Strona główna   Spis treści 

ZB nr 3(129)/99, 16-30.4.99
REFLEKSJE

BUDDYJSKI POGLĄD NA OCHRONĘ PRZYRODY

Ochrona dzikiego życia i nadanie wartości dzikiej, tzn. wolnej od ludzkiej ingerencji, przyrodzie stało się fundamentem dla współczesnego ruchu ekologicznego nazywanego ekologią radykalną lub ekologią głęboką. Interesujące, że dzika przyroda (dzika natura) była synonimem doskonałości zarówno w kulturach rdzennych mieszkańców puszcz i prerii, jak i w wielu wschodnich systemach filozoficznych.

Wielce pouczające i inspirujące dla zachodniego ruchu ekologicznego może być poznanie niektórych aspektów buddyjskiej praktyki, będących w związku z dziką przyrodą i naturalnym środowiskiem. Postać historycznego Buddy Siakjamuniego związana jest w tradycji buddyjskiej z lasem: urodził się pod drzewem, pod drzewem osiągnął oświecenie, swoje doświadczenie z medytacji przekazywał w lesie i wreszcie na obrazach przedstawiających jego śmierć, czyli według buddyjskiej tradycji - wejście w parinirwanę, Budda leży w lesie, pośród drzew, w otoczeniu niezliczonych zwierząt zamieszkujących las.

Kiedy w 1975 r. po raz pierwszy słuchałem wykładu nauczyciela buddyjskiego, uderzyło mnie, że nawiązał do ekologii. Mówiąc o zanieczyszczeniach ziemi, wody i powietrza, powiedział, że musimy pamiętać, iż źródło wszystkich zanieczyszczeń jest w ludzkim umyśle. W wielu klasztorach buddyjskich były ogrody, stawy i parki łączące się z otaczającym lasem, a służące uwalnianiu zwierząt. Obecnie w Pradze rozwinęła się tradycja wykupywania wigilijnych karpi i wypuszczania ich następnie do Wełtawy - nie różni się ona niczym od tradycji buddyjskiej praktykowanej na Wschodzie przez wieki. Pierwsze wskazanie buddyjskie mówi, że należy nie zabijać, lecz ochraniać wszelkie życie. Ponieważ owo wszelkie życie najbogaciej występuje w lesie, nic dziwnego, że rozwinęła się tradycja leśnych klasztorów. Dzisiaj najbardziej jest ona znana w wydaniu tajlandzkim.

Jeden z nieżyjących już mnichów tajlandzkich praktykujący przez kilkadziesiąt lat samotnie w lesie powiedział, że w pierwszym okresie jego mnisiej praktyki najbardziej przerażał go fakt, iż w lesie miał cały dzień, podczas którego żadna praca nie mogła go tak pochłonąć, żeby mógł uciec przed konfrontacją z samym sobą. Ta okoliczność pozwoliła mu na stopniowe dostrzeganie wszystkich zanieczyszczeń umysłu, które jaskrawo kontrastowały z doskonałością toczących się wokoło procesów. Inny mnich tajlandzki, o imieniu Teth, opisał, jak praktykując w syjamskim lesie, słyszał nad głową pomrukiwania tygrysów. Nazwał to najlepszą okolicznością dla praktyki, gdyż jedynym ratunkiem była taka koncentracja, że w umyśle nie pozostało już miejsca na strach, a pomruk tygrysa był tylko jednym z wielu cudownych dźwięków. Co ciekawe, nie jest znany przypadek, żeby któryś z leśnych mnichów został pożarty przez tygrysa, chociaż często je spotykali. Osobiście znam jednak amerykańską mniszkę, która straciła włosy (jeszcze przed wyświęceniem) podczas spotkania z niedźwiedziem. To zdarzenie sprowokowało ją do podjęcia praktyki właśnie w lesie.

Żyjący w latach 1906-1993 mnich o imieniu Buddhadasa Bhikkhu uważany jest za założyciela współczesnej szkoły dzikiej przyrody. Sam niemal całe życie spędził w lesie. Głosił, że miasto jest narzuceniem sztuczności na naturalność. Proces dostosowywania się do naturalności określał mianem pozbywania się skalań i zanieczyszczeń. Nauczał, że dziką przyrodę musimy bezwzględnie chronić, bo bez niej żadna istota nie osiągnie nirwany. Nawoływał do głębokiej reformy społeczeństwa, bez czego nie będzie ono mogło ani zachować przyrody, ani się z nią zjednoczyć. Te poglądy Buddhadasy są dość znane w świecie buddyjskim, a nawet stały się przyczyną społecznych wystąpień buddystów w obronie nienaruszonej przyrody i uformowania się świeckiej sieci zaangażowanych buddystów.

W tajlandzkiej tradycji dzika przyroda postrzegana jest jako niezastąpiony nauczyciel. Dla Buddhadasy jest czymś więcej: doskonałością Dharmy (słowo Dharma lub Dhamma to fundamentalna Prawda). Buddhadasa różnił się od innych nauczycieli buddyjskich także w tym, że uważał, iż uczeń nie musi mieć nauczyciela - wystarczą mu wskazówki dotyczące praktyki i udanie się do lasu, gdyż największym nauczycielem jest przyroda.

Zatrzymajmy się chwilę przy tym nauczycielu i jego wyjaśnieniach istoty buddyzmu, gdyż są one bliskie współczesnym ekozoficznym platformom. Buddhadasa przyrodę utożsamiał z Dharmą, dzikiej przyrodzie przypisywał immanentne dobro, a w swojej nauce wskazywał, jak poprzez właściwe patrzenie na świat i przystosowywanie siebie do przyrody możemy położyć kres niepotrzebnym cierpieniom.

Zdaniem Buddhadasy tylko prawdziwy buddysta może chronić przyrodę w najgłębszym poziomie, poziomie wewnętrznym - mentalnym czy duchowym. Kiedy chronimy przyrodę na tym wewnętrznym poziomie, wówczas przyroda na zewnątrz chroni się sama (w istocie podział na zewnętrzne i wewnętrzne jest iluzoryczny). Ale jest to dla człowieka bardzo trudne, gdyż żyje on w silnym stanie dualizmu. Ta wewnętrzna natura czy też prawdziwa natura (dzika natura) jest istotą Dharmy (Prawdy) i oczywiście jeśli jest kultywowana, to natura zewnętrzna doskonale o siebie dba. Kiedy kultywujemy wewnętrzną, prawdziwą naturę, wówczas nie ma w nas niczego, co by dawało pożywkę samolubstwu i egoizmowi, poza czysto biologiczną funkcją ego, która dba o zapewnienie potrzeb życiowych. Wówczas nic nas nie pcha do niszczenia przyrody na zewnątrz nas, a wówczas ona dba o siebie najlepiej. Dzikie życie w przyrodzie można też nazwać prawdziwym życiem. Moglibyśmy powiedzieć, w naszej zachodniej terminologii, że kiedy człowiek niszczy dziką przyrodę, to toczy wojnę z prawdą, narzucając jej swój dualistyczny, zabójczy charakter. Buddhadasa nauczał, że zgodnie z buddyzmem wszystko jest ze sobą wzajemnie powiązane i kiedy człowiek nie powoduje "złych" przyczyn (na poziomie wewnętrznym, co natychmiast oddziałuje na zewnątrz), wówczas mamy do czynienia z cudownie powiązanym wszechświatem (mentalnym i fizycznym), który nazywamy "prawem natury", Bogiem lub Prawdą. Ponieważ jesteśmy zbudowani z ciała, nasz organizm, jeśli go uważnie słuchamy i nie ulegamy ego-ja, kierowany jest tym właśnie prawem natury, a naszym zadaniem czy też praktyką jest dbanie o to, by temu prawu się nie przeciwstawiać. Jest to bardzo trudne i właśnie dzika przyroda jest jedynym nauczycielem, który może nam w tym pomóc bez jednej fałszywej nuty. Znajdujemy w niej prawo natury, wzajemne obowiązki i rezultaty procesów. Buddhadasa mocno podkreśla, że jakkolwiek zachowywanie dzikiej przyrody jest fundamentalną częścią praktyki i nauki człowieka, to jeśli nie będzie on pracował wewnętrznie nad wygaszaniem swojego ego, będą się w nim rodziły próżne skłonności i ochronienie zewnętrznej natury będzie bardzo trudne. Dlatego - jego zdaniem - ekologia musi być także ekologią umysłu. Czysty, "dziki umysł" jest świeży (niezafiksowany na niczym), piękny, spokojny i radosny. Czyli naturalny. Jego aspekt radości jest spokojny, a nie - co charakterystyczne dla współczesnego świata - wybuchowy i ciągle za czymś goniący. Ekologia, zdaniem Buddhadasy, pojawia się tam, gdzie nie ma zanieczyszczeń zachłannością, gniewem, strachem, zazdrością i złudzeniami. Zauważa, że nie każde pragnienie jest złe. Pragnienie jest częścią świata przyrody. Złe staje się wówczas, kiedy jest zachłanne. Ludzie, zwierzęta, drzewa i ziemia są jednym systemem i musimy powrócić do wspólnego dzielenia procesów narodzin, miłości, starzenia się, choroby, śmierci, a wówczas będziemy mieli mnóstwo czasu na prawdziwą ekologię.

Inny buddyjski mnich, o imieniu Ajaan Amaro, żyjący w amerykańskim leśnym klasztorze, podkreśla, że musimy postrzegać swoją rolę nie na poziomie życia w rodzinie, ale także w związku z jaszczurką i drzewem. Mówi, że kiedy zaczął mieszkać w lesie, uczył się pokory postrzegając swoje ciało jako źródło pożywienia, o czym wcześniej nie myślał. Praktykując w lesie nieczynienie niepotrzebnej przemocy, stanął wobec problemu milionów komarów i innych owadów. Żartuje, że postrzegł siebie jak wielki pączek wystawiony przed firmą Dunkin' Donuts z napisami: "Zjedz mnie! Za darmo! Nie trać czasu!"

Janusz Korbel


początek strony

CZYTAJĄC "ZIELONE BRYGADY"

RĘCE PRECZ OD STERÓW!

W dyskusji programowej, rozpoczętej przez Pana Jana Marię Szymańskiego, chciałbym się ustosunkować do dwóch tekstów z cyklu Rozmowy o biosferze: Cel i myśl,1) Elita, przeciętność, szumowina.2)

Pierwsza uwaga, że ekologizmowi potrzebny jest adekwatny do założeń światopogląd (Cel i myśl) - jest jak najbardziej słuszna. Nie ulega wątpliwości, że elementy takiego światopoglądu (najczęściej niespójne i wzajemne sprzeczne) towarzyszą ruchom ekologicznym od samego początku ich istnienia. W miarę rozwoju ruchu, w miarę stawania przed trudnymi problemami, potrzeba stworzenia "rozwiniętego" światopoglądu będzie narastać. I nie ulega wątpliwości, że taki światopogląd - lepszy lub gorszy - powstanie.

Uważam się w tej materii za weterana: poświęciłem tematowi przeszło 20 lat życia. Oczywiście z reguły nikogo to wówczas specjalnie nie interesowało. Mogłem nawet na 10 lat zamilknąć zupełnie i... też by się nic nie stało! Dziś oferta współpracy, złożona przez p. Szymańskiego jakby ożywia tamte złudzenia, że to możliwe (nb. Nasz czas nadchodzi [w:] ZB nr 10(112)/98, ss.36-37).

Mam wątpliwości. Tzn. można stworzyć w miarę kompletny światopogląd "ekologiczny", ale czy będzie on tym wymarzonym? Otóż chyba nie.

Na zasadnicze pytanie: co jest naszym celem? - p. Szymański odpowiada następująco:

Są to postulaty znane z literatury ekologicznej, niemniej - jak się zdaje - fałszywe. Co najwyżej można im nadać pewien status metafilozofii - o tyle bezpieczny, że nieweryfikowalny empirycznie. Kluczowe pojęcie równowagi, pojawiające się aż trzykrotnie, nie jest wcale takie oczywiste. Stan równowagi w przyrodzie jest bodajże najrzadszym zjawiskiem, które możemy empirycznie zaobserwować. Z reguły są to stany równowagi dynamicznej, z mniejszą lub większą skłonnością do oscylacji lub kierunkowej ewolucji. Ponieważ tzw. naturalne środowisko jest również bardzo rzadkim dobrem na naszym globie (dlatego lepiej jest używać pojęcia środowisko przyrodnicze, które wcale nie musi być zaraz "naturalne"), postulat nr 1 jest nierealny. Jeśli już chcemy przywracać równowagę - możemy i musimy tego dokonać w środowisku stosunkowo mało naturalnym, czasem bardzo zniekształconym, a jeszcze częściej musimy kreować nowy typ równowagi w środowisku całkowicie sztucznym.

Na przykład za wyżywienie blisko 40 mln Polaków odpowiada dzisiaj ok. 60% powierzchni kraju, w przeszłości zalesionej, dziś zamienionej na pola uprawne. Nie da się ukryć, że grunty uprawne są od stuleci w jakiej takiej równowadze ekologicznej, choć nie przypominają w niczym ekosystemów naturalnych. Ta ich względna równowaga jest przede wszystkim dziełem człowieka, a w szczególności - dostarczanej subwencji energetycznej, czyli energetycznego równoważnika pracy ludzi, zwierząt, maszyn, paliw, materiałów, informacji. Wybitnie mały jest wpływ na równowagę ekologiczną czynników biocenotycznych. Jest możliwe np. wyeliminowanie pewnych procedur technologicznych (nb. chemizacja), przez zastąpienie ich procedurami biocenotycznymi. Nie osiągniemy tego jednak żadną dającą się wyobrazić metodą "naturalną". Musimy zastosować środki "nadzwyczajne", takie, jakich w Naturze się nie spotyka. W odniesieniu do rolnictwa najbardziej obiecująca wydaje się metoda "ogniskowa" (analogiczna do stosowanej w lasach), w której "ogniska" - rezerwuary biocenotyczne "wyrzucałyby" na otaczające uprawy pożyteczną faunę, zdolną utrzymać taki typ równowagi, który byłby korzystny dla upraw rolnych. W naturze nie ma ani upraw rolnych, ani tym bardziej jakiejkolwiek równowagi ekologicznej tych upraw. Typ równowagi, jaki chcemy, czy musimy stworzyć nie ma żadnego odpowiednika w Naturze. Nasze zadanie jest więc o wiele trudniejsze; my już niczego nie "przywrócimy"; my musimy stworzyć od nowa. A to jest różnica.

Czy przywrócenie równowagi między ludźmi a środowiskiem naturalnym (pkt. 2) jest w ogóle możliwe? W jakimś sensie pewnie tak, choć tak naprawdę dzieje człowieka to bezustanna walka z wyczerpywaniem się zasobów, a więc sytuacja nader odległa od stanu równowagi. Rzecz paradoksalna, ale chroniczne wyczerpywanie się zasobów bardziej i częściej dotykało i dotyka społeczności ludzkie na niższym stopniu zaawansowania technologicznego. Społeczności bardziej technicznie zawansowane potrafiły wyjść obronną ręką z sytuacji zdawałoby się beznadziejnych. Prymitywni pasterze czy rolnicy potrafią szybciej całkowicie zniszczyć swoje zasoby (i tym samym - środowisko) niż ich bardziej cywilizowani odpowiednicy. I to przy o wiele mniejszym zaludnieniu na jednostkę powierzchni.

P. Szymański tego nie pisze (i to jest wielki atut sformułowanych przez niego celów), ale w tej kwestii ideologie ekologiczne z reguły występują przeciwko technologii, odpowiedzialnej jakoby za zniszczenia środowiska. My jednak wiemy, że można kompletnie zniszczyć środowisko przy pomocy technologii nader prymitywnych. Tak więc nie zaawansowane technologie są wrogie przyrodzie. Więcej zależy od dysponentów tych technologii. To prawda, że samo ich istnienie jest okupione potwornym "kosztem ekologicznym", teraz i w przeszłości, ale z tego wcale nie wynika, iż zarzucenie obecnie techniki spowodowałoby jakikolwiek "zysk ekologiczny".

To prawda, że spalanie paliw kopanych jest ekologicznie niekorzystne, ale czy korzystniejsze byłoby przejście (przy dzisiejszym zaludnieniu) na paliwa naturalne? Oczywiście w krótkim czasie ich zasoby bezpowrotnie zniknęłyby z powierzchni Ziemi. Modelową sytuacją jest tutaj oblężenie Sarajewa, które kosztowało - bagatela - wszystkie drzewa w mieście. Albo - podrożenie cen paliw i energii w Polsce lat 90. Właściciele lasów i zadrzewień mając do wyboru - płacić za węgiel lub marznąć i cieszyć się posiadanymi zasobami, wybierają wyjście najprostsze, zamieniają żywe drzewa na opał, mało troszcząc się o rekonstrukcję zasobów. W ogóle sytuacje o cechach kataklizmu nie sprzyjają jakiejkolwiek trosce o cele inne niż doraźne. Konsekwencją tego jest powszechnie spotykana dewastacja lasów prywatnych, a w zadrzewieniach mamy stan, który określam jako "katastrofę zadrzewień".

Twierdzę więc, że aby skutecznie pomagać Naturze na obecnym etapie rozwoju populacji ludzkiej i technologii - trzeba nie tylko protegować Naturę. Myślę, że o wiele ważniejsze (a wcale niedoceniane przez ruchy ekologiczne) jest popieranie osiągniętej kultury i techniki. Bez ich pomocy nie jesteśmy w stanie nie tylko pomagać przyrodzie, przede wszystkim - nie jesteśmy w stanie utrzymać przyrody przy życiu. Gdybyśmy doprowadzili do upadku kultury i zapaści technologicznej, to groza nadchodzących kataklizmów przekroczyłaby wszystko, co w tej materii dotychczas działo się na świecie.

Jak taki stan osiągnąć - to temat być może wart szerszego omówienia.

I wreszcie pkt. 3 - stworzenie (nie przywrócenie) równowagi między jednostkami i zbiorowościami ludzkimi. Moim zdaniem - jest to postulat najbardziej fałszywy z omawianej trójki. Tworzeniem równowagi między ludźmi zajmowano się na przestrzeni dziejów wielokrotnie, ze znikomym, a raczej z upiornie przeciwnym skutkiem. Ekologizm jako system ideologiczny jest poglądem skrajnie antyantropicznym. Każda próba zmiany tzw. natury człowieka czy idea tworzenia Nowego Człowieka jest niejako ex definitione - antyantropiczna. Na przestrzeni dziejów antyantropiczność tych systemów, którym się "powiodło", ulega znamiennemu osłabieniu albo przekształceniu w postawę zdecydowanie antropiczną. Czasem ideologia jest nadal "anty-", a praktyka - ZA. Np. w pierwotnym chrześcijaństwie nie mógł być chrześcijaninem żołnierz rzymski. Za panowanie cesarza Dioklecjana - centurion Marceli i młody żołnierz Maksymilian zginęli za wiarę jako męczennicy, gdy oświadczyli, że sumienie nie pozwala im pełnić służby wojskowej - zapewne w ich mniemaniu zbyt antropicznej. W sto parę lat później św. Augustyn mógł już w "Państwie Bożym" z całym spokojem nawoływać do użycia siły zbrojnej chrześcijańskiego państwa do zwalczania pogan i heretyków. Dziś poczet świętych: walecznych cesarzy, królów, książąt i rycerzy jest niewątpliwie dłuższy niż świętych dezerterów.

Socjalizm realny w swej doktrynie pozostał właściwie do końca swoich dni konsekwentnie antyantropiczny. Najbardziej pouczające są dzieje społecznej recepcji kultury i uogólniającej ją propagandy socjalistycznej. Silnie kontrolowana przez państwo i przez państwo utrzymywana kultura mówiła obywatelom same "dobre rzeczy" - w istocie antyantropiczne. Bo antyantropiczny jest prymat dobra społecznego nad indywidualnym, bohater poświęcający się jakiejś idei, człowiek cieszący się z tego, co ma (a miał z reguły niewiele). Dlaczego więc sztuka socrealizmu nie miała dostępu do umysłów inteligencji i uczuć ludu roboczego? Twierdzenie, że była to zbożna fikcja na użytek ubogich, nie ma tu nic do rzeczy, jako że zalewająca nas amerykańska tandeta jest równie sztuczna i ogłupiająca. Czym wytłumaczyć zwycięski pochód przez świat amerykańskiej kultury i bezkrytyczne wchłanianie jej produktów przez bezmyślne masy? Otóż wzór osobowy amerykańskiej kultury jest doskonale antropiczny. Bohater amerykańskiego filmu jeśli nawet walczy ze złem z idealistycznych pobudek, to i tak wiadomo, że zostanie wynagrodzony chociażby względami nieodłącznej "blondynki". A poza tym w masowej wersji kultury amerykańskiej bohaterowi wolno wiele - konsumpcji ponad miarę tu się nie zabrania. Któż zatem mógłby jej się oprzeć? Chyba tylko urodzeni malkontenci...

Ta wersja ekologizmu, która ma się w sposób trwały kojarzyć w odbiorze społecznym z jakimikolwiek ograniczeniami ludzkiej aktywności nie ma przed sobą zbyt różowej przyszłości. Doktryna "powstrzymywania" jest najgorsza z możliwych. Nie jest to zarzut pod adresem Pana Szymańskiego - w końcu pisze on tak, jak prawomyślny ekolog powinien napisać. Otóż ten błąd - wymierzony w zasadę antropiczną przyniesie ekologizmowi najwięcej szkody. Rzecz bowiem w tym, by w ekologizmie wykorzystać zasadę antropiczną dla celów ekologizmu. W perspektywie historiozoficznej aktywność gatunku ludzkiego wcale nie może zmaleć, ona wręcz musi wzrosnąć. Stan Planety na to wskazuje. I tego stanu nie może naprawić garść nawróconych na ekologizm fanatyków. To muszą zrobić tacy ludzie, jacy akurat są pod ręką, nawet tacy, którzy o "ekologii" nie słyszeli i nie chcą słyszeć. Ba, najwięcej dobrego dla przyrody zrobią nie ci, którzy będą mieć na uwadze jakiekolwiek pryncypia ekologiczne i planetarne, lecz ci, którzy zrobią coś korzystnego dla siebie, dlatego, że tak uważają, czy tylko dlatego, że muszą. A poza tym to chcą żyć pełnią życia, dla siebie, względnie swoich bliskich, chcą się bawić i... nie chcą nawet słyszeć o żadnej "filozofii".

Pisze dalej p. Szymański: Jeśli ten świat ma przetrwać, sterowanie sprawami ludzkiego społeczeństwa na planecie przejąć muszą zieloni. Widzicie kogoś? - bo ja nie widzę, (...). Nie chcę absolutnie przynależeć do zielonych tylko dlatego, że kojarzą się oni z nową elitą, która jak "przejmie sterowanie" - to dopiero pokaże. Otóż - nic nie pokaże!

To wszystko już było... wielokrotnie. I zawsze skutek był ten sam. Jakaś nowa "awangarda" w postaci elity zielonych nie będzie wcale lepsza niż jej poprzedniczki. Kto przejmuje sterowanie, ten nie robi tego dla innych, realizuje jakieś własne cele. Nawet ruchy religijne, które odwoływały się do sankcji nadprzyrodzonych, nie uniknęły tego losu. Nie pomaga tu ani wiedza, ani charyzma czy "centralizm demokratyczny". Jeśli ruch zielonych chce wymyślić rzeczywiście coś alternatywnego, to autentyczną nowością może tu być tylko coś w rodzaju "sterowania bez sterującego". W każdym razie bliższe by to było idei "sieci" New Age niż dotychczas praktykowanym doktrynom politycznym.

Nie wykluczam intensywnej pracy "filozoficznej" i istnienia "elity" intelektualnej zielonych, ale uważam, że szkoda jej dla funkcji sterników. Kogo to pasjonuje - nie musi wcale być "zielonym" - wystarczy, że przestudiuje leninowską teorię rewolucji, dzieje hitleryzmu czy... przejęcie władzy w Polsce przez "Solidarność". Ruch zielonych to poważniejsza sprawa niż doraźne korzyści polityczne. Co zresztą mu natychmiast nie grozi. Ale o tym w następnym artykule.

Chciałby zwrócić uwagę na jeden ważny aspekt artykułów p. Szymańskiego. Chodzi o "nadobraźliwość" zielonych, co tak kontrastuje z postulatem alternatywności ruchu. Ale jest za to w światowej normie wszelkich ruchów antyantropicznych. Wystarczy popatrzeć na światowy rekord ilości herezji w chrześcijaństwie, mniejszy (ale też pokaźny) pakiet "herezji" socjalistycznych czy mnogość opcji politycznych opozycji demokratycznej w Polsce. Postulat p. Szymańskiego, by odnosić się do tej całej różnorodności "z miłością", miast nawoływać do tępienia ogniem i mieczem, uważam (poważnie) za najbardziej optymistyczną rzecz, jaką udało mi się wyczytać w ZB. Może jednak ruch zielonych nie zejdzie na psy?

Oleg Budzyński
Wielkie Pułkowo
87-207 Dębowa Łąka



1) Jan M. Szymański, Cel i myśl [w:] ZB nr 7(109)/98, ss.24-26.
2) Tenże, Elita, przeciętność, szumowina [w:] ZB nr 12(114)/98, ss.42-43.
3) Tenże, Elita, przeciętność, szumowina, jw.; Myślenie alternatywne - początek epoki [w:] ZB nr 8(110)/98, ss.48-49.



ZB nr 3(129)/99, 16-30.4.99

Początek strony