Wydawnictwo "ZB" | Okładka | Spis treści ]

RAPORTY - RELACJE - SPRAWOZDANIA - ZB nr 4(162)/2001, czerwiec 2001

ROWER DODA CI SKRZYDEŁ

ROWEROWA REWOLUCJA -
SZTURM NA WROCŁAWSKI RYNEK

W czerwcowych dniach w centrum Wrocławia rozgrywały się sceny rodem z "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa. Gdy zza rogu wyjeżdżał zielonoskrzydły anioł-rowerzysta, mogłeś się zderzyć z diabłem pędzącym na szatańskim wehikule. Rowerowy przejazd, happening, wystawa - wszystko to z okazji "Dnia bez Samochodu", który miał miejsce 10 czerwca, a został zorganizowany wspólnymi siłami stowarzyszenia "Zielona Kultura" i Dolnośląskiego Towarzystwa Cyklistów.

Wjazd do wrocławskiego Rynku zdobią piękne tablice z czerwonymi kółkami - nie są to bynajmniej znaki tao, lub loga promocyjne miasta, a jak możemy dowiedzieć się z podpisu "Dotyczą także ruchu rowerowego i samochodów osób niepełnosprawnych".

Przygotowując tegoroczny "Dzień bez Samochodu" uznaliśmy, że zakaz poruszania się rowerami po Rynku jest symbolem stosunku władz naszego grodu do spraw komunikacji rowerowej w całym mieście. Happening na Rynku, złamanie zakazu i przejazd, miały być kulminacją przygotowywanego Dnia.

Sprawa zakazu ma już swój folklor, oto kilka najciekawszych uzasadnień jego wprowadzenia - podobno na rowerzystów skarżyli się niemieccy turyści, a to znów były skargi, że rowerzyści rysują karoserie zaparkowanych samochodów, ostatnia wersja - wg Prezydenta Wrocławia brzmi tak: zakaz wprowadzono, bo dilerzy narkotyków uciekali z Rynku na rowerach. Inna sprawa, niestety paru osobników uprawia szalone slalomy na Rynku - tylko, że oni robią to nadal bez względu na zakaz, który dotyka nas wszystkich.

Kilka dni przed imprezą na miasto wyjechała aktywistka Zielonej Kultury, której urosły piękne, zielone skrzydła, pojawiła się nad głową aureola a jej rower cały zazielenił się i... zakwitł. Jak się okazało, była to bardzo medialna przypadłość. Zdjęcia Anioła na rowerze ukazały się we wszystkich wrocławskich gazetach, wywiad z wysłannikiem niebios poszedł w "Wiadomościach Te-De". Dobrze też nagłośniła całą akcję "Radiostacja", która objęła patronat nad "Dniem bez Samochodu".

W niedzielę, w samo południe, z Pergoli koło wrocławskiego zoo ruszyła kolumna rowerzystów. Inna grupa w tym czasie rozkładała się z wystawą w centrum miasta.

Przygotowaliśmy ekspozycję porównującą warunki dla komunikacji rowerowej w Holandii i naszym mieście (oto pesymistyczne, niestety, tytuły poszczególnych działów: "ścieżki donikąd", "parkingowy problem", "samochodem po ścieżkach", "ścieżki na niby", "Rynek nie dla rowerzystów"...)

Straż miejska i policja w trakcie akcji przyglądała nam się uważnie, aczkolwiek nie interweniowała. A propos policji to została ona uwieczniona na wspomnianej wystawie, na jednym ze zdjęć był radiowóz zaparkowany na środku ścieżki rowerowej (zdjęcie zostało zresztą wyłapane przez dziennikarza ze "Słowa Polskiego", który je skomentował w swojej relacji).

Zanim kolumna rowerzystów pojawiła się, było słychać dzwonki, setki dzwonków i innych przeszkadzajek. Wreszcie są! Widok ulicy zatarasowanej przez rowery (ok. 300 kierownic albo 600 kółek) naprawdę wzruszał i rozpalał wyobraźnię - wydawało się, że rowerzyści zstąpili z holenderskich zdjęć naszej wystawy; ach, gdyby mogło już tak zostać na codzień...

Na przybyłych cyklistów oczekiwał "Szary człowiek", siedząc na krześle i spokojnie czytając gazetę (napis na krześle i szara maska nie pozostawiały ani cienia wątpliwości - oto zwykły człowiek - jeden z nas). Nie podejrzewał nawet, że zaraz zostanie wystawiony na anielsko-diabelskie pokusy. W kłębach dymu i z wielkim hukiem zjawił się Diabeł-automobilista w swojej limuzynie. Do boju o duszę zwykłego człowieka stanął także Anioł - cyklista, który nadjechał na zielonym rowerze. Walka była zacięta, nasz szary bohater początkowo ulegał szatańskim podszeptom, lecz w końcu wybrał rower i dostał od tego skrzydeł! Prawdziwa natura samochodu została bezlitośnie obnażona: porzucony wrak pokryły sprejowane napisy: smog, hałas...

Po tym nieco onirycznym przedstawieniu wróciliśmy do naszej rzeczywistości - odczytano nasze postulaty skierowane do władz miasta. W trakcie rozdawaliśmy setki kolorowych ulotek z optymistycznym tytułem "Wrocław miastem rowerów" i ironicznym zdjęciem wrocławskiego Rynku ze znakiem zakazu dla ruchu rowerowego.

Uroczystego otwarcia Rynku dla ruchu rowerowego, przecinając wstęgę, dokonali szefowie "Zielonej Kultury" i Dolnośląskiego Towarzystwa Cyklistów oraz gość specjalny: Major z Pomarańczowej Alternatywy. Choć tym razem była to raczej alternatywa... zielona. Gdy rój fotoreporterów uwieczniał tą wielkopomną chwilę, ustawiono makietę znaku "strefa pieszo-rowerowa" i ograniczenie prędkości do 5 km/h. Po ogłoszeniu sojuszu pieszo-rowerowego kolumna rowerzystów, wznosząc wolnościowe okrzyki z rozwiniętymi transparentami i flagami ruszyła wokół Rynku, mając przystanek pod Urzędem Miejskim, gdzie pozostawiono nasze postulaty (niestety, nikt z rajców mimo wcześniejszego zaproszenia nie zaszczycił nas swoją obecnością). Po dwóch rundach wokół Rynku rowerowi rewolucjoniści pojechali na dalszą część trasy ulicami Wrocławia.

Jeszcze przez kilka godzin czynne było nasze stoisko. Zbieraliśmy podpisy pod petycjami i rozdawaliśmy ulotki. Przechodnie z zainteresowaniem oglądali też wystawę. Kolportowane petycje dotyczyły: zniesienia zakazu ruchu rowerowego w Rynku, wniosku o zwiększenie nakładów finansowych na infrastrukturę rowerową z budżetu miasta, oraz wprowadzenia wymogu uwzględniania potrzeb ruchu rowerowego we wszystkich inwestycjach drogowych.

Relacja z niedzielnego wydarzenia ukazała się we wrocławskich "Faktach", popularnym w regionie programie informacyjnym. Artykuły poszły we wszystkich wrocławskich gazetach i stacjach radiowych. Najlepszy tekst ukazał się w "Wieczorze Wrocławia" - całostronicowy artykuł ze zdjęciami na pierwszej stronie pt. "Rowery zdobyły wiosnę". Niestety srodze zwiodła nas lokalna "Wyborcza", znudzona już widać rowerowymi protestami (rowerzyści "po raz kolejny zaprotestowali"), topiąc całe wydarzenie w relacjach z pieczenia kiełbasek, ekologicznych festynów i innych tego typu imprez.

Na koniec zostawiam prawdziwy rodzynek, prasa z okazji Dnia bez Samochodu zapytała notabli naszego miasta o to "co pan woli: rower czy samochód? Oto fragment wypowiedzi Wiceprezydenta Wrocławia, odpowiedzialnego za komunikację w naszym mieście: "nasza cywilizacja przyjęła taki model, że mężczyźnie w garniturze nie wypada jeździć na rowerze. Faktycznie, osoba w marynarce na rowerze wygląda dość dziwacznie" ("Słowo Polskie", 11.6.2001). Cóż, dużo pracy nad świadomością przed nami!

z rowerowym pozdrowieniem

Robert Borkacki

PS

Serdecznie podziękowania za pomoc dla: "Grubej Czerwonej Rury" - Autorskiego Centrum Młodych Twórczych, które wykonało wspaniałe rekwizyty i ekologów z Zielonej Góry: Fuliego i Janusza.

Osoby, które chciałyby się włączyć w działania pro-rowerowe i nie tylko - prosimy o kontakt (każda pomoc będzie ważna: robienie strony www, pomoc przy zbieraniu podpisów pod petycjami, przy przygotowaniu kolejnych akcji...)

Stowarzyszenie ZIELONA KULTURA
ul. Szewska 50/51, pok. 3
50-319 Wrocław
tel./fax 0-71/375-29-54
e-mail: jakubmaciejczyk@go2.pl, biuro@zielona.uni.wroc.pl
http://www.zielona.uni.wroc.pl

foto

PS

Zapraszam do kącika poezji ekologicznej, naszego anioła uwiecznił bowiem wrocławski fraszkopisarz:

ANIOŁ W SPALINACH

Na świdnickiej tuż obok Rynku zbaraniałem
zgoła
widząc na rowerze zielonego... anioła.
Przetarłem oczodoły. Mam omamy z głodu?
Nie. Anioł propagował dzień bez samochodu.
Pobiegłem za zjawiskiem. Anioł, prześliczna
dziewczyna,
dał w pedał i natychmiast zniknął
w... gęstniejących spalinach.

Jacek Wiesław Witruk
("Słowo Polskie" 11.6.2001)

KECZUA-DISCO

Zaintrygował mnie plakat reklamujący międzynarodowy festiwal muzyki sakralnej na Podbeskidziu, gdyż pomiędzy moskiewskim chórem patriarchalnym, grupą gospel i orkiestrą symfoniczną znaleźli się Indianie z plemienia Keczua. Postanowiłam zbadać, co ma wspólnego muzyka sakralna z mieszkańcami peruwiańskiej dżungli.

- Większość Polaków zna Indian z filmów o Bolku i Lolku oraz książek Karola Maya - zagaił entuzjastycznie pan stojący na scenie do licznej bielskiej widowni. Po takim wstępie miałam nadzieję, że Indianie nie znają polskiego (niestety znali) i słuchałam dalej miłego pana, jak opowiada o rzekomym odkryciu dzikich, zdolnych muzyków z Peru przez dzielnych i oddanych sprawie polskich misjonarzy. To dzięki ich zabiegom mieszkańcy dżungli mają możliwość koncertowania w cywilizowanych krajach. Na widowni sporo osobistości: prezydent miasta, biskup, hojni sponsorzy - wszyscy wydawali się zadowoleni z żartobliwego tonu konferansjera.

- Dodatkową atrakcją będzie to - rzucił z tajemniczym uśmiechem pan - że Indianie oprócz swoich tradycyjnych piosenek wykonają utwory sakralne a także zaśpiewają po polsku. Brawa! Chwila oczekiwania na dzikich przedstawicieli plemienia Keczua i oto na scenie pojawia się czteroosobowa grupa młodych, długowłosych mężczyzn odzianych w glany i czarne jeansy i gdyby nie ich barwne poncha i indiańskie rysy, dałabym głowę, że jestem na koncercie europejskiej grupy rockowej. Tym bardziej że muzycy podpięli do pieców gitary basowe, a honorowe miejsce na scenie zajął minikomputer. Solista dyskretnie wyjął z plecionego woreczka dyskietkę, wsunął do komputera i rozległy się dyskotekowe rytmy podkładu z akcentami brazylijskiej samby. Miejsce białych reflektorów zajęły kolorowe, wirujące światła a Indianie pogrywając na tradycyjnych fletach i gitarach odśpiewali po polsku pieśń religijną sławiącą boga białych ludzi.

Brawa! Zmiana dyskietki i z kolejnym półplaybackiem płynie w eter inna, zdaje się bardziej tradycyjna pieśń. Gitary basują, światła wirują. Mniej wyrobiona artystycznie część widowni dyskretnie sunie w kierunku drzwi. Głównie młodzież. Na szczęście większości się podoba, gibają się w rytm kolejnych utworów, klaszczą.

Indianie prawdopodobnie postanowili przybliżyć nam kulturę całego amerykańskiego kontynentu, gdyż mogliśmy usłyszeć w peruwiańskiej aranżacji tak wielkie przeboje jak Quantanamera czy Lambada. Kiedy zaś zagrali motyw przewodni z hollywoodzkiej superprodukcji "Titanic", byłam już pewna, że wszyscy idziemy na dno. Gdyby nie to, że wpadłam w iście "montypythonowski" nastrój, pewnie bym się ewakuowała w tym właśnie momencie. I byłby to błąd, bo może nigdy nie dane byłoby mi usłyszeć andyjskiej wersji "Ore ore" czy "Hej, sokoły". Dopiero wtedy dotarło do mnie, że koncert ten jest prawdopodobnie kontynuacją "Odwilży kabaretowej", której plakaty reklamowe wisiały jeszcze tu i ówdzie na murach. Znając Indian nie tylko z kreskówek i książek dla dzieci, nie zdawałam sobie sprawy, że w dżungli czają się tak dobre kabarety, które tylko czekają na to, by odkrył je jakiś misjonarz niosący naszą cywilizację między bananowce i liany.

Jeśli tak wygląda chrześcijańska wersja dzikości, należy się zastanowić nad sensem organizowania tego typu występów. Ja na scenie zobaczyłam czterech młodych ludzi, którzy najwidoczniej wstydzą się swojej tradycyjnej muzyki i dlatego ubrali ją w dyskotekowy playback z dyskietki z basowym brzmieniem gitar. Jakby obawiając się, czy widzowie zniosą półtorej godziny ich rdzennych pieśni, urozmaicili występ znanymi przebojami oraz religijnymi piosenkami o żenującym poziomie artystycznym.

Szerzone wśród tzw. dzikich płytkie wzorce zachodnie wykorzeniają i zubażają te narody o ciekawej i bogatej kulturze. Piękne, tradycyjne utwory, w których mieści się ludowa mądrość i religia, zostają zastąpione ich cepeliowską wersją, etno-folkiem. Mieszanki te, pozbawione uroku oraz dobrego smaku, są kolejnym symptomem wszędobylskiej globalizacji.

Joanna Matusiak




RAPORTY - RELACJE - SPRAWOZDANIA - ZB nr 4(162)/2001, czerwiec 2001
Wydawnictwo "ZB" | Okładka | Spis treści ]