Okropnie im było niewygodnie z tymi stopami wrośniętymi w grunt. Zwłaszcza dąb cierpiał mocno, widząc jak wiotka brzoza zmaga się z zimową wichurą, która ciągnie ją za włosy do ziemi. Ach, jakże pragnął osłonić ją swymi potężnymi konarami, na których choć w strzępach, zrudziały płaszcz się zatrzymał.
Na wiosnę drzewom było jeszcze trudniej. W piękny przedwieczór, gdy na zachodzie płonęły zorze, a na niedalekich moczarach zaczynały się odzywać żaby i unosiła się mgła nad strumieniami, tak bardzo chciały się znaleźć blisko siebie, razem słuchać kląskań słowiczych, dochodzących z mrocznej gęstwiny boru.
Kiedy księżyc wypłynął na niebo, a las przesłoniły mgły, słychać było ciche westchnienia obu drzew, czasem listki zakołysały się, jakby drzewa próbowały się poruszyć i iść. Na próżno jednak.
Albo latem, gdy błękitniały oddalone pola, jakże chętnie poszłyby one w ciszę, snuły się miedzami, jak ludzie. Chciałyby zobaczyć, skąd owe dymy, które w południe nad horyzontem płyną. Tęsknotę ich wzmagały nadto błąkające się po przestworzach chmury. Gdyby - tak jak one - mogły stać się wolne i śnieżne!
Aż w końcu z wielkiej tęsknoty oba drzewa poczęły chorować. Było to pod jesień. Najpierw brzozowe listeczki pokryły się żółtymi piętnami, a potem i dąb zaczął rudzieć, wieniec smutku oplótł mu głowę. Zdawało się, że nie obchodzi już ich nic, chociaż wokół było wciąż tak pięknie. Kwitły żółte łubiny, ogniska paliły się na ugorach i wespół z białą pajęczyną snuły ku borom niebieskie smugi dymu. Także słońce jakby wyszlachetniało. Stało się łagodne, zamyślone, pełne oliwnych blasków.
Dąb i brzoza gasły pomału wśród powszechnej zadumy, złociste i piękne owym niezwykłym dostojeństwem, którym namaszcza cierpienie.
Gdy tak stały nieruchome, pewnego dnia przyszedł ku nim człowiek z siekierą i począł ścinać brzozy-siostry, jedną po drugiej, aż doszedł do tej co stała wysunięta nad samą drogą. Spojrzał na nią, spojrzał na dąb i usiadł, a im się zdawało, że człowiek zrozumiał ich miłość i daruje im życie. Ale drwal tylko wypoczywał. Po chwili otarł pot z czoła i zaczął ścinać ostatnie białokore drzewo, które chyląc się coraz bardziej, wydawało bolesny jęk i padło wprost w ramiona dębu.
Bernard Konarski