobrazić sobie kilka dróg rozwiązania tego problemu, za każdym razem mając na uwadze doniosłą rolę biocenotyczną naszych płazów:
Ostatni przykład nie ma już nic wspólnego z etyką, może go praktykować ten, kto płazów szczerze nie lubi. Potrzebny jest tylko mechanizm transmisji tego modelu w życie.
6. Wnioski na przyszłość
Rewolucje "ekologiczne" (agrarne, leśne, łowieckie, pszczelarskie itd.) rozpoczęły się od oczekiwania wzrostu wydajności jakiegoś gospodarczo poszukiwanego dobra. Było to więcej: zboża, mięsa, ziemniaków, cukru, drewna, miodu, zwierzyny łownej. Dzisiaj tym dobrem jest wiele sprzecznych żądań: więcej dóbr przemysłowych, więcej dobrej żywności, mniej chemii, więcej czystego powietrza, wody, kwiatów, ptaków, motyli etc. By to było choć w części możliwe, trzeba do działań gospodarczych w środowisku zaangażować więcej procedur biocenotycznych, które równie dobrze mogą zastąpić stabilizujący wpływ środków chemicznych na biocenozy z zasady całkiem sztuczne.
Dawniej preferowano techniki, które dawały gwarancję na "więcej". Dzisiaj najbardziej zagrożona jest różnorodność biocenoz, czyli to, co decyduje o ich stabilności. Załóżmy, że społeczeństwo chce jakoś tę różnorodność kupić. Rolnik epoki przemysłowej był natychmiast premiowany za sprzedaż większej ilości produktów. Zarabiał większą ilość pieniędzy, satysfakcja moralna raczej mu nie wystarczała. Jeśli więc społeczeństwo przemysłowe chce "kupić" bioróżnorodność - niech płaci. I niech nikt nie mówi, że rolnik powinien tworzyć ją - ot tak, dla siebie. Jest on pod presją takiego modelu kultury, który pchał społeczność naszej cywilizacji "do góry" i "do przodu", a więc zgodnie z duchem zasady antropicznej. Jej ekonomiczna wersja mówi: "maksimum zysku, przy minimum nakładu".81)
Jako po części rolnik zasiałem pszenicę, której nie spryskałem herbicydami dla zniszczenia chwastów. Pszenica wyrosła nieźle, było też sporo chwastów, które rolnicy ekologiczni nazywają ziołami. Ekolog mógłby się tylko ucieszyć z takiej różnorodności życia na moim polu. Ale o dziwo - społeczeństwo nic o tym nie chce słuchać. Przecież widać gołym okiem, że moja pszenica jest lepsza (zdrowsza) - nasiona chwastów są dowodem, że nie stosowałem trucicielskiej chemii. Nie tylko, że nikt nie chce za moją pszenicę zapłacić więcej - nie chce jej wcale kupić. Żeby więc sprzedać ją po tej samej cenie, co sąsiad, który stosował opryski - muszę przyczepę zboża przepuścić przez wialnię. W 1998 r. skup zboża prowadzi się w minimalnej ilości. Tym razem zalegają u mnie prawie 2 przyczepy pszenicy - też bez oprysku, co w zaistniałej sytuacji jest w ogóle bez znaczenia. Ponieważ ziarno z chwastami trzeba było odwiać na wialni - zupełnie niepotrzebna praca. Tracę w istocie podwójnie: zadając sobie zupełnie absurdalną pracę i uzyskując na pewno niższą wydajność (różnicę "zjadły" chwasty, które tak cieszą ekologów). Jeśli mi ktoś powie, że moja zbędna praca ma jednak moralny wymiar - chętnie mu tę pracę odstąpię (oczywiście za darmo, jako że nie godzi się płacić za zajęcia o charakterze etycznym). Ta zupełnie autentyczna historyjka ma unaocznić pewien ważny aspekt. Czy w przyszłym roku, gdy zastosuję oprysk, ktoś może mi zarzucić, że postępuję nieetycznie? Może jedynie w przypadku, gdybym stosował opryski, a zboże sprzedawał jako nie opryskiwane, dla niepoznaki dosypując np. nasiona chwastów zebranych na miedzy.
Można dzisiaj kupić absolutnie wszystko, dobra ekologiczne również. Nie widać jakoś na horyzoncie chętnego płatnika. Mamy niepowtarzalną sytuację - istnienie "zbędnego" nawisu demograficznego, który liberalne elity chcą zepchnąć na margines lumpenproletaryzacji. Te zbędne miliony ludzi mogą nadal żyć godnie - jako wytwórcy dóbr ekologicznych, za które ktoś im przyzwoicie zapłaci.82)
Przedstawiłem skrótowo myśl, że źródłem technik ekologizacyjnych w przeszłości były potrzeby gospodarcze. Również obecnie potrzeby gospodarcze będą przyczyną sprawczą rozwoju ekologizacji. Tempo ich wdrażania zależeć będzie od stopnia zagrożenia samego przedmiotu gospodarczego, warunków ekonomicznych, mniej - "ideologii". Obecnie wdrażanie ekologizacji do praktyki jest najsilniej zaawansowane w leśnictwie i łowiectwie. Tzw. rolnictwo ekologiczne jako alternatywa dla rolnictwa konwencjonalnego jest zbyt utopijne; niewątpliwie pozostanie ono marginesem, poligonem testującym tylko pewne techniki. O wiele ciekawsze są konsekwencje stosowania pewnych technik ekologizacyjnych przez rolników konwencjonalnych (zakładanie zadrzewień, retencja wodna, głęboszowanie gleb, uprawa roślin motylkowych, właściwy płodozmian itp.).
Można więc powiedzieć, że ekologizacja jako tzw. realistyczna utopia w myśl definicji D. Bella83) jest oczywistością i poza strategią, taktyką i tysiącami odpowiednich technik - nie ma tu wiele do wymyślenia. Żyjemy w końcu w epoce "technologii społecznej" - utopii wywodzącej się od K. Mannheima.84) Nie wiemy jednak, na ile nasza utopia jest otwarta, tzn. nie poddana sterującym wpływom sił zewnętrznych - propagandy, mody, reklamy, nacisku lobby przemysłowo-informacyjnego.
Ekologizacja jest doskonałym narzędziem do likwidowania ujemnych skutków uprzemysłowienia rolnictwa i leśnictwa; niewiele może pomóc na stres wywołany przez przemysł, urbanizację, motoryzację itp. Ekologizacja sama ma swój własny aspekt społeczny (groźba marginalizacji milionowych mas ludzkich) - zupełnie nie jest przygotowana na presję powrotnej fali ludzkiej z miasta na wieś.85)
Istnieje więc pilna potrzeba budowania koncepcji ekologii społecznej dla współczesnej aglomeracji miejskiej i w ogóle - społeczeństwa przemysłowego jako całości. To, że dziś możemy skutecznie gospodarować metodami zbliżonymi do "ekologicznych" na skalę krajobrazów na nic się nie zda, jeśli cywilizacja przemysłowa hołdować będzie innym bóstwom (np. bożkowi konsumeryzmu). Być może nasz niepokój jest przedwczesny (rewolucyjna gorączka). W końcu uchodzące za szczyt marzeń ekologów lat 60-70. domaganie się elektrofiltrów i oczyszczalni ścieków itp. dziś dopiero doczekało się realizacji.
Fantastyczność ekologii społecznej na tym polega, że jest to w istocie wizja utopijna w społeczeństwie, które samo zawiera duży ładunek utopii. Tego jeszcze nie było - budowanie utopii w utopii (utopia do kwadratu).
K. Marks mógł sobie wyobrażać, że jak racjonalna była maszyna parowa, tak racjonalne może być społeczeństwo. Dzisiaj wiemy, że technosfera przepełniona jest urządzeniami racjonalnie pomyślanymi, lecz jako całość może produkować skrajnie irracjonalne skutki. Nie wiemy, na ile otwarte społeczeństwo obywatelskie, które ostatnio tworzymy, jest rzeczywiście otwarte, a na ile rządzą nim ukryte sprężyny (imperializm, globalizm, nacjonalizmy i... siedem grzechów głównych możnych tego świata.86) Możni tego świata wcale nie dają gwarancji, że zależy im na ekorozwoju. Wiele na to wskazuje, że w pogoni za zyskiem potrafią wprowadzić technologie zupełnie niepotrzebne i szkodliwe. Dziś wydaje mi się, że jedynym sposobem przeciwdziałania tym praktykom jest szeroko rozumiany ruch zielonych, jako świadomy ruch obywatelski. W przyszłości - być może - idea sieci New Age, zdolnej zdemaskować niecne zamiary. Pod warunkiem jednak, że społeczeństwa zachowają zdolność odróżniania rzeczy dobrych od złych.
7. Zamiast zakończenia
A. Waligórski przytacza anegdotę o J. G. Frazerze (1854-1941), autorze Złotej gałęzi, znanym etnologu. Frazer zapytany przez Williama Jamesa, czy i z jakimi krajowcami zatknął się osobiście, odrzekł z nieukrywanym zdziwieniem: Ja, ależ uchowaj Boże!87) Frazer był typowym uczonym akademickim, który zza biurka konstruował schematy rozwojowe kultur, religii, cywilizacji. Wywarł zresztą znaczny wpływ na kilka pokoleń etnologów, badaczy kultury, socjologów.
Odnoszę czasem wrażenie, że tak, jak w czasach Frazera, w ekologii istnieje analogiczny podział na badaczy terenowych (ekologów naukowców - biologów o wąskich często specjalnościach) i uogólniających wyniki ich badań teoretyków. W czasach Frazera tylko ci drudzy uchodzili za uczonych. Tylko tym można wytłumaczyć, dlaczego projektowane przez różnych uczonych przedsięwzięcia ochronne, np. nowe parki narodowe, parki krajobrazowe itp., spotykają się z burzliwym oporem lokalnych społeczności. To nie jest ich problem, park narodowy nie daje im nic, raczej będzie ich dyskryminować. Uczeni, którzy go projektowali, urzędnicy, którzy podejmowali decyzję, są widać wyrazicielami interesów zupełnie obcej tradycji czy grupy społecznej.
Można nawet z grubsza określić jakiej. To społeczność miejska, oderwana od przyrody, żyjąca życiem w pełni zurbanizowanym chce kosztem lokalnych społeczności tworzyć "świątynie Natury". Sama zapewne ubolewa nad niemożliwością oderwania się od cywilizacji, lecz oderwać się nie ma zamiaru. Chwała tym wszystkim, którzy przyczynili się do ochrony obszarów pierwotnych w parkach narodowych i rezerwatach. Jednak dzisiaj to już nie wystarcza, ten trend jest już całkowicie pusty. Przyszłość fauny i flory nie rozstrzygnie się w parkach i rezerwatach. Przyszłość rozstrzygnie się na olbrzymich obszarach poza nimi, na obszarach poddanych gospodarczej działalności człowieka. Ale tylko wtedy, gdy ta fauna i flora nie będzie przedmiotem tylko adoracji, a zostanie wciągnięta w orbitę działalności gospodarczej. Pozwoli jej to przetrwać, a gospodarce - stać się bardziej zrównoważoną. Jest to nic innego, jak kolejny etap kompleksowej, "głębokiej" ekologizacji (nie mylić z ekologią głęboką).
Mamy do czynienia z pierwszymi jaskółkami tak pojętej ekologizacji i - o dziwo - poddane jej wpływom jednostki nie odbierają jej jako systemu represyjnego. Jest to nadzieja na harmonijne (mimo wszystko) ułożenie stosunków Człowieka i Biosfery. Czy będzie to oczekiwana Noosfera - czas pokaże.
Oleg Budzyński
* Wielkie Pułkowo
87-207 Dębowa Łąka
25.9.96
rys. Jarosław Gach
Ł
Przypisy: