Strona główna | Spis treści |
Jak do mnie dotarło już po publikacji tekstu, treść owa brzmiała nie - Gdy ty idziesz do wojska, ona zdradza cię z listonoszem, a - Gdy ty idziesz do wojska, ona spotyka się z listonoszem. Cóż, na usprawiedliwienie (marne, przyznaję) mogę tylko dodać, że ta pierwsza wersja pojawiła się na tej czy innej liście dyskusyjnej. Dla mnie osobiście ta drobna różnica (wobec całokształtu nieszczęsnego dzieła) niewiele zmienia w zakresie meritum, o którym pisałam, faktem jest natomiast, że popełniłam błąd rzeczowy i niniejszym go prostuję (przepraszam jednocześnie Tomka Lisieckiego, że odwołując się do jego tekstu przeinaczyłam cytat1)). Żeby zamknąć już wątek nieszczęsnego plakatu: ponieważ oprócz mojego zniesmaczenia innych głosów przeciw stylistyce wspominanego - aż nadto często w stosunku do jego istotnej wartości - artefaktu nie słychać, być może rzeczywiście nie ma o czym mówić i to raczej kwestia mojego najwidoczniej wypaczonego gustu.
Jeszcze jedna uwaga (z nieco innej beczki): jeśli dla Remika Okraski2) moja krytyka jego tekstów jest błotem, którym się zostało obrzuconym, to serdecznie przepraszam. Najwyraźniej wśród ekologów mamy do czynienia z ponadprzeciętną wrażliwością - to cieszy i pozostaje tylko pielęgnować tę tak potrzebną cechę! Zawsze starałam się pisać o problemach, nie zaś o osobach i nie zamierzałam bynajmniej nikogo urazić. Jeśli tak się stało - to przepraszam (najwyraźniej mój osąd w tej mierze rozminął się z rzeczywistością).
Dodam jednak, że jeśli ogłasza się coś drukiem, to - niestety - trzeba liczyć się z ewentualnością, że ktoś jednak "wytrze sobie gębę" naszym cennym nazwiskiem. Ponieważ zaś czyta się raczej teksty a nie myśli ich autorów, to może się zdarzyć tak, że interpretuje się raczej to, co autor napisał, a nie to, co zamierzał był napisać. Oczywiście interpretacja jest świadectwem spotkania czytelnika z tekstem, zawiera więc w sobie w sposób nieunikniony wrażenia i sądy. Te - jak każdy twór naszego umysłu - bywają zawodne. W sytuacji jednak, kiedy - komunikując się ze sobą - używamy słów, pojęć i sądów, dobrze jest sobie niektóre z nich wyjaśniać, tym bardziej że pozawerbalne sposoby komunikacji nie każdemu są dostępne i jesteśmy poniekąd skazani na ten niedoskonały aparat pojęciowy, jakim dysponujemy.
Ponieważ zaś niniejszym wywodem wykroczyłam, zdaje się, daleko poza zakres tematyczny pisma (czytelnicy słusznie zauważą: cóż ich to w ogóle obchodzi!), poprzestaję na tym. I nie jest to zachęta do dyskusji, bo ta w atmosferze "obrzucania błotem" i "wycierania sobie gęby" nie jest raczej możliwa.
Tych Czytelników i te Czytelniczki ZB, którzy czasu poświęconego moim tekstom nie uważali za stracony (jeśli takowi i takowe są!), zapraszam do lektury mojej stałej rubryki w Dzikim Życiu.
Anna Nacher
Karcąc moje widzenie spraw prywatyzacji i wskazanie sporej dozy demagogii, jaka zawarta była w recenzowanym biuletynie, Pan Bolesław Spring miesza wiele różnych spraw. Zabieg ten powoduje, że staję się winny wszelkim zagrożeniom czyhającym na nasze lasy. Oceny mojego stylu pisania, stanu psychiki (co jest chyba nietaktem?), przypisywanie mi poglądów, których nie głosiłem - okraszone historią Fundacji i żalami na sponsorów - to ma być głos w dyskusji na temat kondycji lasów w Polsce?
W swym niefortunnym (jak się okazuje) tekście pisałem wyraźnie, że nie jestem za mechaniczną prywatyzacją lasów, tym bardziej nie jestem za uczynieniem z lasów dobra zastępczego! Proszę więc nie pasować mnie na wroga lasów w Polsce! Nie roszczę sobie wyłączności do wypowiadania się na tematy leśne - co w kraju, gdzie na medycynie i leśnictwie zna się każdy, nie miałoby sensu. Tekstem swym chciałem zwrócić uwagę, że sprawa zwrotu lasów byłym właścicielom i niezwykłej skuteczności (co sugeruje "POL-FOREST") Lasów Państwowych w ochronie lasu i (szerzej) przyrody, to problemy złożone i nie tak oczywiste, jak może by się chciało. Tekst ten napisałem także dla przypomnienia o tych prywatnych właścicielach, którzy być może więcej nas, leśników, nauczyli niż wszystkie akademie. Pan Bolesław Spring jednak nie chce tego zrozumieć i upiera się, że przeznaczenie lasów na poligony leży w interesie ich ochrony. I znowu: nie chodzi o to, co mówi nasza racja stanu i interes ekonomiczny (nie wypowiadam się na ten temat), ale dziwię się szczerze, że taki sposób ochrony lasów poleca "POL-FOREST". A przecież obserwacja stanu młodnika sosnowego po wizycie czołgów wystarczy, by zrozumieć, o co mi chodzi. Robienie ze mnie wroga lasów w Polsce jest wyrazem niezrozumienia tego, co pisałem naprawdę. A pisałem, że musimy bronić lasów, a nie układu. Jeżeli Pan Bolesław Spring i "POL-FOREST" chcą bronić lasu, to cieszę się bardzo i mam propozycję: leżą u mnie dokumenty świadczące o tym, że na decyzję o wylesieniu (i zmianie gruntu leśnego w zabawowy) wystarczy zaledwie parę dni.
Minister jest bardzo zapracowany jeżeli chodzi o szybkie utworzenie parku narodowego, rezerwatu, udzielenie odpowiedzi na pytania stawiane przez organizacje ekologiczne. A czym jest zapracowany? Szybkim zmienianiem kolejnych górskich lasów w lunaparki! A może wcale tak nie jest? Może minister jest naprawdę zapracowany i dlatego upoważnia do zajmowania się lasami Dyrektora Generalnego Lasów Państwowych? To jest przecież logiczne! No i mgr inż. Krzysztof Bałazy wyraża zgodę na przeznaczenie w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego gminy Piwniczna na cele nierolnicze i nieleśne (pod budowę wyciągów narciarskich i tras zjazdowych) gruntów leśnych Skarbu Państwa o powierzchni ok. 2,29 ha. Pan Dyrektor Generalny wniosek o wyłączenie otrzymał 29.1.98 i już 17.2.98 pospieszył z pozytywnymi nowinami do budowniczych kolejnego lunaparku w Beskidzie Sądeckim. Ciekawe, że tak samo spieszyło się byłemu wojewodzie nowosądeckiemu, który 20.1.98 wysłał pisemną zgodę na wylesienie do swojego własnego Wydziału Ochrony Środowiska Zasobów Naturalnych i Leśnictwa - wydział pismo otrzymał 22.1.98 i z taką samą datą wojewoda wystosował pismo z pozytywną opinią do wniosku o wylesienie na ręce ministra! Każdy, kto kiedykolwiek załatwiał coś w jakimkolwiek urzędzie musi z podziwem myśleć o takiej sprawności działania. Lasy Państwowe nie pomogły w obronie przed prywatyzacją....
Można machnąć ręką (?) - co tam dwa hektary lasu, ale te dwa hektary lasu w konsekwencji mogą kosztować nas utracenie następnej po Jaworzynie Krynickiej góry o wysokości ponad 1000 m. n.p.m... Ale co ja zanudzam takimi szczegółami, pewnie lepiej zająć się "Sprzątaniem Świata" i pozostawić sprawy lasów w Polsce "w rękach fachowców". Może "POL-FOREST" włączy się w konkretną kampanię, w którą pchają nas nieuczciwi urzędnicy? Bo przecież ewidentnie chodzi o prywatyzowanie lasów. Jeżeli u odpowiednich urzędników LP łatwiej jest uzyskać przyzwolenie na wycięcie lasu pod kiosk z piwem niż utworzyć rezerwat leśny (czeka się latami), to czyż nie jest to swoiste prywatyzowanie lasów właśnie? I proszę Pana, o to właśnie mi chodzi.
Pana piękne i wyważone opowieści o solidarności ruchu ekologicznego mają się nijak do kampanii w obronie lasów prowadzonych ostatnio przez to środowisko. Co Pan zrobił w obronie konkretnych miejsc (dających się nazwać, zobaczyć i odnaleźć na mapie), że poucza mnie Pan o tym, co byłoby dobre dla ruchu ekologicznego i co to byśmy razem mogli zrobić, gdybym nie był taki wredny? Powtarzająca się ciągle bałamutna teza o potrzebie ujednolicania ruchu ekologicznego była już omawiana wielokrotnie na łamach ZB. Nie potrzeba nam ujednolicania a "tylko" wspólnego działania w konkretnych sprawach. Pewnie wielu z Czytelników zaskoczę moim przekonaniem, że mimo ostrych czasem "przekomarzań", jakie się nam przydarzają, widzę tę jedność działania bliżej niż kiedyś. Nie naginajmy więc nikogo do pozornie łatwiejszej drogi.
W obronie LP przed zmianami (bo twierdzenie, że grozi nam obudzenie się w kraju bez lasów państwowych, jest demagogicznym straszeniem ludzi) jest jeszcze jeden ważny aspekt. Pomysł konserwowania układu, jaki się zastało i do jakiego się przywiązaliśmy, w dzisiejszym świecie szybkich i wielkich zmian nie jest dobrym rozwiązaniem. Bo jak powiedział Alvin Toffler: Dziś nie ma już żadnej trwałej większości, którą mógłby reprezentować demokratyczny rząd. W każdej niemal sprawie trzeba budować nową społeczną koalicję rozmaitych mniejszości.3) I dalej: Demokratycznie wyłaniana władza polityczna coraz wyraźniej słabnie wobec władzy ekonomicznej, której nikt nie wybiera i którą coraz trudniej jest także kontrolować. Sytuacja się zmienia i prawdziwe warunki gry dyktuje dziś biznes. Zakonserwowanie jakiegoś układu nie utrudni, ale raczej ułatwi te ciche rządy. Dlatego potrzebna jest wizja społecznej koalicji rozmaitych mniejszości, którą tak niemądrze lekceważą ludzie z LP. Nie rozpoznają sojuszników i dopiero niedawno zobaczyli, że zmiany mogą dotknąć także ich. Dziś trzeba myśleć o tym, co nadchodzi i nie lekceważyć nawet małych ruchów społecznych, bo często są lepiej przygotowane technicznie i mentalnie do zmian niż zadufani w sobie luminarze państwowego leśnictwa.
Na zakończenie chciałbym serdecznie pozdrowić Pana Bolesława Springa i Polską Fundację Leśną "POL-FOREST" i życzyć sukcesów (jakichkolwiek, dużych czy małych - byle konkretnych) w chronieniu naszych lasów. Pewna emocjonalność moich tekstów wynika ze szczerego oddania praktycznej ekologii i stosów przykładów na niegodziwości wobec przyrody, jakie spływają do Sieci "Góry dla Natury!" nieomal codziennie. Częścią tych wiadomości chętnie podzielę się z zainteresowanymi ochroną lasów.
Mam więc nadzieję, że z naszej wymiany zdań wyniknie współpraca.
Marek Styczyński
Głębię wypowiedzi Sławka mogłem w dużej części odczuć tylko intuicyjnie, gdyż nie wszyscy posiadają dostateczną dozę intelektu i - tak, jak jest to u mnie - ratują się intuicją właśnie. Ta sama intuicja każe mi żywić przekonanie, iż powodem zajęcia się moją osobą jest coś, co nie ma nic wspólnego z obszernym zagadnieniem sekt i czego w oczywisty sposób Czytelnicy ZB nie mogą być świadomi. Nie jest to ze strony Sławka uczciwy zabieg. Tekst Gołaszewskiego wpisuje się w utrwalany ostatnio w ZB zwyczaj polemik nie dotyczących problemów, ale osób. Powodem do ataku może być cokolwiek, np. niegdysiejsze wyrwanie loda z ręki albo (najczęściej) poczucie winy wobec atakowanego.
Drogi Sławku, Twój ton i "ujawnienie" przypominają mi znaną rozmowę dwóch mnichów obserwujących rybki w strumyku. W uproszczeniu rozmowa ta składa się z trzech części. Pierwsze dwie brzmią mniej więcej tak:
Pierwszy mnich: - Zobacz, jak te rybki wesoło igrają w strumyku.
Drugi mnich karcąco: - Jak możesz twierdzić, że rybki są wesołe, nie będąc sam jedną z nich?
Sławku, Ty zawsze stawiasz się w roli karcącego mnicha i byłoby to do wybaczenia, gdybym wątpił w to, że znasz doskonale część trzecią tej rozmowy. To ona jest prawdziwą puentą i nauką pokory.3)
Twoja teza o tym, że każdy kontakt między ludźmi odpowiada tworzeniu sekt, jest bałamutna i nie zgadzam się z nią. Sam nie mam potrzeby działania w sekcie i chociaż przyjmuję do wiadomości Twoją dumę z zaliczenia Cię do stwarzających sekty, sam na nią nie przystaję.
Co do mamony i Twoich opinii na temat moich prywatnych postaw, to jest mi wszystko jedno, jak co się nazywa, gdyż trzymam się amatorskiej wersji zdrowia psychicznego, która mi podpowiada, że nie jest tragicznie dopóty jednostka potrafi utrzymać siebie i swoich bliskich wymagających wsparcia, a także jest zdolna do obrony (w sensie realizacji) swoich przekonań i marzeń.
Wracając do sekt, to gwoli ścisłości przypomnę, że "Pracownię na rzecz Wszystkich Istot" zaliczono do nowych ruchów religijnych, co umiejscawia nasze stowarzyszenie w szerokim nurcie New Age. Nie mogłem więc przemilczeć tego nieporozumienia, gdyż w odróżnieniu od Twoich kolejnych "instytutów", "Pracownia na rzecz Wszystkich Istot" istnieje naprawdę.
Ludzie, którzy ciężko w niej pracują, nie tworzą sekty, a dla mnie osobiście zaliczenie ducha naszej pracy do "nowych" przejawów duchowości jest takim samym nieporozumieniem, jak lansowanie poglądu o 2000 lat "naszej" historii.
Skarcenie mnie za nieoddawanie czci "badaniom" i "metodom" świadczy, że ciągle wierzysz w coś, co sam ośmieszasz ujawniając, na jakich bajaniach (żeby nie powiedzieć - urojeniach) się te kuglarskie zabiegi zasadzają.
Wiem, że pouczysz mnie znowu o mojej niezdolności do zrozumienia wielu pojęć, które można dla wywarcia wrażenia wynotować z pierwszej z brzegu historii filozofii, ale stwarzanie świata pozostaw jednak Bogu, cokolwiek rozumiesz pod tym słowem. Stawianie się na Jego miejscu to zabieg bardzo nierozważny i - jak się okazuje - także niebezpieczny.
Marek Styczyński
Piastowska 5
33-300 Nowy Sącz
e-mail: marek@pnrwi.most.org.pl.
tel./fax 0-18/444-16-99
Niestety od pewnego czasu daje się zaobserwować w kręgach alternatywnych pewien - zdaniem "Nigdy więcej!" - złowieszczy trend. Otóż kilku kolesi, zwących się "wolnościowcami", w poszukiwaniu nowych pożywek dla swych niedoważonych koncepcji, w które nie wierzą już nawet oni sami, zaczyna szukać inspiracji i współpracy w kręgach faszystowskich, w środowiskach, które każdy szanujący się wolnościowiec po prostu zwalcza. Oczywiście znajdują wielu partnerów do wymiany "teorii antysystemowych", zwłaszcza że dotychczas w Polsce do rozmowy z rasistami zniżali się jedynie im (rasistom) podobni. Podziwiać tylko lotność umysłów autonomistów z bożej łaski, chcących walczyć z "totalitaryzmem" supermarketów przy pomocy obozów koncentracyjnych (!?), a wszystko to oczywiście w imię wolności.
Ale nie dajmy się zwariować fanatykom z "Nigdy więcej!", budującym zbrodniczą demoliberalną polityczną poprawność (ludzkość nie znała jeszcze czegoś tak przerażającego) za żydowskie pieniądze. W Polsce nie ma faszyzmu - potwierdzi to każdy nonkonformistyczny autorytet: Adam Gmurczyk, Bolesław Tejkowski czy Janusz Bryczkowski, jak i niezależni intelektualiści tej miary co Jarosław Tomasiewicz, Adrian Nikiel, Zygmunt Wrzodak, a nawet geniusze przypisu Tomasz Gabiś i sam Remigiusz Okraska! Przyznam, że potęga ich myśli wytrąca mi długopis z ręki. Zwłaszcza że każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza czystej krwi Aryjczyk, wie, iż faszyzm był tylko we Włoszech w latach 20., a w Polsce dziś występują tylko tak szanowane opcje opozycji antysystemowej, jak: narodowy radykalizm, rewolucyjny konserwatyzm, antyjudaizm kulturowy, rewizjonizm historyczny, postskinheadzki neopatriotyzm i ostatnie cacko - ekologizm ojczyźniany.
Tym podobne ble, ble, ble w stylu zinów lansujących sojusz skrajności można mnożyć. Każdy ukształtowany człowiek na pierwszy rzut oka radzi sobie z oceną dorobku ww. wynalazców, jednak poszukującym i niedouczonym nastolatkom mogą oni zrobić "kuku" w głowie na całe życie. Dlatego będziemy bić na alarm, gdy zachwycony swoją elokwencją myśliciel Okraska opublikuje w ZB albo w "Żadnym" nowatorski szkic na temat ekologiczności transportu kolejowego na przykładzie akcji przywozu Żydów do Oświęcimia, który był co prawda procederem negatywnym, ale z jego perfekcyjnej organizacji możemy się wiele nauczyć, jeśli tylko uwolnimy się od kajdanów politycznej poprawności. Podobnie zareagujemy, gdy Tomasiewicz - lepszy wywabiacz białych plan niż Ace - weźmie w obronę Waffen SS, który ma w swojej historii ciemne karty, ale jakże często był on obiektem agresji ze strony podziemia żydowskiego i Armii Krajowej, co potwierdza H. Himmler oraz szef organizacji antywęgierskiej, trockistowskiej partyzantki prawosławnych, niemieckojęzycznych Ormian siedmiogrodzkich A. Bzdetosjan.
Najbardziej irytujące jest to, że niektórzy zdają się nie widzieć nic idiotycznego w sytuacji, gdy w wolnościowych, jakoby, pisemkach szerzy się antysemicka i szowinistyczna propaganda. Tylko głupocie nopowców i innych nazistów należy przypisać fakt, że robią oni jeszcze własne pisma. Skoro "An Arché" i inni zwolennicy wolności słowa dla faszystów wydrukują im największe plugastwo (tak aberracyjnie pojmują pewni "wolnomyślący" walkę z cenzurą - drukują każde g..., które się im dostarczy) i to za pieniądze zarobione na punkach, to pewnie niedługo J. Sierpiński, R. Jakubowski etc. będą po prostu odwalać czarną robotę wydawniczą dla "narodowo-radykalnych, antysystemowych fü hrerów".
Czy ktoś może się spodziewać, że ruch antyfaszystowski przyglądać się będzie temu w milczeniu? Z PEWNOŚCIĄ NIE BĘDZIE!
Marcin Kornak
"Nigdy więcej!"
skr. 6, 03-700 Warszawa 4
I te wszystkie impertynencje, poparte bogatym materiałem faktograficznym, Giedroyc mi na blisko 20 stronach "Kultury" wydrukował. Pamiętam też, że na początku lat 70. w Berkeley się twierdziło, że twórczość Tofflera jest jednym z elementów "kolonizacji przyszłości", przedsięwziętej przez hiperburżuazyjne elity Nowego Świata, pragnące swój intensywnie siedzący, amerykański sposób życia (American way of life) zaszczepić całej Planecie. Co zresztą w znacznym stopniu się udało, sądząc po ilości Polaków "usadzonych" obecnie w bankach, samochodach (zwłaszcza TIR-ach) oraz przed ekranami komputerów.
W ubiegłym roku znajomi aż dwukrotnie podrzucili mi informatyczne "bomby", w postaci najnowszej generacji książeczek tandemu A & H Toffler: Wojna i antywojna oraz Budowa nowej cywilizacji. Przyznaję, że pod wpływem tych naładowanych inteligencją "pocisków informacyjnych" poczułem się trochę tak, jak ten sławny Saddam Husajn: po każdym z kolei, coraz bardziej inteligentnym - i niewątpliwie umoralniającym międzynarodową społeczność - bombardowaniu szpitali, szkół, wodociągów oraz składów żywności w Iraku, ten bagdadzki "Mahomet II fali" ogłasza się strategicznym zwycięzcą. Co niewątpliwie jest prawdą, bo Anglo-Amerykanie, ze swymi "inteligentnymi tomahawkami", są wśród Narodów Zjednoczonych coraz bardziej izolowani (a nawet i znienawidzeni przez coraz większą ilość narodów tak, jak przed kilkudziesięciu laty Niemcy).
Wypada zatem i mnie na starość (?) po raz kolejny odrzucić "papierowy tomahawk" wyprodukowany przez wiecznie młodego (?) Alvina Tofflera, najwyraźniej podpieranego w swej intelektualnej działalności przez żonę (córkę?) Heidi. Taka zaś riposta na papierze dla osoby spostrzegawczej jest sprawą dość prostą. Cóż bowiem zachwala nam w latach 90. nasz nieustraszony bojownik o totalną świata amerykanizację?
W sumie, według tego tryskającego niezmąconym niczym optymizmem, północnoamerykańskiego "pchacza modernizacji", ogólnie jest dobrze, a wkrótce będzie jeszcze lepiej. Pod warunkiem oczywiście, że z głowy usuniemy sobie niepotrzebne neurony. Zwłaszcza te, które sugerują, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej niż wciska nam to tandem Toffler & Toffler.
Zacznijmy nasze odrzucanie "tomahawka III generacji" od postulowanego wielokrotnie przez marketingową firmę T & T odmasowienia informacji. Jako przykład tego zjawiska w obu książeczkach znajduje się identyczne zdanie o kryzysie potężnych ongiś sieci telewizyjnych takich jak ABC, CBS i NBC. Co niewątpliwie jest prawdą, jako że na rynku globalnym zostały one w ostatnim dziesięcioleciu wyparte przez CNN, zajmującą się superumasowieniem przeznaczonych dla "elit" informacji. I tego faktu nasz gigant (a raczej, mutant) umysłowy z Ameryki Północnej umiejętnie nie dostrzegł. Podobnie zresztą przedstawia się sprawa odmasowienia odbioru twórczości Tofflera(ów): we wstępie do wydanej w Polsce w 1996 r. Nowej cywilizacji wydawnictwo się chwali, że tę[odmasowioną] biblię ruchu demokratycznego udało się sprzedać w nakładzie milionów egzemplarzy, w 30 językach. Co jest najlepszym przykładem, na czym polega w istocie sens wiadomości dostarczanych masom przez firmę T & T. Tak bowiem jak w przypadku "odmasowienia", wszystkie inne wymienione powyżej, "dobrotliwe" na pozór cechy cywilizacji trzeciej fali maskują rzeczywistość dokładnie odwrotną.
A przecież i dzisiaj nie brakuje dowodów na to, że odwaga wciąż popłaca i to nawet w wojnach z USA. Przecież zarówno Wietnam, jak i wcześniej Korea dostarczyły przykładów, jak kraje gospodarczo słabe mogą zwycięsko stawić czoła superniehigienicznym, eksterminacyjnym metodom wojny, w jakich specjalizują się Stany Zjednoczone. Także Syria, której pancerne zagony - wskutek lenistwa ekip naprawczych - poniosły klęskę w 1973 r. w bitwie o wzgórza Golan, w kilka lat później powetowała sobie tę stratę z nawiązką, zajmując Liban chroniony przez międzynarodowy korpus "Pokój". W czasie tego, pracowicie przemilczanego przez tandem T & T epizodu, za pomocą niezwykle celnego uderzenia techniką "II fali" (kamikadze + 2 ciężarówki + dynamit) muzułmanie wysłali w Bejrucie na łono Abrahama kilkuset żołnierzy amerykańskich i kilkudziesięciu francuskich. I od tej pory w kontrolowanym przez Syrię Libanie zapanował spokój, czego nie da się powiedzieć o jego południowym skrawku, zajętym przez supernowoczesny Izrael.
Ćwierć wieku, jakie upłynęło od publikacji pierwszej wersji Szoku przyszłości, to jednak spory szmat czasu. Warto zatem ocenić kulturotwórczą (a ściślej - kołtunotwórczą) działalność Tofflera w świetle najnowszych teorii zmasowanego uderzenia informacyjnym "wirusem kulturowym", zwanym MEME (Memory Eradicating and Mind Emptying virus). Otóż umiejętnie zainfekowany wirusami klasy MEME Michaił Gorbaczow zupełnie zapomniał, o co walczyli jego przodkowie i zorganizował znaną, pozbawioną rozumu pierestrojkę, polegającą na otwarciu ZSRR na inwazję hord kupców i spekulantów. W rezultacie reform, zamiast przyobiecanego przez Tofflera "przetrwania dzięki przystosowaniu", naiwni autorzy pierestrojki - tacy jak Gorbaczow czy Rakowski - w ciągu zaledwie kilku lat zamienili się w polityczne trupy, pociągając za sobą w nicość zarządzane przez nich kraje (ZSRR, PRL) oraz organizacje. Natomiast ci samodzielni politycy, których nie udało się zatruć "wirusem przyszłości" - tacy jak Castro, Miloszewić czy wymieniany wcześniej Saddam Husajn - pomimo prób ich zamordowania (co się udało, za przyzwoleniem Gorbaczowa, w wypadku Ceasescu) nadal zachowują niezależność rządzonych przez nich krajów. (Celowy brak mechanizacji rolnictwa ułatwił zresztą bardzo przetrwanie Jugosławii w czasie niedawnej blokady ekonomicznej tego kraju.) Co ciekawsze, ci właśnie, wyraźnie marksizujący "dyktatorzy", wraz z białoruskim Łukaszenką zaczynają się przekształcać w centra Światowego Ruchu Oporu przeciw kolonizującej nas obecnie, ze wszystkich prawie kierunków, liberalnej... mendzie.
Na zakończenie tych "politycznie niepoprawnych" uwag, kilka szczegółów anamnezy - czyli medycznego przypomnienia sobie - kolejnych faz choroby ludzkości, jaką jest liberalizm, w psychologii określany jako rozwolnienie, rozmiękczenie zdolności skojarzeniowych kory mózgowej. Otóż wymyślanie ubezmóżdżających (a jednocześnie i zapełniających kiesy spekulantom) "wirusów kulturowych" od kilku już stuleci stało się ulubionym zajęciem ideologów burżuazji, a zwłaszcza burżuazji anglosaskiej, lubiącej się umoralniać lekturą czytanek z Pisma Świętego. Boć to przecież napisana już ponad dwieście lat temu, "przyszłościo-twórcza" rozprawa Adama Smitha o błogosławieństwach Niewidzialnej Ręki Rynku miała, w swej ukrytej intencji, zakamuflować fakty najzwyklejszego rozboju - a także i biologicznego wyniszczania - w jakim zaczęli się specjalizować angielscy kupcy już wtedy działający w skali całego globu. Najpierw celem ich komercyjnego podboju była Afryka, której ludność zredukowano aż o połowę wskutek "błogosławionego przez Boga" handlu niewolnikami. Później za pomocą metod pierestrojki wyniszczono ekonomicznie Indie,2) a w w. XIX przyszła kolej na Cesarstwo Chin, które rzucono na kolana za pomocą opium. Nie mówiąc już o Ameryce Północnej, której ludność rodzimą wykończono w dużej mierze za pomocą wódki.
Dzisiaj ciągle ta sama "światowa korporacja Pokój" zajmuje się łupieniem oraz biologicznym wyniszczaniem nie tylko ludności Iraku, ale przede wszystkim narodów słowiańskich, zwłaszcza tych "zarażonych" prawosławiem, kulturowo wywodzącym się z greckich, przedchrześcijańskich (i jednocześnie protokomunistycznych) marzeń o powrocie do "Wszechjedni". Bo właśnie w tych starożytnych, przedchrześcijańskich uwarunkowaniach tkwi podstawowe źródło różnic i zatargów między Wschodem i Zachodem. Ten ostatni, już od czasów Tertuliana mało wyćwiczony w dociekaniach nad istotą rzeczy, ponad tysiąc lat temu został zatruty bardzo prymitywnym wirusem umysłu wmontowanym w... Biblię, a w szczególności w Stary Testament. Zawarty w tym starożytnym "pocisku informacyjnym" MEME optymistycznie przepowiada, że (samo) wybrana Część (naród wybrany) ma prawo, za pomocą poznawczych oszustw, nie tylko sterroryzować i wyssać, ale także i wyniszczyć Całość ludzkości.3)
Nie będę tutaj rozszerzać sugestii, że taki patologiczny "program ewolucyjny" przypomina w swej istocie zachowanie się złośliwego nowotworu-mutanta, usiłującego wyssać i wyniszczyć "jednię pierwotną", jaką dla tego bezrozumnego stworzenia jest jego macierzysty organizm. Ograniczę się tutaj tylko do złośliwej uwagi, że tylko w zupełnie niezdolnych do dokonywania szerszych skojarzeń głowach mogła się narodzić dominująca dzisiaj na Zachodzie idea-potwór, że za pomocą wolnego handlu - wódką, opium, Biblią, lichwą, żywym towarem oraz narkotykami "techno" - będzie można doprowadzić do scalenia się ludzkości w jeden, powiązany autostradami, superorganizm. Ten "globalny supermarket", będący zwielokrotnioną kopią ogarniętych kultem ASS Stanów Zjednoczonych, aż do końca świata miałby się entuzjazmować chciwą konsumpcją produktów poznawczego kalectwa swych, coraz bardziej skretyniałych wskutek bezustannego siedzenia, elit.
Marek Głogoczowski
Chramcówki 10a
34-500 Zakopane
Jedna uwaga nasunęła mi się od razu. Przytoczoną przeze mnie w przypisie do "Korporacji Pokój"... przyszłościowo-twórczą myśl św. Izajasza (o nadchodzącym, wiecznym szczęściu dla wybrańców Boga i wiecznej nędzy dla wszystkich innych narodów) JMS rozwija w następujący, etycznie niemniej piękny sposób (s.38): Scenariusz postindustrialny należy do [naturalnie wybranej] mniejszości ludzi. Co się stanie z drugą, większą częścią? Chociaż zabrzmi to straszliwie pod względem moralnym, wydaje się, że dla nich nie ma ratunku. Wynika stąd logiczny wniosek, że Czytelnicy o tchórzliwym sercu winni natychmiast porzucić swe "przeklęte przez boga techniki" zacofane kraje i ustawić się w ogonku po wizę do Stanów Zjednoczonych. Co też wielu naiwniaków oraz chciwców czyni, nie podejrzewając nawet, że zstępują do krainy umarłych za życia (the living dead) ludzi przyszłości.
O tym "umieraniu za życia" w USA napisałem już przed kilkudziesięciu laty w Berkeley pracę The Not Too Divine Comedy, a także kilka artykułów w paryskiej "Kulturze". Obecnie pozwolę sobie unaocznić tę tezę przy pomocy zgromadzonych przez JMS materiałów. Otóż Autor Globalnych zagrożeń... jako największe zagrożenia dla świata przedstawia LDS (Life Destroing System), czyli System Niszczący Życie. Dość arbitralnie przy tym sugeruje on, że ten podobny do planetarnego raka system stanowią kraje zacofane, które (ponoć) są przeludnione i (ponoć) najbardziej niszczą środowisko. Dla mnie nie jest to argument mający poparcie w faktach. Akurat w Indiach oraz Nepalu spędziłem w sumie ponad rok życia i autorytatywnie zapewniam, że w tych krajach życie - we wszystkich jego biologicznych formach - jest nieporównywalnie bogatsze i mniej zatruwające otoczenie niż życie w Stanach Zjednoczonych z Europą Zachodnią pospołu.
Dlatego pozwolę sobie zdefiniować ściśle, co stanowi LSD... przepraszam LDS i na jakie instytucje należy wskazać, mówiąc o potworze funkcjonującym na kształt planetarnego raka. Otóż z definicji niszczącymi życie są wszystkie środki techniczne, jakich używa człowiek, aby zachować i rozszerzyć panowanie nad światem. A więc są to bomby (zwłaszcza bomby neutronowe), broń wszelkiego typu, pestycydy, herbicydy oraz wszelkie inne środki sterylizujące, czyli wyjaławiające z życia. Życie zabijają też "pokojowe" ludzkie wytwory, takie jak szosy, autostrady, samochody, hipermarkety i wszystkie inne nasze, coraz bardziej aseptyzowane budowle. No i oczywiście, wyższe formy życia zabijają wychwalane przez JMS urządzenia "III fali", takie jak komputery, telefony komórkowe oraz infostrady. Te ostatnie, poprzez ograniczanie możliwości "organoleptycznego" życia towarzyskiego, przyczyniają się do wymarcia - wskutek nieużywania - w głowach ich fanów całkiem sporej ilości szarych komórek, zwłaszcza tych odpowiedzialnych za wyższe, prospołeczne odruchy mózgu. (Przystosowawczą eliminację nadmiarowych neuronów młodzież ułatwia sobie za pomocą ogłuszania się narkotykami oraz rockową muzyką; ogólnie się ocenia, że osobniki silnie udomowione posiadają o kilkadziesiąt procent mniej mózgu niż spokrewnione z nimi osobniki żyjące w stanie dzikim. Kto nie wierzy, niech się zapyta Janusza Korbela).
Wskazywałem już wcześniej - chociażby na Kongresie Zielonych, dobrze mi zapamiętanym przez działaczy GAN-gu2) - że sercem (a jednocześnie i Rozumem) LDS, czyli Systemu Eksterminującego Życie, jest Światowy System Bankowy. Ten znany już w czasach "kupców ze Świątyni" system po prostu wymusza, poprzez mechanizm procentu składanego, czyli lichwy, ciągłe mnożenie przedmiotów mających wartość pieniężną, a więc przede wszystkiem tych służących wyjaławianiu, niszczeniu nieudomowionych form życia. Tenże System Bankowy (o czym doskonale wiedział chociażby Kościół katolicki przed swym duchowym upadkiem) jest podstawowym czynnikiem powodującym, że kraje biedniejsze i biedniejsi ludzie do "końca świata" już się nie wygrzebią z nowoniewolniczej zależności od superbogatych. Wychwalany zaś przez Tofflera (oraz JMS) hiperindustrializm powoduje, że wszystkie te czynniki sterylizujące (i ubezmóżdżające) procesy życiowe oddziałują szybciej, lepiej i w sposób bardziej zmasowany. Dlaczego jednak cytowani przez JMS autorzy unikają prostego, dobrze znanego wiek wcześniej skojarzenia, że istotą raka, który toczy ludzkość, jest właśnie system bankowy, którego patologiczny przerost obserwujemy chociażby dzisiaj w Warszawie? Co więcej, ci wyraźnie zainfekowani wirusem MEME intelektualiści "na całego" starają się nam wcisnąć ciemnotę, że dotknięte cywilizacyjnym rakiem są, niszczone obecnie przez Bank Światowy, narody uboższe. Wytłumaczenie tego charakterystycznego dla ideologów burżuazji zjawiska systematycznego załamania rzeczywistości podał, często cytowany przeze mnie, Noam Chomsky: specjaliści od public relations, robiący karierę w Stanach Zjednoczonych, mają wyćwiczony, automatyczny odruch kieszonkowego złodzieja, który wskazując na ofiarę swojej agresji pierwszy zaczyna krzyczeć "łapać złodzieja". Jak twierdzi doświadczony w walce z mass mediami Chomsky, aby ten trik się udał, większość musi być w jakiś sposób przekonana do "racji" agresora. Ponieważ prawie całość mass mediów, włączając w to wielkie domy wydawnicze, jest kontrolowana przez gigantyczne korporacje bankowe, więc warunek konieczny do skutecznego robienia nam wody z mózgów jest w krajach demoliberalnych spełniony.
Co zatem w nieodległej przyszłości nas czeka? Z tekstu Jana Marii Szymańskiego wynika, że będzie to kolejna powtórka z historii: w XIX w. kolonizujący Nowy Świat protestanci z Biblią w ręku oraz gangsterzy - dzięki kolejom żelaznym, bankom, broni szybkostrzelnej oraz oczywiście wódce - eksterminowali na kontynencie północnoamerykańskim nie tylko 105 plemion indiańskich, ale i ok. 20 mln bizonów. W wieku nadchodzącym ich potomkowie chcą powtórzyć ten wyczyn - tym razem dzięki rozwojowi sieci autostrad, infostrad, "inteligentnych tomahawków" i oczywiście narkotyków "techno" - już na skalę całego globu. Bo to jest to, do czego w całej istocie sprowadza się demoliberalizm i zrodzone w jego "otoczce duchowej" idee-potwory. Po prostu jest to (by użyć ulubionego przez JMS skrótu angielskiego określenia) MENDA, czyli Multiform, Early Neutronal Death-inflicting Agent.
Marek Głogoczowski
Robert, jeżeli podajesz jakieś informacje, może warto je sprawdzić. Piszesz o zabójstwach noworodków w Chinach,1) opisanych przez nie kogo innego a markiza de Sade'a, o których on sam już mówi na podstawie lektury, którą kiedyś tam czytał. Jak przypuszczam - w książce, o której piszesz, uwaga była raczej skierowana w inną stronę, a temat chiński wyniknął jakoś przy okazji. Czy uważasz takie źródło za na tyle wiarygodne, aby rozpowszechniać tego typu informacje (jeśli nieprawdziwe, to - bądź co bądź - są to pomówienia) publicznie?2) Wspomniana informacja wydaje mi się częścią większej, już z kilku tekstów, kampanii mającej chyba przekonać czytelników, że ludzie na Wschodzie są tak źli, że... no właśnie, co? Jakie znaczenie ma to, że w Indiach są nie tylko wegetarianie3) (twierdzić coś przeciwnego to jakby uważać, że w Polsce są sami katolicy)? Jaki to ma związek z duchowością, która stamtąd pochodzi? Czy system jogi (mam tu na myśli całościową koncepcję a nie wyrywki) jest mniej doskonały przez to, że stosują go nieliczni? Czy może próbujesz obalić twierdzenie, że jogini (i ludzie wierni innym tradycjom duchowym) to większość ludności Indii (to znów, jak gdyby obalać fałszywą, w sposób oczywisty, tezę, że w piątek pości cała Polska)? Czy eksponowanie negatywnych stron życia innych warte jest tyle energii? No i znów pojawia się kwestia wiarygodności źródeł. Powołujesz się przy okazji Indii na kilka - czy uważasz, że faktycznym ich (zwłaszcza prasy) celem jest wierne przekazanie informacji?4) Nie byłem w Indiach, znam kilka (-naście?) osób, które tam były. Z ich relacji wiem, że wegetarianizm jest tam czymś oczywistym (są rejony, gdzie tak nie jest - tak, jak dla każdej reguły, są wyjątki), a w ogóle jest to bardziej zbiór wielu różnorodnych kultur, tradycji niż coś, co można traktować jako jednolitą całość.
Z kolei teza (uduchowione mogą być tylko nieliczne jednostki), którą próbujesz podobno udowodnić5) jest chyba efektem skrajnej rozpaczy. Zakładając, że masz rację, możemy sobie odpuścić wszelkie działania mające na celu poprawę istniejącej sytuacji. Bo jeżeli natura ludzka jest zła, to nie ma mowy o budowaniu innego świata niż zły. Człowiek jest zbyt sprytny, ominie wszelkie mechanizmy kontroli, jakie uda Ci się wymyślić. No, i kto miałby sprawować tę kontrolę? "Uduchowione jednostki" (które też orzekają, kto jest "uduchowiony")? Wiesz, nie Ty pierwszy chcesz w ten sposób zbawiać świat; czym się to kończyło - można sprawdzić w podręcznikach historii. Zbawiający zawsze wiedzieli, co i w jaki sposób trzeba poprawić, uważali, że gdy się to zrobi (środki nieważne), będzie OK. I byli pewni swych racji. Dostrzegasz podobieństwa? Nie odpowiedziałeś na mój ostatni, grudniowy e-mail, więc nie wiem, na jakiej podstawie Ty jesteś pewien swoich racji. Może odpiszesz w ZB?
Efektem rozpaczy jest też chyba wiele Twoich tez z artykułu W obronie ekstremizmu,6) które podane tam są niemalże jako wielokrotnie sprawdzone fakty. Skąd Ty np. wiesz, że społeczeństwo nigdy nie będzie sprzyjać ich [ekologów] działaniom, znasz przyszłość? Piszesz, że Ziemia nie jest skazana na sukces. Fakt - nie jest, ale czy trzeba z tego powodu walczyć o przeżycie planety? To trochę jak "walka o pokój". Z kim chcesz walczyć? Z tymi wszystkim ludźmi, którzy tak naprawdę "nie wiedzą, co czynią" albo może im nie zależy? I dla kogo ta walka? Jeśli inni akceptują sytuację (działaniem, a nie słowną deklaracją, że im nie odpowiada), to zostaje samotny Robert, który chce skroić świat na miarę swoich ideałów i wziąć wszystkich "za mordę". To osamotnienie wydaje się zresztą celowe. Sam odrzucasz ludzi, którzy chcą coś robić, ale... noszą skórzane buty,7) używają "testowanych" kosmetyków, mają całkiem inną koncepcję życia czy ekologii niż Twoja.
To, co piszę jest może nieco przejaskrawione, ale dla mnie wynika wprost z Twoich tekstów - jeśli się gdzieś mylę, pokaż gdzie.
Tadeusz Bela
e-mail: tadb@hoth.amu.edu.pl
Właśnie porządkuję sobie różne rupiecie i znalazłem parę bardzo starych numerów ZB. Nie chcę ich wyrzucić na makulaturę, więc mogę oddać te numery chętnym. Są to:
Zainteresowani niech przysyłają koperty A5 ze znaczkami.
Pozdrawiam
Przemek Nowak
Malczewskiego 5/43, 35-114 Rzeszów