ZB 9(167), listopad 2001
ISSN 1231-2126, [zb.eco.pl/zb]
Globalizacja
 

Koniec "końca historii"
czyli analiza szans i zagrożeń
szeroko pojmowanej antykapitalistycznej lewicy

Upadek Związku Radzieckiego otworzył zupełnie nowy rozdział w historii. Sytuacja geopolityczna w ciągu zaledwie kilku lat zmieniła się diametralnie. Oznaczało to zupełnie inne niż dotychczas wyzwania stojące przed ludźmi szeroko pojmowanej lewicy. Układ zimnowojenny zbudowany był na pewnego rodzaju alternatywie, którą - w wielkim uproszczeniu - można określić jako dychotomię "realny socjalizm versus wolnorynkowy kapitalizm". Po rozpadzie Układu Warszawskiego trudno nazywać realny socjalizm rzeczywistą alternatywą dla kapitalizmu. W 1991 r. ci, którzy nie zgadzając się na świat wyzysku, nędzy, głodu i nienawiści odrzucali neoliberalne dogmaty rozpoczęli poszukiwania takiej alternatywy. W tym samym czasie neoliberałowie ogłosili spektakularny tryumf swojej ideologii. "Nie ma ucieczki od wolnego rynku" - ogłosił w swym manifeście Fukuyama.

Koniec utopii?

Minęło już przeszło dziesięć lat, odkąd guru amerykańskiego neoliberalizmu Francis Fukuyama obwieścił w swym manifeście rzekomy koniec historii, oznaczający triumf wolnego rynku nad wszelkiego rodzaju myślą utopijną. Zdaniem tego politologa, filozofa i ekonomisty światowy system ekonomiczny to pewnego rodzaju samoregulujący się ekosystem, który do sprawnego i dynamicznego funkcjonowania potrzebuje nierówności, będącej motorem organicznie związanej z postępem rywalizacji. Oczywistą konsekwencją przyjęcia neoliberalnego paradygmatu jest uznanie bogactwa za nagrodę dla wykazujących się pracowitością, elastycznością i skutecznością, a biedy za zasłużoną karę dla tych, którzy cnót tych nie posiadają. Kapitalizm oznacza przyjęcie moralności przywodzącej na myśl prawa dżungli - silni i sprytni przetrwają, słabi natomiast skazani są na pożarcie jako odpady procesu rozwarstwiania się społeczeństwa. Ten ekonomiczny darwinizm przeżywał swój rozkwit w pierwszej połowie minionej dekady, w początkowym okresie prezydentury Billa Clintona. Fukuyama i jemu podobni święcili wówczas tryumfy, wskazując wysokie tempo rozwoju gospodarki Stanów Zjednoczonych jako niezbity dowód na to, iż dla neoliberalizmu nie ma alternatywy.

Niestety, wszystko zdawało się potwierdzać taki scenariusz. Amerykanie brutalnie interweniowali (oczywiście, w obronie praw człowieka) w kolejnych "państwach nieobliczalnych". Kraje kapitalistyczne notowały dynamiczny rozwój gospodarki, a indeksy czołowych giełd świata szybowały na nie notowanych dotąd wysokościach. Międzynarodowe instytucje finansowe stawały się wszechwładne. Rozwarstwienie społeczne - ten osławiony "motor rozwoju" - dramatycznie powiększało się i osiągnęło niespotykane dotąd rozmiary. Procesy globalizacji sprawiły, że dramatyczne często nierówności notowane w skali jednego kraju stały się niczym w porównaniu z analogicznymi dysproporcjami w skali całego świata. Po zniknięciu z mapy globu "drugiego świata" realnego socjalizmu dystans między "pierwszym światem" krajów kapitalistycznych o rozwiniętej gospodarce, a państwami trzeciego świata dramatycznie się zwiększał (co znakomicie ilustruje przepaść między Produktem Krajowym Brutto per capita w Japonii, gdzie wynosi on niemal 30. 000 dolarów i w Mozambiku, gdzie ledwo przekracza 30 dolarów). Nikt jednak nie mówił o neokolonializmie. Zimne, nieludzkie i bezosobowe statystyki wskazywały bowiem na rozwój globalnej gospodarki. "A nie mówiłem" - uśmiechał się pod nosem arogancki Fukuyama - "Tak już będzie zawsze!"

Coś się chyba nie zgadza...

Coś jednak zakłóciło tę neoliberalną idyllę. Zaczęło się, co znaczące, od ekonomicznego kryzysu na Dalekim Wschodzie. Azjatyckie "tygrysy" - Malezja, Hong-Kong, Singapur, Tajlandia, Tajwan - stawiane przez neoliberałów całemu światu za wzór dynamicznie rozwijających się gospodarek - poważnie zachorowały. Recesja w tej części świata była potężnym ciosem dla apologetów klasycznego liberalizmu - Daleki Wschód stanowi bowiem podręcznikowy wręcz przykład regionu, w którym gospodarka oparta jest niemal wyłącznie na stworzonej przez Adama Smitha zasadzie laissez faire (pozwolić działać), a znienawidzony przez neoliberałów rzekomy "hamulec wzrostu gospodarczego" - interwencjonizm państwowy - praktycznie nie istnieje. Później nastąpiły problemy gospodarcze Japonii - dotychczasowego "motoru światowej gospodarki". Reforma gospodarki Federacji Rosyjskiej przeprowadzona pod dyktando monetarystów z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego zakończyła się dramatycznym kryzysem ekonomicznym. Tempo rozwoju gospodarczego Unii Europejskiej, prowadzonej przez dogmatycznie przyjmujących neoliberalne tezy wyznawców "trzeciej drogi" także znacząco spadło. Na przełomie tysiącleci widmo recesji pojawiło się nad bastionem wolnego rynku - Stanami Zjednoczonymi. I tak już beznadziejna sytuacja krajów trzeciego świata nadal pogarszała się.

Pax capitalis, czy pax americana?

Kolejny guru neoliberałów, McLuhan, zapowiedział, iż ziemia stanie się "globalną wioską". Miał rację. Procesy kapitalistycznej globalizacji następują w niewyobrażalnym tempie. Nikt nie kontroluje międzynarodowych spekulacji finansowych. Przepaść dzieląca bogatą północ od biednego południa staje się niewyobrażalnie ogromna. Pozbawione demokratycznej kontroli międzynarodowe instytucje finansowe są wszechwładne.

Jeśli przyjąć paradygmat stworzony przez McLuhana, Stany Zjednoczone w nowym światowym porządku mają pełnić funkcję globalnego wójta. Po zakończeniu drugiej kadencji prezydentury Clintona za sterami "jedynego światowego supermocarstwa" stanął George W. Bush, potocznie zwany "kowbojem z Texasu". W jego retoryce wyraźnie pobrzmiewają wątki jawnie imperialistyczne, mówi wprost o dziejowej misji jaka stoi przed "miłującymi wolność jak nikt inny" Amerykanami. Pod wodzą swego nowego lidera Stany Zjednoczone zamierzają zbudować nowy "światowy porządek oparty" na kapitalizmie i liberalnej pseudo-demokracji, w której rola ludu ogranicza się do wybierania raz na cztery lata przywódcy spośród dwóch mężczyzn o dokładnie identycznych poglądach politycznych. Arogancja "światowego szeryfa" nie ma sobie równych.

Coraz więcej ludzi zaczęło dostrzegać absurdy deifikującej zysk kapitalistycznej logiki, zgodnie z którą lepsze jest spalenie zbędnych zapasów zboża, niż uratowanie przy ich pomocy milionów ludzi przed klęską głodu (magazynowanie i transport przecież kosztują!). Neoliberalne slogany nie wytrzymały konfrontacji z rzeczywistością. Pojawiła się szansa dla antykapitalistycznej lewicy.

Nie chcemy takiego świata!

Właśnie w takich warunkach powstał ruch antyglobalizacyjny, skupiający różnorodne środowiska nie zgadzające się na dalszą ekspansję kapitału wielkich korporacji. W Seattle pod jednymi sztandarami demonstrowali pacyfiści, ekolodzy, anarchiści i marksiści. Kolejne antyglobalistyczne manifestacje - w Pradze, Nicei, Davos - odzwierciedlały rozmiar antykapitalistycznych nastrojów w społeczeństwie. Do elit powoli zaczęło docierać, że istnieje duża grupa ludzi, dla której wolnorynkowe dogmaty nie tylko nie są oczywistością, ale wręcz stanowią symbol niemal wszystkiego, co zagraża ludzkości. W antykapitalistycznej demonstracji podczas szczytu grupy ośmiu najbardziej uprzemysłowionych państw świata (G8) w Genui wzięło udział ponad 200.000 osób z całego świata.

Wydarzenia w Genui uświadomiły wielu osobom, że istnieją dwa światy. Jednym z nich jest świat elit - przywódców mocarstw, decydentów międzynarodowych instytucji finansowych i właścicieli wielkich korporacji, drugim zaś - świat pracowników, studentów, bezrobotnych, artystów - zwykłych ludzi. Każda manifestacja antyglobalistyczna stanowiła konfrontację tych dwóch światów. Opinia publiczna była podzielona. Media nieprzerwanie karmiły społeczeństwo propagandowym jadem, przedstawiając antyglobalistów jako bandę rozwydrzonych chuliganów, którzy chcą znaleźć ujście dla własnej agresji i potrzebują abstrakcyjnego wroga. Premier Włoch Silvio Berlusconi powiedział wprost - "Ta manifestacja to cios w nasz system wartości oparty na wolności i prywatnej przedsiębiorczości". W podobnym duchu wypowiadał się George W. Bush. "Autorytety" w rodzaju Adama Michnika z "Gazety Wyborczej", czy czołowego polskiego neoliberała Andrzeja Olechowskiego zdecydowanie opowiedziały się za pierwszym światem - światem kapitalistycznych elit. Duża część opinii publicznej solidaryzowała się jednak z antyglobalistami, zwłaszcza po zamordowaniu przez policję Carla Giullianiego.

Wydawało się, że ludzi, którzy kwestionują antyhumanistyczny kapitalistyczny system wartości i poszukują alternatywy dla wolnego rynku, będzie systematycznie przybywać. Niestety, 11.9.2001 światowy system oparty na supremacji Stanów Zjednoczonych oraz nieograniczonej władzy wielkich instytucji finansowych i megakorporacji został znacząco wzmocniony.

Ameryka w ogniu!

Niedawne ataki terrorystyczne na nowojorskie Światowe Centrum Handlu i Pentagon diametralnie zmieniły sytuację geopolityczną. Prezydent Stanów Zjednoczonych postanowił wykorzystać tragedię tysięcy niewinnych ludzi dla własnych, partykularnych celów. Media ochrzciły ataki terrorystyczne "największą tragedią w historii ludzkości". Nie deprecjonując skali tej tragedii, 11.9 w atakach terrorystycznych zginęło nie więcej niż 10.000 osób. Każdego dnia w Afryce umiera z głodu i braku dostępu do czystej wody ponad 60.000 osób. Aż trudno oszacować ile ofiar pociągnęło za sobą przeszło siedemdziesiąt amerykańskich interwencji militarnych (tylko po 1945 r.), spośród których do najbardziej spektakularnych należały te w Korei, Gwatemali, Wietnamie, Iraku, Haiti i Jugosławii. Warto także przypomnieć wspieranie krwawych reżimów w Ameryce Południowej, Afryce i Azji, by wymienić tylko Batistę, Perona, Pol Pota, Pinocheta, Diema i Suharto. Polityka ekonomiczna USA, która skazała na nędzę i głód setki milionów ludzi zebrała być może jeszcze bardziej tragiczne żniwo, niż zbrojny imperializm.

Nie od dziś wadomo, iż nic nie integruje tak skutecznie, jak wspólny wróg. Nieprzypadkowo Bush i jego zausznicy z NATO rozpoczęli spektakl szermowania wojenną i nacjonalistyczną retoryką. Światowa opinia publiczna, pod wpływem relacji BBC i CNN, udzieliła bezwarunkowego poparcia Bushowi i Powellowi, deklarującym chęć brutalnego zbrojnego odwetu. Zadziałał mechanizm poszukiwania "kozła ofiarnego". Znamieniem winy naznaczono znanego fundamentalistę islamskiego, Osamę bin Ladena i sprzyjających mu władających Afganistanem talibów. Solidarność z imperialistycznymi deklaracjami amerykańskich władz zadeklarowali przywódcy mocarstw od Londynu, przez Paryż, Berlin i Moskwę, aż po Pekin. Polscy politycy prześcigali się w deklaracjach lojalności. Do tej niecodziennej, antyafgańskiej koalicji przyłączył się ostatnio nawet generał Musharaf, dotychczas nielubiany przez administrację Busha dyktator sprawujący władzę w Pakistanie.

Od czasów ataków terrorystycznych na USA w mediach nieprzerwanie utrzymuje się patetyczna atmosfera zagrożenia ze strony tajemniczego "zła". Prymitywny, upraszczający, dychotomiczny podział na antyamerykańską "czerń" i proamerykańską "biel" jako pierwszy zastosował nie kto inny, tylko George W. Bush. "Kto nie jest z nami, jest przeciwko nam" - grzmiał "kowboj z Texasu". Oczywiście, antyglobaliści i antykapitaliści w tej prostackiej klasyfikacji są "źli". Podczas jednego ze swych wywiadów najsłynniejszy obok Leszka Balcerowicza polski neoliberał Andrzej Olechowski nazwał antyglobalistów współodpowiedzialnymi za nowojorskie wydarzenia. Posłużył się przy tym nader niewyszukaną argumentacją: zdaniem lidera Platformy Obywatelskiej antyglobaliści podsycali atmosferę nienawiści skierowanej przeciw demokracji, wolności i przedsiębiorczości, których symbolem są Stany Zjednoczone. Nie była to bynajmniej wypowiedź odosobniona. Media rozpoczęły swoistą obławę, której ostrze skierowane zostało przeciw wszystkiemu, co jest choć trochę antyamerykańskie i antykapitalistyczne.

Szto diełat'?

Po niedawnych zamachach terrorystycznych pozycja międzynarodowa Stanów Zjednoczonych jest silna, jak nigdy przedtem. W najbliższym czasie nie usłyszymy wypowiedzi premiera Lionela Jospina krytykujących amerykański imperializm i nie możemy liczyć na zdecydowane veto prezydenta Putina ws. budowy tarczy antyrakietowej. Nawet pierwszy sekretarz Jiang Zemin, wraz z "rodziną narodów cywilizowanych" będzie udzielał moralnego wsparcia nieuniknionym chyba nalotom na Afganistan. Opinia publiczna deklaruje bezwarunkowe poparcie dla Busha i jego zauszników.

Możemy mówić o bardzo poważnym osłabieniu ruchu antykapitalistycznego. Solidaryzując się z polityką Amerykanów, świat okazał także solidarność z ich systemem wartości. My, antykapitaliści musimy w tej sytuacji zrobić wszystko, by uświadomić ludziom, jak niesprawiedliwym i nieludzkim systemem jest kapitalizm. Naszym obowiązkiem jest obnażanie hipokryzji i okrucieństwa rządu Stanów Zjednoczonych, zagrożeń i absurdów globalizacji oraz demaskowanie prawdziwych intencji przywódców światowych mocarstw i kręgów wielkiej finansjery. Musimy zrobić wszystko, żeby uświadomić ludziom, iż wolność i kapitalizm wykluczają się nawzajem. Musimy stać się antidotum na propagandę bombardującą ludzi ze wszystkich stron, utożsamiającą wojnę ze sprawiedliwością, a wyzysk z wolnością.

Przed ruchem antykapitalistycznym stoją nowe, niewyobrażalnie trudne wyzwania. Naszym obowiązkiem jest stawić im czoła. Wierzę, że prawda, humanizm i altruizm zwyciężą obłudny kapitalistyczny system wartości oparty na rywalizacji, nienawiści i żądzy zysku.

Przemysław "TengU" Sieradzan
29.9.2001 Warszawa

Konserwatyzm, globalizacja
i Szczyt Obydwu Ameryk

Wielu spośród uczestników demonstracji podczas Szczytu Obu Ameryk w mieście Quebec (pamiętających prawdopodobnie, iż 31. rocznica Dnia Ziemi przypada 22 kwietnia) z reguły określa się mianem anarchistów lub radykalnych lewicowców. Przeważa dziś pogląd, że sprzeciw wobec kapitalizmu i globalizacji przychodzi zazwyczaj z lewej strony. Można by jednak, i to zasadnie, utrzymywać, że pewna część najgłębszej krytyki kapitalizmu, techniki i globalizacji była i jest dziełem prawicowych tradycjonalistów (przykładem niech posłużą Samuel Taylor Coleridge, G.K. Chesterton, T.S. Eliot, C.S. Lewis, J.R.R. Tolkien) oraz "konserwatystów społecznych na lewicy", takich jak John Ruskin, William Morris, George Orwell i Christopher Lasch.

Konserwatyści nigdy nie godzili się na nieograniczony rozwój techniki i globalizację. Stanowisko kojarzone zazwyczaj z konserwatyzmem prezentują techno-Republikanie pokroju Newta Gingricha - który napisał np. że technika "zawiera zalążki zmian, które doprowadzą do znacznego ograniczenia machiny biurokratycznej, powiększenia obszarów wolności i zmniejszenia roli rządów" (Wall Street Journal, 27.2.2001). W swym treściwym artykule pt. "Typy prawicy", który ukazał się w National Review (11.10.1999), John O'Sullivan nazwał Newta Gingricha i licznych podobnych mu neokonserwatystów "postnacjonalistami wolnego rynku". Należy zwrócić uwagę, że czyjeś usytuowanie w spektrum lewica - prawica bynajmniej nie determinuje poglądów danej osoby na technikę i globalizację. W poniższym artykule spróbuję scharakteryzować główne postawy wobec techniki i globalizacji, z którymi można się dziś spotkać wśród konserwatystów.

Część konserwatystów nie zadaje sobie zbytniego trudu, by przemyśleć te kwestie. Chociaż żyją we współczesnych czasach, nie przywiązują większej wagi do wpływu obecnej technologii na społeczeństwo, motywując to bardzo "staroświeckim" światopoglądem. Myślą być może, iż gwałtowny rozwój techniki (o ile w ogóle raczą go dostrzec) może mieć co najwyżej ograniczony wpływ na wiecznotrwałe koncepcje dot. natury ludzkiej, polityki i wiary.

Licznym dzisiejszym konserwatystom technika i globalizacja jawią się jako, ogólnie rzecz biorąc, "dobre". Chodzi tu o konwencjonalnych konserwatystów w rodzaju George'a Gildera i Newta Gingricha, dla których rozwój techniki w nieunikniony sposób prowadzi do wyzwolenia i osłabienia "wielkiego rządu". Ludzie tacy prawdopodobnie w zupełności popierają rozwój nauki i techniki, społeczeństwo konsumpcyjne, oraz trend ku faktycznemu zespoleniu "człowieka z maszyną" (przejawiającego się w obrazowaniu związanym z komputerami, samochodami, reklamą i fantastyką naukową). Zapomniano widocznie o entuzjazmie, z jakim technikę traktowano w faszystowskich Niemczech, gdzie uważano ją nie tylko za bezwzględnie konieczną do prowadzenia wojny, lecz również narzucającą "dyscyplinę" - w przekonaniu, że przyjęcie surowej techniki szybko zmiecie z powierzchni Ziemi "humanizm" i "sentymentalne bzdury". I rzeczywiście wszystko wskazuje na to, że technika doprowadziła do unicestwienia wiecznych prawd i wierzeń wraz z innymi, z pewnością mniej pozytywnymi stronami tradycyjnych układów społecznych.

Niektórzy konserwatyści uznają technikę za zasadniczo "obojętną wobec wartości" - narzędzie zależne od użytkownika. Wielu konserwatystów lekarstwa na niekorzystne skutki rozwoju techniki i globalizacji upatruje w połączeniu wolnego rynku i reform społecznych. Odmianę bardziej egzotyczną stanowią postępowi nacjonaliści i tzw. prawica "postmodernistyczna", które z zapałem próbują uplasować technikę w ramach tradycji narodowych i religijnych. Tego typu zjawiska da się np. zaobserwować w Japonii i wielu społeczeństwach islamu. Prawdopodobnie dążą oni do połączenia "feudalnych wartości z nowoczesną techniką" - czyli do tzw. "archeofuturyzmu". Dwoma fikcyjnymi przykładami wytworów takiej syntezy mogą być: futurystyczna epopeja Franka Herberta Diuna (przedstawiająca bohaterską walkę w obrębie galaktyki, skupiającą się na pustynnej planecie Arrakis) oraz do pewnego stopnia zrealizowana z rozmachem seria filmów o Gwiezdnych wojnach George'a Lucasa.

Jeszcze inni konserwatyści dopatrują się w technice nieuniknionego "zła" - które człowiek może jednak ujarzmić. W niektórych okolicznościach uznają technikę za "obojętną na wartości", kiedy indziej za "złą". Opis ten odnosi się do bardziej pesymistycznych i mniej aktywnych politycznie odłamów prawicy "postmodernistycznej". Ludzie ci mieszkają często w krajach, gdzie przywrócenie tradycji musi sprawiać wrażenie idei rodem z science fiction. Są praktycznie pozbawieni nadziei, lecz mimo wszystko nie ustają w wysiłkach, wierząc, że coś da się jednak uratować. Często wierzą w wieczny powrót, w nie kończące się cykle ludzkich dziejów. Sądzą, iż cywilizacja zachodnia kroczy drogą podobną (choć bardziej skrajną) do szlaków, jakie przemierzały Ateny i rzymskie imperium w dobie upadku. Nadal jednak żyje w nich nadzieja na jakąś nową cywilizacyjną Wiosnę. Oczom ich technika, kapitalizm, liberalizm, liberalizm lewicowy i globalizacja jawią się jako odgałęzienia tego samego systemu "późno nowoczesnego", niszczącego wszystkie autentyczne różnice kulturowe i ludzką tożsamość.

Części konserwatystów technika i globalizacja nieodłącznie kojarzą się ze "złem", wobec którego człowiek jest bezradny. Taki pogląd prowadzi do formowania antyutopijnej wizji "powszechnego, homogenicznego państwa światowego" (kreślonej np. przez francuskiego krytyka techniki, Jacquesa Ellula, czy kanadyjskiego filozofa, George'a Granta) - unicestwiającego wszystkie odrębności kulturowe i ludzką tożsamość. Na końcu takiej drogi znajdowałby się zapewne mroczny świat rodem z filmu Łowca androidów Ridleya Scotta (opartego na opowiadaniu Philipa K. Dicka, Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?), Mechanicznej pomarańczy Anthony'ego Burgessa (przeniesionej na ekran przez Stanleya Kubricka), Neuromancera Williama Gibsona - klasycznej powieści cyberpunkowej, w której zostaje przedstawiona kompletnie zanieczyszczona planeta pod rządami megakorporacji - czy wreszcie z antyseptycznego, lecz bezdusznego Nowego, wspaniałego świata Aldousa Huxleya. Ucieczka ludzkości przed techniką, lub ich pogodzenie, wydają się niemożliwością. Ludzkie dzieje mają wg tej wizji poruszać się "po równi pochyłej". Reakcja konserwatystów przybiera postać podobną do egzystencjalizmu: "uprawiać swój ogródek" - zajmować się "małymi sprawami", czyli różnicami.

Jeszcze długo przyjdzie nam chyba poczekać na ziszczenie się zachodniej cywilizacji, która łączyłaby zaawansowaną technikę z dużą dozą społecznego konserwatyzmu, zdecydowanie opowiadałaby się za tradycyjnymi koncepcjami narodu, rodziny i religii, autentyczną etyką pracy i surowym przestrzeganiem prawa. Wszystko wskazuje na to, że technika zniszczyła zarówno dobroczynne prawdy, jak i te bardziej negatywne strony tradycyjnego trybu życia.

W świetle powyższego anarchistyczny czy radykalnie lewicowy sprzeciw wobec globalizacji wydaje się być pozbawiony większego sensu. Pomimo żarliwego idealizmu i głębokiej refleksji niektórych spośród ich przywódców (takich jak Ralph Nader, Noam Chomsky, Ivan Illich), przeciętnym aktywistom zależy chyba przede wszystkim na zintensyfikowaniu politycznej poprawności, na jeszcze dalej idącej urawniłowce społecznej i cywilizacyjnej, oraz powszechnej dystrybucji wszystkich wygód, luksusów i wybryków społeczeństwa konsumpcyjnego - przy funkcjonowaniu światowego rządu, który czuwałby nad realizacją ich wartości na całej Ziemi. Ponadto bardzo wielu, stanowczo zbyt wielu protestujących staje po stronie niezbornej, niemal bezcelowej rebelii, która prędzej czy później zawsze kończy się chuligańskimi wybrykami. Tacy ludzie nie stanowią realnego zagrożenia dla coraz skuteczniejszych technokratów rodzącego się na naszych oczach "Nowego, wspaniałego świata".

Można by w tym punkcie postawić tezę, że bardziej pozytywna krytyka globalizacji musi w dużym stopniu zawierać obronę wszystkich lepszych aspektów cywilizacji tradycyjnych - co odnosi się także do społeczeństw europejskich i wspólnot wywodzących się ze Starego Kontynentu w ich formach sprzed ery globalizacji. Mogłoby to oznaczać obronę zakorzenionej w tradycji, refleksyjnej odrębności, autentycznego zróżnicowania i złożoności świata przed wszelkiej maści powszechnymi abstrakcjami i homogenicznymi ideologiami, przed różnego autoramentu pseudo zbiorowościami i pseudo odmiennościami społeczeństw późnonowoczesnych.

Marek Węgierski
tłum. Jacek Spólny

Refleksje:
globalizacja, katolicyzm i solidarność

Nie od dzisiaj zjawisko globalizacji budzi wiele kontrowersji. Jednak smutne wypadki, jakie miały miejsce w Pradze, Gteborgu czy Genui, tak naprawdę skłaniają do bolesnej refleksji nad unicestwianą istotą człowieczeństwa, jaką jest brak, poszanowania godności osoby ludzkiej.

Globalizację można zdefiniować jako swobodny przepływ towarów i usług. Zjawisku temu nie towarzyszą żadne ograniczenia, a nawet dzieje się coś wręcz zupełnie odwrotnego - coraz powszechniej są otwierane lub znoszone granice państwowe. Sprzyja to robieniu interesów o globalnym zasięgu w cieniu "mitu wyzysku", którego teoria opiera się o starą pokerową zasadę. Mówi się w niej, że aby ktoś mógł zarobić, to równocześnie ktoś inny musi stracić. Najczęściej wskazuje się na kraje Trzeciego Świata, jako na te, które są odsuwane na bok w procesie globalizacji. Richard Mbewe1 twierdzi nawet, że wydarzenia w Genui były właśnie autentycznym wyrazem niepokoju osób, które zdecydowały się zaprotestować przeciwko pomijaniu przez międzynarodowe elity finansowe państw Trzeciego Świata w procesie globalizacji.

W katolickiej nauce społecznej globalizacja nie jest pojęciem wartościowanym - ani dobrym, ani złym. Uznaje się w niej raczej, że występuje ona jako zjawisko i ma wówczas charakter dobry, gdy napędza postęp techniczny. Chodzi jednak o to, żeby poza kręgiem jej oddziaływania nie pozostawić najuboższych. Należałoby być z nimi w solidarności nie tylko przez więzi czysto ludzkie, ale także - czy nawet przede wszystkim - przez instytucje polityczne, od działania których w dużej mierze zależy los pojedynczego człowieka. Nie tak dawno w końcu udowodniły to, jakkolwiek z całym swoim okrucieństwem, chyba dwie najbardziej krwawe machiny totalitarnych ustrojów XX w.

Mimo to globalizacja ma niepodważalnie charakter ogólnoludzki, który niezbicie odnajduje odzwierciedlenie także w jej paradoksie. W końcu przecież to nikt inny, jak m.in. anarchiści i ekolodzy korzystają z osiągnięć globalizacji, a więc Internetu, w celu skrzyknięcia się i zaprotestowania przeciwko zachodzącym w niej procesom. Osobiście rozumiem ich bóle i troski oraz daleki jestem od potępiania słusznych teoretycznie protestów. Opadła mi jednak szczęka z wrażenia, gdy w trakcie europejskiej podróży prezydenta Georga W. Busha zobaczyłem w telewizji EuroNews, jak młodzi ludzie z anarchistyczną flagą w ręku biegali po Gteborgu i wybijali szyby sklepowe, skakali po samochodach oraz rzucali kostką brukową w kierunku policji. Chciałoby się rzec - no comment.

Musimy pamiętać, że globalizacja nie jest synonimem jedynie wszelkiego zła. W końcu konkurencja i rywalizacja, które wpisują się w modele globalnej demokracji wolnorynkowej, niekoniecznie muszą być malowane w czarnych barwach. Niektórzy z publicystów, raczej o liberalnej orientacji, uważają, że jest zupełnie nieuprawnionym stawianie znaku równości między konkurencją i wyzyskiem oraz rywalizacją i konfliktem2. Dodać do tego można, że globalizacja ma swoje niepodważalne plusy: rodzi globalną solidarność w obliczu globalnych zagrożeń, stwarza biednym krajom szansę rozwoju, skłania do lepszego wykorzystywania zasobów oraz wymusza etyczne postępowanie koncernów gospodarczych, za którymi zła opinia może ciągnąć się po całym świecie.

Globalizacja bywa jednak atakowana nie tylko przez ludzi spod czarnej flagi. W solidarnym marszu przeciwko niej poniekąd równolegle idą lewacy, fanatycy religijni, ekolodzy czy narodowcy znajdujący się na pograniczu faszyzmu. Jednak to zieloni chyba najgłośniej krzyczeli przeciwko interwencji NATO w byłej Jugosławii. Na łamach ZB takie właśnie poglądy wielokrotnie wyrażał Olaf Swolkień, a na równoległej pozycji dzielnie sekundował im sam Bolesław Tejkowski, jeden z najskrajniejszych polskich nacjonalistów. Jednak ten militarny przejaw globalizacji, który doprowadził do klęski reżimu Slobodana Miloszewicia, tak naprawdę w świetle wartości liberalnej demokracji (kwestia obrony praw człowieka) był całkowicie uzasadniony. Nie można bowiem, jak to czynili ekolodzy, środowiska przyrodniczego chronić za wszelką cenę, a już zupełnie czymś niezrozumiałym jest nadawanie mu cechy nadrzędności w stosunku do łamanych nagminnie praw człowieka. Chcę przez to powiedzieć, że człowiek sam w sobie jest wartością wyższą, niż choćby nie wiem jak wielki kawał lasu. Przyroda naturalna ma zaś jakąkolwiek wartość, gdy przestrzegane są elementarne prawa człowieka, które zabezpieczają go w godności.

Arcybiskup Józef Życiński na łamach polskiego wydania "Newsweeka" przestrzega, że globalizacja może stanowić zagrożenie, jeżeli "uczyni się z niej współczesną formę kolonalizmu"3. Oznacza to nic innego, jak to, że w sumie globalizacja okaże się klęską gatunku ludzkiego jako całości, gdy jedynie specjaliści od marketingu i polityki będą nadawali jej kurs jako pewnemu fenomenalnemu prądowi. Można jednak domyślać się z całą stanowczością, że w "globalnej wiosce" menedżerów nie odnajdą się też frustraci, którym nie powiodło się w życiu. Tak jak naziści w III Rzeszy upatrywali wszelkiego zła w Żydach, tak dla nich globalizacja przybierze formę typowego "kozła ofiarnego", na którym z wielką chęcią wyładują własne niepowodzenia życiowe. "Kozłem ofiarnym" może bowiem być Żyd, urojony komunista, kułak, ale też z pewnością globalizacja jako zjawisko. Wszakże mechanizm jego powstawania jest identyczny niemal w każdym przypadku. Metropolita lubelski ma więc rację, że najistotniejsze w procesie globalizacji jest zadbanie o kulturowe więzi solidarności, w oparciu o które respektuje się nienaruszalność godności osoby ludzkiej oraz uznaje prawo poszczególnych kultur do zachowania im właściwych różnic. Aż strach jednak pomyśleć, co to będzie, gdy wartości ogólnoludzkiego humanizmu zostaną wyparte przez zysk finansowy i kolorowe błyskotki reklam, jako naczelne wartości procesu globalizacji.

Obecnie wśród katolików na Zachodzie Europy narasta kolejna fala niechęci do kapitalizmu, która tym razem przybiera formę antyglobalizacyjnej kampanii. Jednak w wyniku długiej ewolucji myśli społecznej Kościoła już Jan Paweł II, jako pierwszy z papieży, chyba bardzo jednoznacznie w encyklice "Centesimus annus" poparł z umiarkowanym krytycyzmem gospodarkę wolnorynkową i odrzucił utopijny miraż "trzeciej drogi". Jarosław Gowin4 uważa, że chrześcijaństwo o uniwersalistycznym przesłaniu nie ma najmniejszych powodów, żeby obawiać się globalizacji. Jakkolwiek nie jest ona wolna od zagrożeń, stwarza realną możliwość międzyludzkiego współżycia w oparciu o sprawiedliwość, równość i solidarność, co szczególnie w swoim nauczaniu akcentuje Ojciec Święty.

W jakiejś mierze z pewnością akcje organizowane przez antyglobalistów są protestami przeciwko wyzyskowi i narastającemu ubóstwu. W sensie merytorycznym jest w nich wiele słuszności, jakkolwiek trudno zaakceptować ekstremalne metody ich działań. Zapewne daleko im do Matki Teresy z Kalkuty, która nie zostawiła bez pomocy żadnego cierpiącego i potrzebującego. Matka Teresa miała jednak w sobie wielki "dar serca" i trochę pokory ducha, podczas gdy awanturująca się młodzież gardzi tego typu wartościami. Idolem większości z niej jest raczej Che Guevara, któremu nieobce było deptanie godności człowieka w imię wyzwalania uciskanych z nędzy.

Pod względem aksjologicznym globalizacja jest zjawiskiem stosunkowo płynnym. Z jednej bowiem strony towarzyszy jej bogacenie się jednych krajów kosztem innych, gdy jej polityczny aspekt gwarantuje zachowanie ładu w obrębie państw, które zostały wpisane w jej proces. Pod względem politycznym globalizacja jawi się jako "lokomotywa" zachodniej kultury politycznej, w którą w ramach demokracji i rządów prawa wpisuje się przestrzeganie praw człowieka. Ten polityczny czynnik poniekąd przygotowuje zjawisku globalizacji pole kulturowe, w obrębie którego ma wielką szansę różnicować się lokalna tożsamość w kierunku jak najbardziej pożądanej wielokulturowości.

Musimy jednak stale pamiętać, że globalizacja niesie za sobą nie tylko pozytywne zmiany. Za plus trzeba uznać zepchnięcie do lamusa państwa narodowego, które tak naprawdę zostało zepchnięte do roli petenta wielkich międzynarodowych korporacji. W tej sytuacji głoszenie poglądów o tzw. "patriotyzmie gospodarczym"5, który miałby polegać na utrudnianiu prowadzenia działalności obcemu kapitałowi, chyba trzeba odbierać w kategoriach co najmniej typowej dla środowisk nacjonalistycznych aberracji umysłowej.

Za wzrostem międzynarodowej zależności wcale nie musi kryć się spiskująca przeciwko całemu światu masoneria, lecz zwykłe ekonomiczne uwarunkowania, które mogą również odnieść sukces na polu przenikania się kultur w duchu tolerancji i współistnienia. Na razie jednak jedyną rzeczą przepływającą w miarę swobodnie są usługi. Postęp technologiczny, a więc faks, Internet czy system komunikacji bankowej pozwalają na przesyłanie ogromnych ilości pieniędzy w ciągu dosłownie kilku sekund. Szkoda tylko, że nikt chociaż części z nich nie chce ofiarować ludziom naprawdę potrzebującym z Afryki, którzy nie tylko żyją w straszliwym głodzie, ale dodatkowo są też dziesiątkowani przez AIDS.

Mimo wszystko jestem więc z tymi młodymi ludźmi, którzy buntują się przeciwko wszechwładnej tyranii pieniądza. Wprawdzie niepokoi mnie to, że w swojej walce z globalnym kapitalizmem, raczej o bezwzględnym i bezlitosnym obliczu, na ogół używają kamieni i butelek z benzyną zamiast słownych argumentów o wydźwięku ogólnoludzkiego humanitaryzmu, ale to jednak oni bronią schedy naszego człowieczeństwa.

Jarosław Hebel



1. Richard Mbewe, "Globalizacja tak, ale z biednymi", "Rzeczpospolita" 216(5989) z 15-16.9.2001.
2. Janusz A. Majcherek, "Globalizacja do bicia", "Rzeczpospolita" Plus Minus 65(5838) z 17-18.3.2001.
3. Abp Józef Życiński, "Globalna pustynia?", "Newsweek" (4) z 30.9.2001.
4. Jarosław Gowin, "Kardynał na barykadzie", "Rzeczpospolita" 168(5941) z 20.7.2001.
5. Takie poglądy wyrażał w trakcie przedwyborczego spotkania Tomasz Szczepański vel Barnim Regalica, działacz skrajnie neopogańsko-narodowy, jako niezależny kandydat na senatora w wyborach parlamentarnych 2001 r.


 
Wydawnictwo "Zielone Brygady" [zb.eco.pl]
Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych [fwie.eco.pl]