Strona główna   Spis treści 

ZB nr 3(129)/99, 16-30.4.99
POLEMIKI - OPINIE - KOMENTARZE

DZIEDZICTWO REALNEGO SOCJALIZMU
TRZYMA SIĘ MOCNO

Z początkiem kwietnia "Gazeta Wyborcza" ("Gazeta w Krakowie" z 7.4.99) przedstawiła dramatyczną sytuację mieszkańców osiedla Wodna w Trzebini, zagrożonego wskutek rozpoczęcia przez Kopalnię Węgla Kamiennego (KWK) "Siersza" wydobycia węgla z filaru oporowego znajdującego się pod tym osiedlem.

Oczywistym skutkiem tego podziemnego rabunku stało się zagrożenie tworzących osiedle domów, przeważnie niewielkich budynków, zamieszkałych głównie przez emerytowanych pracowników tejże kopalni. Godzi się przypomnieć, że w latach 70. - "za Gierka" - też przystąpiono do wydobycia węgla z filaru oporowego pod śródmieściem Bytomia, czego skutkiem była zrujnowanie tego częściowo zabytkowego śródmieścia. Wtedy czyniono to w imię propagandowego hasła - "żeby Polska w siłę rosła, a ludziom żyło się dostatniej", hasła kłamliwego, jak cała komunistyczna propaganda. W istocie szło o to, żeby w gospodarce rosnących niedoborów zapewnić "za wszelką cenę" węgiel potrzebny sowieckiemu imperium, "żeby rosło w siłę". Dzisiaj chodzi o zgoła inne sprawy, których jednak niektóre koła również skłonne są bronić "za wszelką cenę" (tutaj za cenę rujnowania domostw i skażania atmosfery siarką). Ten rozpaczliwy rabunek, zresztą wysoce zasiarczonego, węgla podjęła KWK "Siersza" w obliczu zagrożenia bankructwem, w efekcie którego zatrudnieni tam ludzie utracą pracę. Kolejne doniesienie prasowe o kłopotach ekonomicznych KWK "Siersza" dotyczyło seminarium zorganizowanego przez Fundację Promocji Gospodarczej Regionu Krakowskiego, nad którym honorowy patronat objął sam wojewoda małopolski. Ogniskowało się ono wokół "ratowania miejsc pracy" w KWK "Siersza", której wysiłek ma być przykładem wartym upowszechnienia, popartym przez wspomnianego wojewodę oraz związki zawodowe, parlamentarzystów i samorząd terytorialny ("Gazeta Wyborcza" z 20.4.99). W zakończeniu tej ostatniej publikacji prasowej wskazano, iż na seminarium ani słowem nie wspomniano o opisanych wcześniej przez "Gazetę Wyborczą" szkodach górniczych stawiających mieszkańców osiedla Wodna w dramatycznej sytuacji.

Opisana sprawa w sposób wysoce znamienny ukazuje stosunek "Solidarnościowej związkokracji" do ochrony środowiska, która to w konkurencji z obroną miejsc pracy po prostu się nie liczy. Zwracałem na to uwagę przy różnych okazjach, a pisali o tym także inni autorzy.1) Przeciwko zgubnej "związkokracji" wypowiadał się ostatnio także polski Buisness Center Club (ta sama "Gazeta Wyborcza" z 20.4.99), zresztą bynajmniej nie w związku z ochroną środowiska. Zrzeszeni w tej organizacji przedsiębiorcy wskazywali m.in. na katastrofalne zamiary dalszego dotowania, zamiast restrukturyzowania, nierentownych, ale strajkowo groźnych gałęzi przemysłu: górnictwa i hutnictwa (także "Ursusa"). Chociaż przedsiębiorcom chodziło jedynie o powodowane taką polityką ekonomiczne obciążenia dla społeczeństwa, to samo dziedzictwo przemysłowe realnego socjalizmu niesie nadal także wielkie zagrożenia ekologiczne.2) Nie znaczy to oczywiście, żeby tylko to dziedzictwo generowało uciążliwe dla nas zagrożenia ekologiczne. Także rozwijająca się szybko gospodarka rynkowa niesie właściwe dla niej postacie zagrożeń ekologicznych (jak choćby związane z eksplozją motoryzacyjną czy lawiną pokonsumpcyjnych nierozkładalnych odpadów). Mimo tego nie należy zapominać o ciągle niszczącym środowisko dziedzictwie przemysłowym realnego socjalizmu, jak to wykazał ostatnio choćby przykład kłopotów z KWK "Siersza".

Tak to współrządząca dziś "Solidarność" stoi wobec swego rodzaju "kwadratury koła": wspierała ją wielkoprzemysłowa klasa robotnicza, która przyczyniła się do obalenia komunizmu, niezdolnego do zaspokojenia potrzeb społeczeństwa (w tym także tejże klasy robotniczej) wskutek obciążenia gospodarki wykreowanym przez ten komunizm nieefektywnym przemysłem. Dzisiaj zaś "Solidarność" wzbrania się przed likwidacją tego przemysłu, albowiem jego pracownicy stanowią główną bazę społeczną polityczno-związkowego ruchu "Solidarności".

Andrzej Delorme



1) Np. Z. Bauer [w:] "Zadanie" nr 1/94, s.37.
2) Na które jeszcze kilka lat temu wskazywano w raporcie dla Rady Klubu Rzymskiego A. Kinga i B. Schneidera Pierwsza rewolucja globalna. Jak przetrwać?, Warszawa 1992, s.53.

początek strony

MÓJ BRAT TOMASZEWSKI

Bardzo nie lubię Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, wicepremiera Janusza Tomaszewskiego. Po pierwsze dlatego, że poglądy polityczne tego mechanika samochodowego z Pabianic dalekie są od moich. Po drugie zaś (czego bardzo się wstydzę) dlatego, że jego pełna buty twarz wzbudza we mnie jakieœ bardzo złe uczucia. Natomiast - muszę oddać panu Tomaszewskiemu sprawiedliwość - moja antypatia do niego nie ma nic wspólnego z jego stosunkiem do zwierząt. Nie znam ministra Tomaszewskiego osobiście, więc absolutnie nie mogę wypowiadać się w tej sprawie. A wydane przez resort pana ministra rozporządzenia wcale nie dają mi podstaw sądzić, iż Janusz Tomaszewski zwierząt nie lubi.

Jak to? - zakrzykną Czytelnicy. Jak może lubić zwierzęta ktoś, kto przywrócił instytucję hycla? Kto chce pozabijać wszystkie bezdomne psy i koty? Kto wymyślił listę 11 ras psów, którym nie wolno mieszkać w naszym kraju?

Z całą odpowiedzialnością chciałem więc napisać, że gdybym to ja piastował urząd ministra spraw wewnętrznych i administracji, wydałbym rozporządzenia prawie że identyczne co do treści, jak rozporządzenia wydane przez Tomaszewskiego.

Abstrahując już od tego, że to przecież nie minister Tomaszewski osobiście pisał te rozporządzenia, tylko zatrudnieni przez ministerstwo prawnicy, trzeba głośno i wyraźnie stwierdzić, że to nie widzimisię Tomaszewskiego nakazało mu np. wydanie słynnego rozporządzenia "w sprawie hycli", tylko wielce szanowni Panowie Posłowie i Panie Posłanki poprzedniej kadencji, którzy w sierpniu '97 zagłosowali za nową ustawą o ochronie zwierząt.

Otóż art. 11 ust. 2 ustawy z 27.8.97 o ochronie zwierząt (Dz.U. Nr 111 poz. 724) wyraźnie stanowi, iż: Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji w porozumieniu z Ministrem Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa określi, w drodze rozporządzenia, zasady i warunki wyłapywania bezdomnych zwierząt. No i minister Tomaszewski określił - zresztą nawet nie wysilił się zbytnio, bo po prostu przepisał żywcem art. 11 ustawy, dolewając trochę wody. Przyznajmy sprawiedliwie, że minister w swoim rozporządzeniu nie pozwolił łapać zwierząt byle komu i byle jak, lecz zaznaczył wyraźnie, iż np. na co najmniej 21 dni przed wyłapywaniem trzeba mieszkańców gminy powiadomić: kto wyłapuje i gdzie wyłapane zwierzęta trafią. Stwierdzono też jednoznacznie, że używane przy wyłapywaniu zwierząt bezdomnych urządzenia i środki nie mogą stwarzać zagrożenia dla ich życia i zdrowia ani zadawać cierpienia. Czego chcieć więcej od AWS-owskiego ministra?

Oj, ileż było krzyku organizacji ekologicznych, narzekania na pana ministra, protestów. Stwierdzono, że to rozporządzenie jest niezgodne z duchem ustawy. No proszę, taka ładna, wywalczona, wypieszczona ustawa, a tu pan Tomaszewski płodzi sobie coś niezgodnego z jej duchem. Jeśli rozporządzenie Ministra jest niezgodne z duchem ustawy, to duch ten chyba opuścił jej art. 11. Co miał bowiem zrobić biedny minister? Nie wywiązać się ze swoich obowiązków, tak jak pan Minister Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej Jacek Janiszewski, który przez półtora roku nie umiał wydać krótkiego rozporządzenia precyzującego, któż to taki przyuczony ubojowiec, w związku z czym od 1.1.99 Polska oficjalnie przeszła na wegetarianizm? Siadł sobie pan wicepremier Tomaszewski w gabinecie i wypełnił wolę posłów - określił warunki wyłapywania bezdomnych zwierząt. Naprawdę uważam, że już lepiej tego zrobić nie można było. Pamiętajmy, że to nie minister wymyślił instytucję hycla, tylko posłowie pracujący nad ustawą. Tomaszewski jedynie określił warunki. Pretensje miejmy do parlamentarzystów, a nie do ministra.

Analogicznie sprawa ma się z listą 11 ras psów, na których utrzymywanie i hodowlę należy posiadać zezwolenie. Odpowiednia delegacja w ustawie mówi: Wykaz ras psów uznawanych za agresywne, których utrzymywanie wymaga zezwolenia właściwego organu gminy, oraz warunki wydawania zezwoleń określi, w drodze rozporządzenia, Minister Spraw Wewnętrznych i Administracji, po zasięgnięciu opinii Związku Kynologicznego w Polsce. No więc znów usiadł Tomaszewski i napisał. I tak dobrze, że tylko jedenaście ras psów mu przyszło do głowy, a nie sto jedenaście. Co zaś dziwi mnie najbardziej, to fakt, że najgłośniej przeciwko rozporządzeniu protestował Związek Kynologiczny. No to jak - zasięgnął Tomaszewski ich opinii czy nie zasięgnął? Chyba jednak jakoś z nimi rozporządzenie konsultował, skoro jest takim dobrym ministrem i bez szemrania wypełnia wolę Sejmu.

W opozycji do pracowitego, grzecznego Tomaszewskiego postawić można leniwego, niesubordynowanego Janiszewskiego.*) Resort tego ostatniego pana wciąż zalega bowiem z wydaniem następujących rozporządzeń i innych aktów:

Uff, i to wszystko na głowie jednego Jacka Janiszewskiego, który i tak ma już niezły cyrk z panem Lepperem. Aż łza się w oku kręci...

Krzysztof A. Wychowałek
Ośrodek Działań Ekologicznych "Źródła"
e-mail: kaw@zrodla.most.org.pl



*) W czasie, gdy powstawał niniejszy artykuł, Jacek Janiszewski piastował jeszcze funkcję Ministra Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej.

początek strony

ROZKWIT GOSPODARKI, UPADEK LUDZKOŚCI!

Gdy mój historyk określił anarchizm jako cofnięcie się ludzkości w ramy prymitywizmu, czyli relacje i stosunki jednostek do czasu kamienia łupanego, omal nie popadłem w zachwyt.

Pominął jednak o tyle ważne szczegóły z historii ludzkości, że - tak czy owak - zmieniają one wartość ludzkiego postępu. O ile za czasów owego "prymitywizmu" człowiek częściej używał instynktu przetrwania, to o tyle wraz ze zbliżaniem się (w zarysie historycznym) ludzkości ku czasom współczesnym, człowiek używał więcej rozumu. Pytanie tylko - do czego? Choćby do rozwoju swoich morderczych skłonności, doskonalenia przymusów,1) degradacji środowiska naturalnego (i pomimo że ludzkość w początkowym okresie swego istnienia nie zdawała sobie sprawy ze swego ujemnego wpływu na przyrodę, to takiej potrzeby nie było. Dziś zdajemy sobie sprawę, ale nic sobie z tego nie robimy, a skutki cywilizacji bardzo odczuwamy), manipulacji jednostkami, alienacji - i tu skłonię się nawet do stwierdzenia, że nie tyle jednostki co... człowieka jako gatunku. Chcę tu jednak dodać, że ów postęp cywilizacyjny nie przebiegał równomiernie na całym świecie. Kształtował się właściwie tylko wśród ludów Europy (choć są wyjątki, gdzie za sprawą bogatej kultury i tradycji ludu danego terytorium nie poddawały się radykalnym zmianom zachodzącym na zachodzie Europy - mam tu na myśli Polskę za czasów samorządnego szlachectwa2), bo tylko tu została zachwiana i później zatarta granica samostanowienia kulturowego i jestestwa tradycji ludów. To, co rdzenne i oryginalne, przelewało się z jednego terytorium na drugie, częściowo za sprawą identyfikowania się rządzących i jednostek z nimi związanych (patrz - równomierne przechodzenie z ustrojów "przestarzałych" w te, które bardziej odpowiadały realiom teraźniejszości i przyszłości), a częściowo poprzez zapożyczenie z dorobku kulturowego danego kraju jakichś jego charakterystycznych cech.

Jedynie na kontynentach Afryki i Ameryki, wśród rdzennej ludności kształtowały się i przelewały z jednego pokolenia na drugie kulturowe dorobki pokoleń, aż do czasów kolonizacji, kiedy za sprawą zbrojnych najazdów i wkroczenia zinstytucjonalizowanych cywilizacji zostały zachwiane pierwotne, plemienne i wolne cechy kulturowe. W końcu zatarte zostały nawet tysiącletnie (na szczęście (?) tylko niektóre) pierwowzory rdzennej ludności (ludności wolnej, która nie utworzyła formy państwa - przymusu, lecz rozwijała wspólnoty plemienne) np. niektórych plemion indiańskich i afrykańskich (murzyńskich). To właśnie za sprawą działalności kolonizacyjnej, ewolucji gospodarczej krajów "wysoko rozwiniętych" (europejskich, później azjatyckich, amerykańskich), doprowadzono do całkowitego i szybkiego rozrostu gospodarczego na "całym świecie". Przypada to na czasy przemian gospodarczych, powstawania nowej siły, kapitalizmu (wiek XIX) czy działalności politycznej liberałów. Później zarysowuje się w coraz drapieżniejszej formie, aż do schyłku XIX i początku XX stulecia, kiedy w najwyższym etapie imperializmu (to nie głównie z powodu niepodległościowych dążeń uciskanych "państw", ale ponieważ elitom rządzącym - kapitalistom było za mało i chciano poszerzać swoje wpływy, np. Niemcy, Japonia) doszło do starć interesów i wybucha I wojna światowa. Po jej zakończeniu następują nowe przemiany. Totalitaryzm zasadza się w militaryzmie i gospodarka częściowo opiera się na produkcji broni - przygotowania do II starcia. I nawet takie -izmy jak komunizm, opowiadające się za pokojem, przyłączają się do konfliktu (patrz - bolszewicy przejmują władzę w Rosji w czasie I wojny światowej).

Na czym polegał ów rozwój cywilizacji? Na ciągłym pogrążaniu się w coraz to zmyślniejszych przymusach. Rozkwit gospodarki zaś - na przechodzeniu z ustrojów niewolniczych, feudalnych do bardziej swobodnych (gdzie adekwatnie ze zmianami kapitał mógł swobodnie przepływać i kumulować się), które to wyeliminowały kulturowy i tradycjonalny dorobek społeczeństw. Społeczności zatarły swobodne stosunki i relacje między jednostkami, zagłębiając się w relatywnych relacjach kapitalizmu czy komunizmu (w pierwszym - konsumpcjonizm, ślepota i tzw. swoboda konkurencji/wolny rynek zredukowana/y przez państwowy ingerencjonizm, a w drugim - totalitaryzm i zacieśnianie swobód obywatelskich hasłem (nie)równości oraz owym dogmatyzmem), które "zadomowiły" się w świadomości jednostki społecznej i w swój charakterystyczny sposób kształtowały ją. Tragiczne bowiem skutki przyniósł ów rozwój - gospodarka opiera się na produkcji broni, która także podlega rozwojowym uwarunkowaniom - także się rozwija. Tragiczne, bo gospodarka przyczynia się do śmierci ludzi. Czym jeszcze ten rozkwit się charakteryzuje? Głównie, na przykładzie kapitalizmu, bardzo dziwnym rozdzieleniem kapitału, gdzie 20% ludności żyje w niedostatku, a blisko 50% oscyluje wokół skrajnej nędzy. Skrajna, tzn. trzeba się mordować, aby mieć ten przysłowiowy "kawałek chleba". W globalizacji "wolno"rynkowej gospodarki (na przykładzie UE i wielkich ponadnarodowych koncernów) już nie gospodarka służy człowiekowi, lecz na odwrót. A władze bardziej skupiają się na podtrzymaniu kapitalizmu jako takiego, niż dofinansowaniu tych działów gospodarki, które stanowią jej podstawę i zapewniają wiele miejsc pracy - służą społeczeństwu. W końcu mamy do czynienia z tak drapieżnym rodzajem gospodarki, że w jej realizacji nie uwzględnia się przyszłych następstw, czy to na forum ekologicznym czy ekonomicznym (podaż przewyższa popyt), a nawet społecznym - brak miejsc pracy i nierówność majątkowa prowadząca do tworzenia się dwóch światów: bogaczy i biedoty. Jeśli ktoś widzi w tym dodatnie aspekty, to właściwie w jego mniemaniu o żadnym upadku ludzkości nie ma mowy. Jedynie o rozwoju, z tych prymitywnych form do dzisiejszego świtu ludzkości, "racjonalnego" i ciągle wzrastającego ku nowym wyzwaniom instrumentalności i instytucjonalności działań człowieka.

Według mnie, zatracenie swych kulturowych korzeni wspólnoty plemiennej - tak bardzo związanej z naturą (co przejawia się m.in. w czczeniu zwierząt) - jako źródła mądrości i prawdy życia, na rzecz rozwoju cywilizacyjnego - gospodarki - poprzez zfundamentalizowanie nieswobodnych relacji międzyludzkich - zatracenie spontaniczności - w formie państwa przymusu i monopolisty jest upadkiem (kulturowym) ludzkości. Z którego - bez zrzucenia przymusu i ograniczeń "kulturowych" kapitalizmu (innych form państwa), poczucia wspólnoty i współzależności (ale tylko w niektórych sytuacjach) ludzkiej, obrania innej formy realizacji życia, bardziej swobodnej, kontrolowanej oddolnie (przez samodzielny organ - jednostkę), spontanicznej i patrzenia nie tylko globalnie, ale i lokalnie (światopogląd przyćmiewa rdzenne i ludzkie uwarunkowania) - nie zdołamy się podnieść. Nie jestem prymitywistą, ale znacznie bardziej wolę prymitywniejsze i rdzenne uwarunkowania kulturowe (bardziej zrozumiałe niż te dzisiejsze, zmasakrowane przez cywilizacyjny rozwój). Odrzucam wszelkie przejawy ingerencjonizmu, niewoli, przymusu, nierówności, jeśli narzucają mi się wbrew mej woli. Pozostawiam swobodnie zaś te, które pozostawiają mnie w swobodzie.

Tomasz Ofman



1) Istotą przymusu jest trwałe zmuszanie jednej strony przez drugą do postępowania wedle ustalonej reguły zmuszającej strony. Często zmuszająca strona posiada środki ku temu - w tej sytuacji pod tym pojęciem rozumiem państwo, jak i te instytucje, które przez posiadanie zorganizowanego aparatu przymusu w trwały sposób ograniczają swobodę jednostki, a w końcu i społeczności.
2) Za czasów panowania sejmów i sejmików szlacheckich, oddolnych rządów, szlachta urzeczywistniła w dziejach polskości życie oparte na wspólnocie lokalnej i narodowej (wspólnocie sąsiedzkiej, aż po federację tych sąsiedztw - rzeczpospolitą*)), gdzie więzi osobiste ważniejsze były od instytucjonalnych - gdzie ta grupa tworzyła własną (dalece już uformowaną w przeszłości) kulturę wspólnot naturalnych. Życie skupiło się na wsi, bliski kontakt z naturą i ludźmi - policentryzm i samowystarczalność, w przeciwieństwie do zachodnich form kultury mieszczańskiej, gdzie w głównej mierze tworzyły się ośrodki odgórnej władzy. M.in. Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu pojawiającej się modzie na francuskie naśladownictwo przeciwstawia głębokie kulturowe poczucie polskości i samostanowienie szlachty, neguje także pojawiający się kosmopolityzm.
*) Użyłem tu cytatów z artykuliku Janego, który tematem społeczności lokalnej - sarmackiej zajął się szerzej (Niektóre aspekty dziejów społeczności lokalnej [w:] "Inny Świat" nr 10).
3) Państwo, posiadając zorganizowany aparat przymusu (np. prawo), może w dogodny sposób przejąć jakąś gałąź gospodarki i posiąść na nią monopol (dziś np. wódka) i czerpać z tego zyski.

początek strony

EKSTREMIZM - TAK; IZOLACJONIZM - NIE

Wypowiedź Roberta Surmy W obronie ekstremizmu1) jest niewątpliwie cenna. Zgadzam się, że przy tak niskiej świadomości ekologicznej i tak konsumpcjonistycznym nastawieniu większości społeczeństwa, jak ma to miejsce obecnie, wiele działań w obronie Ziemi sprzecznych jest z wolą tzw. szerokich kręgów. Rozumiem potrzebę akcji bezpośrednich, działań ekstremalnych, solidaryzuję się z ludźmi, którzy je podejmują i jestem dla nich pełen szacunku. O tyle oczywiście, o ile są to działania przemyślane i uzasadnione, a żeby to ustalić, to trzeba by już rozpatrywać każdą akcję z osobna w kontekście szeregu okoliczności.

Niepokoją mnie jednak niektóre wątki owej wypowiedzi. Przebija z niej wyraźna pogarda dla egoistycznej, tępej masy. To właśnie z takich zgorzkniałych idealistów, przeświadczonych o tym, że większość to motłoch, biorą się fanatycy. Mam też wątpliwości, czy aby za tą idealistyczną otoczką nie kryje się skrajnie wybujałe, egoistyczne przeświadczenie o własnej wyjątkowości. No bo dla kogo właściwie kolega Surma pragnie bronić Przyrody? Dla siebie samego i garstki towarzyszy-ekstremistów? Pewnie mi zaraz odpowie, że dla Przyrody samej, będącej wartością samą w sobie. Zgoda, lecz czy owa pogardzana ciemna masa nie jest, jakkolwiek nieświadomie, częścią Przyrody? Jak można prawdziwie kochać inne gatunki, nie lubiąc nawet własnego?

Nie zgadzam się wcale z twierdzeniem, że społeczeństwo nigdy nie będzie sprzyjało naszym działaniom. Tezie tej przeczy choćby fakt, że podczas cieszącej się dużą oglądalnością debaty telewizyjnej nt. olimpiady w Tatrach zdecydowana większość dzwoniących do studia, ku wielkiemu zaskoczeniu i zakłopotaniu dziennikarza prowadzącego program, wypowiedziała się przeciw olimpiadzie.2) Są więc podstawy do pewnej dozy optymizmu, zaś niedocenianie ludzi to taki sam błąd, jak ich przecenianie.

Ruch ekologiczny może zyskać szerokie zaplecze społeczne (przykład - Niemcy) i musi do tego dążyć. Byle nie poprzez spłycanie przesłania. Na pewno lepiej jest podnosić świadomość własną i "innych", pociągać tych "innych" za sobą niż zniżać się do ich poziomu byle tylko zyskać ich poklask. Nie można dopuścić do izolacji społecznej ruchu ekologicznego. Nie możemy być postrzegani jako dziwna i do tego niebezpieczna "sekta". Akcje bezpośrednie bywają potrzebne, mogą być wręcz konieczne, powinny jednak stać za nimi możliwie jak najszersze kręgi ludzi, którzy rozumieją ich sens, nawet jeśli sami nie odważyliby się je przeprowadzać. Należy dążyć do tego, aby ekstremiści narażający się na przemoc i represje byli przez sporą część społeczeństwa postrzegani jako bohaterowie a nie jako banda groźnych oszołomów. Garstka przez nikogo nie rozumianych ekstremistów prowadzących wojnę partyzancką nie tylko przeciwko wielkim koncernom oraz strukturom władzy, ale też przeciw ogółowi obywateli skazana jest na klęskę. Państwo dysponuje przecież potężnym sztabem profesjonalistów od zwalczania tego typu działalności, a mając społeczne przyzwolenie zrobi z nich użytek maksymalny. Akcje bezpośrednie muszą być połączone z akcjami propagandowymi, uświadamianiem, edukowaniem społeczeństwa. Oprócz wymiaru ekonomicznego, wyrażającego się w przeliczalnych na pieniądze stratach zadanych danemu niszczycielowi Przyrody muszą mieć one i wymiar symboliczny, jakąś wymowę zrozumiałą dla społeczeństwa.

I wreszcie ostatnia kwestia, która być może powinna być poruszona jako pierwsza. Nic chyba tak nie osłabia i tak niezbyt licznego ruchu, jak dzielenie go na frakcje i frakcyjki. Jest nas naprawdę za mało, abyśmy mieli jeszcze się dzielić, oskarżając się nawzajem o zbyt mały/zbyt wielki radykalizm, ugodowość, ekstremizm itp. Walczymy przecież właściwie o to samo, posługując się różnymi metodami determinowanymi w znacznym stopniu przez indywidualne predyspozycje. Jedni czują powołanie do akcji bezpośrednich, drudzy do - być może mniej spektakularnej - "pracy u podstaw", tj. uświadamiania "mas", współpracy z mediami, inni do pracy naukowej, jeszcze inni do wchodzenia w struktury mniej lub bardziej oficjalne, aby i tam wnieść treści ekologiczne. Ważne jest, aby się nawzajem od siebie nie odcinać, nie izolować się jedni od drugich i od społeczeństwa, którego jesteśmy częścią tak jak ono jest częścią Przyrody.

Olgierd Dilis
Krepowieckiego 9/90
01-456 Warszawa



1) Robert Surma, W obronie ekstremizmu [w:] ZB nr 24(126)/98, ss.50-52.
2) AJK, Debata olimpijska w TVP [w:] "Dzikie Życie" nr 12/1(54/55).

początek strony

PARĘ REFLEKSJI NA TEMAT TOZ

Oczywiście istnieją w Polsce oddziały Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, które należycie wywiązują się ze swoich obowiązków, a nawet wykraczają poza nie. Chwała im! Jednak tych negatywnych przykładów jest dużo więcej. Według mojej oceny bilans jest ujemny. Czy nie lepiej byłoby dla zwierząt, aby zlikwidować w Polsce TOZ?

Przeciętny człowiek niewiele wie o mechanizmach działania tego towarzystwa. Jeśli widzi schronisko w opłakanym stanie, zmarznięte i wygłodzone psy... to winą obarcza albo Urząd Miasta, albo diabła, albo żydów, komunistów lub masonów... Nikomu nie przyjdzie do głowy, iż fundusze, jakie TOZ otrzymuje na utrzymanie schroniska są wysoce zadowalające, tylko gdzieś to po drodze znika... Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze niekompetencja zatrudnionych tam pracowników, a tym samym niekompetencja pracodawców i szefów tych pracodawców... a bezrobotnych nie brakuje... Ale po kolei.

Moja styczność ze strukturami TOZ zaczęła się na początku lat 90. Byłem naiwny, myślałem, że schronisko jest naprawdę biedne: żal mi było psów. Wielu ludzi przeznaczyło swoje zaoszczędzone pieniądze na zakup pożywienia i innych rzeczy niezbędnych dla schroniska. Kserowało się za własne pieniądze ulotki, poświęcało się swój czas, aby je porozklejać na mieście. Chodziło się po urzędach i żebrało o fundusze... A sytuacja schronisk nadal się nie poprawiała. Wreszcie w 1995 r. postanowiłem wraz z mysłowickimi działaczami bliżej przyjrzeć się tej strukturze i znaleźć przyczynę niepowodzeń. Zainteresowaliśmy się w pierwszej kolejności naszym mysłowickim schroniskiem.

Okazało się, że w schronisku nie ma psów, które w dobrej wierze były tam niedawno przewiezione na przezimowanie. Psów nie było, gdyż zostały... zamordowane. Wyobrazić sobie trzeba, co musi czuć obrońca zwierząt, mając świadomość, iż zawiózł bezdomnego psa do obozu koncentracyjnego i wspomógł, chcąc nie chcąc, jego unicestwienie. Pracownik schroniska był wysoce niekompetentny i pijany... psy traktował jak rzeczy... Samo schronisko nie posiadało żadnego oznakowania; brakowało wody pitnej, panowały okropne warunki sanitarne; nie prowadzono ewidencji psów. Nikomu nie zależało na losie biednych zwierzaków. Do tego wszystkiego w spisie telefonów był podany zły adres schroniska i zły telefon. Ani policja, ani żaden urzędnik w mieście nie wiedzieli, gdzie znajduje się schronisko. Zwłoki psów były rozrzucane na pobliskich łąkach. Wszystko to sfilmowała telewizja regionalna i ukazał się drastyczny program na ten temat.

Dla mnie było od początku oczywiste, iż winą należy obarczyć kierowniczkę schroniska; należało ją zwolnić, zatrudnić nowych, kompetentnych pracowników (tylu jest bezrobotnych!). W rzeczywistości pani kierownik Zofia Mleczko została zwolniona dopiero po wielu miesiącach nacisków (kto jej tak usilnie bronił? - to pytanie do władz naczelnych TOZ!). Niedawno dowiedziałem się, że ta pani nadal działa w jakimś towarzystwie opiekującym się zwierzętami, ale już pod inną nazwą. Skąd my to znamy? Nazwy się zmieniają, rzeczy pozostają! Do tej pory pracuje w tym schronisku pracownik, który tak często był pod wpływem alkoholu. Do tej pory nikt nie zadał sobie trudu, aby nawiązać kontakt z urzędami miasta w celu poinformowania ich o nowej lokalizacji schroniska ani nikt nie skorygował numeru telefonu w książce telefonicznej, chociaż prosiłem o to listownie parę razy. Inni działacze TOZ uspokajali mnie przez ostanie 3 lata i insynuowali, iż coś się zmienia na lepsze. Uwierzyłem w to.

W tym czasie wybuchła afera z tzw. agresywnymi rasami psów. Wielu autentycznych obrońców zwierząt słusznie wtedy napiętnowało nieodpowiedzialnych właścicieli tych zwierząt, a w szczególności ich brak wyobraźni, który może doprowadzić do nieszczęśliwych wypadków. To nie pies jest winien, lecz właściciel! A tu czytam któregoś dnia jakąś kolorową gazetę i trafiam na wypowiedź pani Lizy Kodym-Flanagan, rzecznika warszawskiego okręgu TOZ, która wypowiada się przeciwko psom i głosi tezę o wrodzonej agresji niektórych ras. Niebezpieczne psy trzeba eliminować, aby nie zagrażały ludziom. Czy to na pewno Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami czy już może Towarzystwo Opieki nad Ludźmi? Jaka jest polityka TOZ? W czyim interesie ono działa? Kto tym wszystkim rządzi i kto odpowiada za tego typu wypowiedzi?

Parę miesięcy temu dochodzą do mnie wieści o katastrofalnej sytuacji schroniska w Tychach. Piszę list w tej sprawie do opiekunów schroniska, czyli do Stowarzyszenia Przyjaciół Zwierząt. O co chodzi, jak można pomóc, kto jest winien? Dostaję telefon w tej sprawie, deklarujący chęć współpracy... i na tym się skończyło. Proszę więc tyskich działaczy, aby dowiedzieli się, o co chodzi. Zebranie informacji zajęło sporo czasu. Okazuje się, że stowarzyszenie miało dosyć sporo funduszy, tylko że były one przekazane nie na potrzeby zwierząt. Nadal jednak deklaruję chęć pomocy, pod warunkiem wglądu do ksiąg rachunkowych. Cisza! Wewnętrzne skłócenie doprowadza do zawieszenia działalności stowarzyszenia. Odetchnąłem z ulgą, ale nie na długo! Historia lubi się bowiem powtarzać! Nazwy się zmieniają, rzeczy zostają! Nadal ci sami ludzie sprawują tam władzę, pod inną nazwą... a psy głodują! Całą winą obarcza się Urząd Miasta, który podobno nie chce finansować schroniska. Dalsze rozpoznanie sytuacji wykazuje jednak, iż miasto przeznacza pieniądze na ten cel (ma więc czyste sumienie) tylko, że te pieniądze wędrują do schroniska... w Mysłowicach, a nie w Tychach.

Parę dni później bardzo głośno w mass mediach mówi się o tyskich hyclach wyłapujących psy; postępują przy tym w bardzo niehumanitarny sposób przewożąc je w bagażniku samochodu osobowego (telewizja nakręciła tę scenę). Na wiadomość o tym przygotowujemy się do akcji pod Urzędem Miasta Tychy, dochodzą bowiem do nas wieści, iż Urząd jest sprawcą tego procederu i że Urząd opłaca hycli. (Sam TOZ znów udaje niewinnego i poszkodowanego). I znów inni "obrońcy zwierząt" próbują ostudzić mój zapał (czujność?). Myślę sobie: może rzeczywiście jestem zbyt impulsywny? Poczekam jeszcze!

Tymczasem w okręgu katowickim TOZ panuje coraz większy bałagan. Nikt nic nie wie i nie wiadomo, o co chodzi. A jak mówi przysłowie, gdzie nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. I sprawa rzeczywiście się wyjaśnia, gdy interweniują warszawskie władze TOZ. Okazuje się, iż katowicki okręg TOZ pieniędzy miał "w brud". Pieniądze te pochodziły z umów, które były zawierane z poszczególnymi miastami Śląska na wyłapywanie psów. Tak więc hycle, którzy zajmowali się rakarstwem w Tychach, byli wynajęci nie przez urzędników miejskich, lecz bezpośrednio przez katowicki zarząd TOZ! Kierownik tego zarządu, pan Bolesław Rodzim, został dyscyplinarnie zwolniony, a cały zarząd zdymisjonowany. Odkryto szereg nieprawidłowości w zarządzaniu pieniędzmi i oskarżono członków katowickiego zarządu o... znęcanie się nad zwierzętami! Sprawę omawiała regionalna telewizja. Podkreślono przy tym, iż jest to pierwszy na świecie przypadek, w którym członkowie towarzystwa zajmującego się opieką nad zwierzętami zostali oskarżeni o podobny czyn.

Jak więc widać, tym razem ogólnopolskie władze TOZ wykazały się zdecydowanym postępowaniem. Brawo! Pytanie tylko, dlaczego tak późno, dlaczego nie 5 lat wcześniej? Niewyjaśnioną kwestią pozostaje także zakres wykrytego procederu: jak wielu członków TOZ brało w tym udział? Kto przyjaciel, kto wróg? Kto teraz kieruje katowickim okręgiem TOZ? Czy któregoś dnia nie będzie powtórki z rozrywki: nazwy się zmienią, a rzeczy pozostaną?

Należy sobie przy tym zdać sprawę, iż utrzymanie wzorcowego schroniska dla bezdomnych zwierząt nie jest takie trudne. Wystarczy tylko spełniać swoje obowiązki:

  1. Współpracować z miejscowymi organizacjami ekologicznymi. One mogą rozkleić ulotki, zaangażować młodzież szkolną w pracę na rzecz schroniska. Mogą zorganizować koncert, a uzyskane z tego tytułu dochody przeznaczyć na zakup telefonu.
  2. Mając telefon, schronisko może nawiązać współpracę z miejscowymi sklepami spożywczymi, hurtowniami, firmami usługowymi. Jak pokazuje praktyka, firmy bardzo chętnie przekazują przeterminowaną (ale jeszcze dobrą) żywność na rzecz schroniska (bo to im się po prostu opłaca!). Inni dostarczą deski, farby itp. Młodzież szkolna może coś pomalować, wyremontować. Tymczasem firmy często szukają schroniska, gdzie mogłyby zawieźć żywność... i go nie znajdują. Albo też schronisko umawia się na odbiór 20 ton kaszy i nie przyjeżdża (autentyczne zdarzenie! Kasza wylądowała więc w przydrożnym rowie!). A potem kierownik schroniska biadoli, że nie ma za co wyżywić psów i że Urząd Miejski nie daje pieniędzy!
  3. Mając telefon, należy powiadomić o tym cały świat! Należy swój adres wysłać do Urzędu Miejskiego i do policji. Nie należy się ukrywać! Schronisko to nie tajna baza wojskowa! Tymczasem rok temu starszy pan z Bytomia - 92 lata! - szukał przez kilka dni informacji na temat schroniska w Bytomiu, potem w Chorzowie, potem w Katowicach, potem w Mysłowicach... żaden urzędnik ani policjant nie był w stanie udzielić mu informacji. Trzeciego dnia poszukiwań ktoś w Mysłowicach, na ulicy, podał mu mój adres i staruszek przyszedł do mnie ze swoją sprawą. Drodzy kierownicy śląskich schronisk! Czy nie jest wam wstyd? Czy 92-letni staruszek musi robić 3-dniową wędrówkę po całym Śląsku, żeby ktoś podał mu adres schroniska? To nie należy do Waszej dobrej woli, to należy do Waszych obowiązków! Zamieszczanie adresów i telefonów w Panoramie firm oraz w innych biuletynach jest bezpłatne. Trzeba się tym tylko trochę zainteresować!
  4. Gdy świat się już dowie o Waszym istnieniu i o trudnej sytuacji finansowej schroniska, to pośpieszy z pomocą. Uzyskanych pieniędzy nie przeznaczajcie na żywność (tę bowiem macie gratis od firm). Tysiąc złotych warto przeznaczyć na komputer i drukarkę (używaną, ale dobrą). Wtedy będzie już można monitorować bezdomne psy, identyfikować, tworzyć bazę danych, karać tych, którzy psy porzucają. Będzie można pisać urzędowe pisma o wspomożenie finansowe do różnych instytucji i robić ulotki reklamowe. Ktoś może zaoferuje wam darmowy samochód, którym będzie można wyjeżdżać na interwencje. Będzie można sprawnie przeprowadzać aukcje psów, tak, aby schronisko było schroniskiem, a nie celą śmierci. Jeśli pokażecie swoją dobrą wolę i serce dla zwierząt, to ludzie pomogą! Teraz nie będą pomagać i wspierać finansowo, bo wiedzą, jakie relacje panują w szeregach TOZ.

I jeszcze wiadomość z ostatniej chwili. 30.11.98 media skomentowały akcję bezpośrednią przeprowadzoną w woj. poznańskim (pofarbowanie sprayem lisów na fermie). O dziwo, dziennikarka przychylnie wyraziła się o akcji, mówiąc, iż obrońcy zwierząt przedłużyli życie lisom o rok. Jedyna negatywna wypowiedź, która pojawiła się w tym materiale filmowym pochodziła od... członkini TOZ, pani, która twierdziła, iż w ten sposób ekolodzy bezmyślnie zniszczyli zwierzątkom futerka... i jak one teraz muszą się okropnie czuć (!). Co na to ogólnopolskie władze TOZ? Czy ten koszmar się kiedyś skończy?

Robert Surma


początek strony

ZIELONA GOSPODARKA

Pomysł prowadzenia działalności gospodarczej na rzecz ZB przedstawiony przez J. M. Szymańskiego*) wydaje mi się bardzo dobry, albowiem pozwoli na uniezależnienie się Wydawnictwa od dotacji. Sądzę jednak, że tworzenie kolejnego podmiotu, np. spółki, winno nastąpić na końcu.

Najważniejsze jest to, ile można mieć pieniędzy i na jakich zasadach.

Wiedząc zaś, jaki mamy kapitał, możemy przeanalizować najbardziej realne i opłacalne przedsięwzięcia gospodarcze.

Mając już plan działań gospodarczych, można dopasować do danych przedsięwzięć najodpowiedniejszą formę prawna, np. wspomnianą spółkę z o.o. Ale warto też pamiętać, że działalność gospodarczą mogą (po spełnieniu pewnych wymagań) prowadzić również fundacje, jak i stowarzyszenia.

Piotr Szkudlarek



*) Jan M. Szymański, Pieniądze i życie - rozmowy o biosferze [w:] ZB nr 22(124)/98, s.51.



ZB nr 3(129)/99, 16-30.4.99

Początek strony