Strona główna | Spis treści |
Fenomenem tym jest Polska północno-środkowo-wschodnia. Już po raz drugi przyszło nam podróżować po tej gościnnej ziemi. Wyznaczyliśmy sobie dość ambitny odcinek 12 dniowej wyprawy Suwałki - Lublin. Teraz kiedy piszę te słowa doliczyłem się prawie 500 km przebytej trasy. Lecz to wcale nie najważniejsze. Z tego co pamiętam choćby w górach, to zawsze wchodziłem na dany szczyt z dużym opóźnieniem. Piękne widoki, niepowtarzalność przyrody są mi bliższe niż duch biegu maratońskiego i podniety, że godzinę wcześniej, gdzieś się dotrze. Dlatego jestem niezbyt dobrym partnerem dla ambitnych ekip.
Szczęśliwie, towarzyszący mi kolega Witek wyznaje po części, jak sądzę, podobną filozofię. Dlatego obowiązywała cały czas maksyma "krzaczory". Tj. postoje i przerwy w różnych atrakcyjnych miejscach (niekiedy z przymusu - kilkakrotna wymiana dętek), leżenia, gdzie popadnie, patrzenia w chmury, liczenia niebieskich obłoków.
Na południe od Suwałk rozciąga się Wigierski Park Narodowy, jezioro i miejscowość o tej samej nazwie. Wokoło gwarno, tłoczno, dużo turystów. "Trzeba stąd wiać, jak najszybciej, pryskać w stronę Podlasia" - myślę sobie i spaceruję z aparatem fotograficznym po zakamarkach barokowego XVIII-wiecznego pokamedulskiego zespołu klasztornego w Wigrach. Spokój tego miejsca "mąci" spotkanie z trójką dziewczyn z Trójmiasta. Przez pewien czas pojadą razem z nami. Rozstaniemy się w miejscu "Czerwony Krzyż", które kiedyś było wsią. Zostało zaś spalone przez Kozaków w 1863 r.
Coraz głębiej zapuszczamy się w Puszczę Augustowską. Mijamy jezioro Tobołowo, Serwy. W tym drugim kąpiemy się. Ciągle spotykamy trochę turystów. Są nawet w wydawałoby się niedostępnej Mikaszówce. Coś mówi mi, że to nie za dobrze. Rzeczywiście z wielkim trudem udaje się uzyskać zgodę na rozbicie namiotu w pobliżu zabudowań. Najwyraźniej rozwinięta turystyka pokazała tutaj swoje ciemne strony. Co do noclegu, to w miarę oddalania się od jej szlaków ten problem przestawał istnieć. Kolejnego dnia przejeżdżamy przez wioskę o intrygująco brzmiącej nazwie Leśne Bohatery. Chcąc nie chcąc przypomina się utwór Orzeszkowej. Tym bardziej, że nad Niemen, nie dalej niż 20 - 30 kilometrów. Właśnie tam zaczynamy słyszeć gwarę "tutejszych". Ni to rosyjski, ni polski. Podpity dziadzio zagaduje nas siadając na drewnianej ławeczce pod dwoma wysokimi drewnianymi krzyżami, a pośrodku jednym metalowym. Jest to pamiątka aktu tolerancji religijnej z 1905 roku. Różnie z tą tolerancją i przebaczeniem bywa. Pomiędzy Nowym Dworem, a Kuźnicą Białostocką napotkamy na symboliczny grób żołnierzy AK. Pod drewnianym krzyżem napis: "...tylko pod tym znakiem Polak będzie Polakiem, a Polska katolicka..." II wojna światowa była jednym z ostatnich tragicznych etapów we wzajemnych kontaktach. Polacy - katolicy oskarżają do dzisiaj prawosławnych o współpracę z Niemcami i Rosjanami. Lecz pasmo waśni zaczęło się na dobre w XIX wieku. Świadectwem może być męczeństwo pratulińskich unitów (prześladowania władz carskich). Lecz na pamiątkowym głazie w monasterze w Jabłecznej przedstawiono to, jako naturalny powrót prawosławia do oczekującej na to ludności. Zostawmy historię na boku. Bo to "ballada gorzka", jak pisała Osiecka. I coś w tym jest...
Jedziemy piaszczystymi drogami mijając, gdzieś po drodze źródła Biebrzy. W Nowym Dworze Białostockim zaglądamy do niezbyt starej cerkwi. Dlatego chyba Batiuszka pozwala robić wewnątrz świątyni zdjęcia. Podobnym czynnościom zwłaszcza prawosławni są nieprzychylni. Być może to skutek kilku zuchwałych kradzieży w ostatnich latach? A może jednak co innego? ...Właśnie tutaj dowiadujemy się, że tą diecezją zarządza najmłodszy wiekowo władyka Jakub.
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Kuźnicy Białostockiej. To miasteczko obok Terespola i mijanej rok temu Czeremchy to najmniej przytulne zakątki. Typowe przygraniczne ośrodki z brudnymi i starymi domami oraz licznymi "turystami" zza wschodu, nad którymi unosi się zapach alkoholu. Tą noc spędzimy na pastwisku, z którego rankiem przeganiają nas idące krowy. Mimo wszystko są spokojne. Może udobruchało je to, że Witek przed chwilą zagrał tradycyjną, ranną melodię na flecie? A może to, że udało mi się ogolić na ich powitanie?
Tereny, które mijamy tego dnia nazywają się Sokólszczyzną. Charakterystycznymi jej symbolami są drewniane wiatraki na niewielkich wzgórzach. W Malawiczach Dolnych zwiedzamy jeden z takich obiektów. Jest w miarę dobrym stanie. Wewnątrz dość solidna konstrukcja z zębatym kołem i solidnymi obciążnikami. Na ścianach nie ma także rysunków, ani "pamiątkowych" napisów. To rzeczywiście duża rzadkość w niezabezpieczonych obiektach. Z Malawicz jest już blisko do "tatarskich" Bohonik. Oprócz Kruszynian to drugie miejsce w Polsce z XVIII-wiecznym, drewnianym meczetem. Na skraju wsi leży również mizar. Wokół meczetu znacznie więcej twarzy o skośnych oczach niż w Kruszynianach. Teraz kierujemy się na Wierzchlesie, aby wjechać na obszar Puszczy Knyszyńskiej. Leży ona na wzniesieniach, piaszczystych wydmach, stąd przeważa tutaj sosna. Obszar jej znacznie przewyższa powierzchnię Puszczy Białowieskiej, jest porównywalny z Puszczą Augustowską. Po kąpieli w małej rzeczce Sokołda na sam wieczór dojeżdżamy do Supraśla.
Prawdziwym rarytasem i precedensem architektonicznym jest tutejszy monastyr. Jak przekazują źródła właśnie w tym miejscu, w 1498 roku, powstała gotycka cerkiew obronna, bardziej przypominająca zamek krzyżacki niż wschodni obiekt sakralny. Niestety zawierucha ostatniej wojny sprawiła, że z tego cacka pozostały tylko ruiny. Teraz zostaje odbudowana wierna kopia oryginału. Kiedy piszę te słowa właśnie dowiedziałem się, że w jej środku odbyły się pierwsze nabożeństwa. Wnętrza monastyru nie udało nam się zwiedzić, bowiem w tym dniu prawosławni mieli święto. Cały klasztor więc opustoszał, a mnisi tutejszym zwyczajem rozjechali się na święta do swoich rodzin.
Poprzez Królowy Most, Zabłudów dotarliśmy do Trześcianki, gdzie serdecznie ugościli nas znajomi mojej mamy. W większości wsi są drewniane domki z pięknymi, zdobionymi okiennicami. Małe domki leżą równo, frontem wzdłuż ulicy. Na ławeczkach siedziały babuleńki w białych chustach - pokazując nas sobie wzajemnie. Jedna z nich nie wytrzymała i zagadnęła o coś dwie egzotyczne postacie. Uśmiechnęliśmy się niezrozumiale. Mężczyzna siedzący obok starowinki przetłumaczył z "tutejszego" na polski:
- Ona zapytała skąd jesteście?
- Z Krakowa...
- OOO! Z Krakowa! - pokręciła głową z niedowierzaniem staruszka.
Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że też mogę być dla kogoś elementem egzotyki. Od gospodarzy, u których zatrzymaliśmy się dowiedzieliśmy się, że ta "pani" pamięta jeszcze czasy I wojny. Trochę żal opuścić urokliwą Trześciankę, jak i wszystkie podobne tutejsze miejsca, których nie sposób wyliczyć. Na pocieszenie pozostaje kąpiel na nagusa w nurtach leniwie płynącej, mulistej Narwi, aby szczęśliwie ruszyć dalej i po południu dojechać do Hajnówki. Tutaj z jednym dziadziem wspólnymi siłami likwidujemy lekką centrę w moim przednim kole. Starszy człowiek opowiada, jak to ruch oporu wysadził niemiecki transport w pobliskiej puszczy. W końcu sięga pamięcią jeszcze dalej i mówi:
- Dziadziuś opowiadał, że za cara to jednego drzewka nie mogli wyciąć bez jego podpisu. Nie to panie co dzisiaj...
W końcu późnym wieczorem docieramy do państwa Kisielewskich w Stoczku koło Narewki. Zostajemy sowicie nakarmieni i lądujemy na noc w mięciutkim sianku! Spędzimy tutaj jeszcze jedną noc, bowiem bez sakiew kolejnego dnia udaliśmy się w najprawdziwsze knieje Puszczy Białowieskiej, na teren, którego rok temu nie udało się zobaczyć. Wszystko to sprawiło nasze cudowne w skutkach pomylenie drogi. Wjechaliśmy na teren ścisłego rezerwatu przyrody, a dokładniej mówiąc do miejsca, gdzie nie zaprowadza się turystów nawet za opłatą. Z jakże wspaniałych miejsc wypłoszyła nas dość szybko nadciągająca burza i miliony komarów. Tych grubych konarów dębów, olszyny wyłaniających się z nad grzęzawisk nie da się opisać.
Kolejnym etapem naszej eskapady było nawiedzenie już po raz drugi Grabarki. Ten odcinek przejechaliśmy pociągiem osobowym z Hajnówki. Z początku pociąg wlókł się niemiłosiernie. Kiedy jednak w Czeremsze wysiadł konduktor i kierownik (w jednej i tej samej osobie) tego jednowagonowego piętrowego składu pociąg nabrał szybkości. Tylko maszynista zerkając z okna spalinowej lokomotywy wypatrywał, czy aby ktoś nie wsiadał i wysiadał na małych przystankach. Co do Grabarki to znowu przyjęto nas serdecznie i gościnnie. Nakarmiono i dano spać w domu pielgrzyma.
Po przeprawieniu się przez most kolejowy na drugą stronę Bugu, skierowaliśmy się na południe. Jadąc tak wśród lasów i pól, zmieniając sobie co jakiś czas dętki w rowerach, minęliśmy Janów Podlaski znany z hodowli koni, nam pozostanie raczej w pamięci z występu dziecięcego zespołu Tatarów krymskich na tutejszym rynku. Potem przez sosnowy lasek trafiliśmy do miejsca śmierci pratulińskich męczenników, jak i wkrótce do samego Pratulina.
Z tym miejscem, choć w sposób pośredni, wiąże się XVII-wieczna cerkiew neounicka w Kostomłotach. Właśnie tutaj znajdują się miniaturowe nowe ikony 13 świętych męczenników pratulińskich (ogłoszenie tego faktu miało miejsce podczas tegorocznej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny). Co do cerkwi, to pewną ciekawostką jest to, że jako jedyna w Polsce jest ona obrządku bizantyńsko-słowiańskiego, zaś księża greckokatoliccy mają pozwolenie papieskie odprawiania mszy świętych także w obrządku rzymskokatolickim.
Nie sposób zapomnieć podczas tej wyprawy o ładnym kościele w Kodniu i trochę mniej interesującym ruinach zameczku biskupa Sapiehy. Lecz bez wątpienia na tym odcinku ekspedycji wszystko może przyćmić monastyr w Jabłecznej. Według tradycji początki tego przybytku wiążą się z objawieniem świętego Onufrego tutejszym rybakom. Ten eremita żyjący w IV wieku na pustyni w Egipcie miał zapragnąć, aby w tym miejscu stanął monastyr. Niedługo potem miała przypłynąć w to miejsce ikona świętego.
My zaś rozbiliśmy nasz namiot na świętym polu, właśnie tam gdzie wyłowiono ikonę świętego Onufrego. Noc, mimo, że spaliśmy w pasie granicznym z "Łukaszenkolandem", przebiegła dość spokojnie. Rano zaś zażyliśmy kąpieli w nurtach Bugu. Co mogę powiedzieć o tej rzece? Niewiele. Wygląda na dość czystą wodę. Środkiem ma silny, rwący prąd. Bug był dla mnie pewną zagadką. Niekiedy wydawał mi się sztucznie uregulowany, kiedy indziej nieujarzmiony, a jego zielone zakola jakby potwierdzały to ostatnie.
Uroczystości w monastyrze rozpoczęły się w sobotę wieczór. Jednak ich kulminacyjny punkt przypadł na niedzielę, a prowadził je sam metropolita Sawa. Kapłani, jak i wierni kilkakrotnie okrążali dziedziniec monastyru niosąc święte obrazy. Moją uwagę zwrócił pielgrzym - żebrak z długą, brudną, otłuszczoną brodą. Jego potargany płaszcz był obwieszony sznurkiem różańca. Na jego piersi spoczywał drewniany krzyż, a na stopach zamiast butów miał przewiązane bandaże. Nie on jeden sprawiał wrażenie człowieka "jurodiwego". Przynajmniej kilka kobiet chylących głowę przed podnoszonymi do góry co jakiś czas ikonami mogło uchodzić za oderwane od rzeczywistości. Trwające od 9 rano na pół metafizyczne, a na pół bajkowe religijne uroczystości prawosławne w Jabłecznej skończyły się kilka minut po dwunastej.
Nasza eskapada jeszcze jakiś czas będzie wiodła wzdłuż Bugu, żeby potem odbić bardziej na prawo w stronę lubelszczyzny. Jeszcze tego dnia wyjeżdżamy z Podlasia, aby zawitać na równie urokliwe Polesie. Jedziemy teraz przez Pojezierze Łęczyńskie.
Szkoda, że nie ma już czasu na kąpiel w tutejszych jeziorkach. Przecież goni nas burza, która ostatecznie rozwiewa się, kiedy jesteśmy w Łęcznej. Właśnie na ostatni nocleg do stodoły koło tej miejscowości przyjmuje nas gospodarz. Można podziwiać ufność gospodarza, którego znowu nie tak dawno okradli młodzieńcy - uciekinierzy z poprawczaka. Gospodarze narzekają, że cała ich praca nic nie warta.
- Za litr mleka panie 30 groszy w skupie dają - mówi rozżalony chłop. - Dobrze, że syn ma robotę w kopalni, w Łęcznej. Oczywiście rano nie ma mowy o żadnym płaceniu za nocleg.
Coraz więcej upraw chmielu. Tak można powiedzieć, kiedy zbliżaliśmy się do Lublina. Coraz większy ruch, hałas, liczniejsze zabudowania. Tak oto dojechaliśmy do kresu naszej wyprawy. Pozostało wsiąść do pociągu jadącego do Krakowa.
I jeszcze raz ogarnęła mnie pokusa wyrzucenia, albo spalenia paszportu. I mój antyokcydentalizm umocnił się w dwójnasób. Lecz to już jest innej miary refleksja...
Ludziom i miejscom, gdzie dane było mi zawitać (często po raz drugi) poświęcam to skromne wierszydło:
Tylko na wschodzie
możesz usłyszeć siebie,
kiedy dziki nurt Bugu
przyniesie ikonę świętego.
Do ziemi zmęczonej,
od stóp człowieka,
co idzie,
i niszczy,
bierze i bierze.
Tylko na wschodzie
mgła nad rzeką,
jak kadzidło ihumena
daje siebie
i nie pyta
skąd idziesz.
Remigiusz Kasprzycki
30.8.99, Kraków