Obywatel po godzinach
Januszowi Waluszce
|
Nawet pobieżna analiza stanu naszego społeczeństwa
nie pozostawia cienia wątpliwości: obecny kryzys przywództwa,
wyłanianie w kolejnych wyborach żądnych władzy
populistów, coraz niższa jakość życia
publicznego, afery, upadek autorytetów, brak godnych zaufania
elit - wszystko to wskazuje nie tyle na jakieś typowe dla
okresu przejściowego kłopoty ze stabilnością
społeczeństwa, ile na kompletne załamanie się
modelu aktywności publicznej, który do tej pory obowiązywał,
a nawet bywał jako tako sprawny. |
Model ten to tzw. polityk zawodowy. Ma on sporą tradycję:
pierwszych zawodowych polityków można znaleźć
już w republikańskim Rzymie. Już wtedy wielu
senatorów nie zajmowało się niczym innym, jak
kupowaniem głosów, propagowaniem samych siebie, tworzeniem
wiernego elektoratu, etc. Wśród tego wszystkiego najczęściej
nie starczało im czasu na żadną pożyteczną
działalność publiczną, co nieraz stawało
się przedmiotem polemik; najbardziej znane takie polemiki
z kształtującą się warstwą społeczną
polityków zawodowych prowadzili bracia Katonowie i Cyceron.
Nieraz też rzymscy historycy, przede wszystkim Liwiusz, gromko
potępiali ten sposób funkcjonowania publicznego,
nazywając zawodowych polityków wprost i bez ogródek
- pasożytami i szkodnikami. Za to tym bardziej gloryfikowane
bywały czasy mityczne, gdy senatorowie, zaspokoiwszy swe
potrzeby posiadania i bezpieczeństwa ekonomicznego w swoich
własnych majętnościach, do Senatu szli pro
publico bono, bez oglądania się na korzyści
osobiste, materialne, lub nie.
Prywata robiona pod płaszczykiem służby publicznej
charakterystyczna jest przede wszystkim dla demokratycznych systemów
republikańskich, w których, o wiele silniej niż
w monarchiach, widać proste przełożenie jakości
społeczeństwa na jakość zarządzającej
nim klasy politycznej. Z czasem mechanizm ten zaczyna się
samonapędzać: coraz gorsi przywódcy odwołują
się do coraz niższych instynktów swych wyborców,
ci z kolei wybierają polityków jeszcze niższej
jakości. Kończy się to wytworzeniem stanu równowagi,
ale takiego w którym politycy zachowują się
jak okupanci w podbitym kraju, zaś społeczeństwo
funkcjonuje na granicy przetrwania, nieodmiennie wśród
nadmiernego fiskalizmu, bałaganu i niesprawności administracji
publicznej; stałym składnikiem takiej kalekiej równowagi
są niepokoje społeczne oraz dobry grunt dla marnotrawienia
i zawłaszczania grosza publicznego.
Jeszcze inną szczególną cechą rozpanoszenia
się zawodowego politykowania, jest jego największa
szkodliwość w krajach relatywnie biednych, gdzie władza
jest postrzegana przede wszystkim jako możliwość
wybicia się, wzbogacenia, przeżycia przygody, odreagowania
kompleksów osobistych, a dopiero na szarym końcu
- jeśli w ogóle - jako służba publiczna.
W społeczeństwach zamożniejszych problem ten
nie jest aż tak drastyczny, bowiem szkody poczynione przez
nieodpowiedzialnych polityków nie przekładają
się natychmiast i odczuwalnie na spadek stopy życiowej
szerszych mas. Ponadto kraje dziś bogate i same siebie stawiające
za wzór cnót wszelakich mają spore tradycje
samorządności lokalnej, która jest maszynerią
dość skutecznie eliminującą z kandydatów
do zawodu polityka przynajmniej typy najbardziej skrajne.
Patrząc na nasze rodzime podwórko nie sposób
oprzeć się wrażeniu, że osoby parające
się polityką w wolnej już od komunizmu Polsce,
gdy tylko oderwą się od swych zajęć i zostają
politykami, natychmiast zaczynają bełkotać, choć
jeszcze przed chwila, jako profesorowie, adwokaci, inżynierowie,
czy przedsiębiorcy, mówili wcale rozsądnie.
Staje się to już wręcz prawidłowością
naszego systemu rekrutacji kadr do polityki. A korzenie tego zjawiska
są głębsze, niż się wydaje. To nie
brak tradycji demokratycznych, ani nawet nie spustoszenia mentalne
po komunizmie, choć tych ostatnich lekceważyć
nie sposób; to logiczna konsekwencja niezrozumienia polskiej
tradycji politycznej, a nawet więcej - mniej lub bardziej
świadomego odcięcia się od niej przez dzisiejszą
kastę naszych władców i okupantów w jednym.
Tradycyjny dla Polski - i w dodatku zaskakująco w swoim czasie
sprawny - model politykowania nie jest modelem zawodowego uprawiania
polityki, lecz przeciwnie: uprawiania jej niejako "po godzinach",
przez szlachcica, który na sejmiki i do Sejmu udawał
się dopiero po oporządzeniu własnego gospodarstwa
i zadbaniu o plony. Nasz szlachic-gospodarz miał zabezpieczony
byt, widział przed sobą i swoimi dziećmi wcale
pewną przyszłość, więc władza
nie imponowała mu zbytnio. Miał też sporo czasu,
który mógł bez stresów podzielić
między gospodarowanie i politykowanie.
Model ten, kształtujący się od końca dynastii
piastowskiej, ostatecznie dojrzały w połowie XV w. i
funkcjonujący przez ponad sto lat bez poważniejszych
zakłóceń jest bez wątpienia godny, by
go i dziś zanalizować i poddać pod dyskusję
publiczną poświęconą perspektywom polityki
w naszym kraju. Tymczasem instytucje powołane do kształtowania
wyobraźni (w tym także politycznej) czyli szkoła
i sztuka, za wzór stawiają nam z uporem godnym lepszej
sprawy w. XIX, gdy model zawodowego polityka już był
w świecie rozpowszechniony i już w widoczny sposób
szkodliwy. Fatalnie zaciążyła tu klęska szlacheckiej
demokracji, jaką stały się rozbiory, choć
przy okazji zapomniano o rzeczywistych przyczynach tej klęski,
jaką stało się zjawisko klientyzmu politycznego,
gdy zubożała szlachta, ustępowała pola magnaterii
i jezuitom i tak oto stawała się "mięsem
wyborczym" na kolejnych sejmach i elekcjach. De facto klęska
polskiego parlamentaryzmu jest jednocześnie klęską
polskiej klasy średniej, czyli szlachty właśnie!
Od ostatecznego zdławienia ruchu egzekucyjnego szlachty w
początkach XVII w. dalsza zapaść polskiego systemu
politycznego jest tylko logiczną konsekwencją tego zdławienia.
Nie jest to teza nowa, bowiem już w latach 60-tych XX w.
wysunął ją sławny Paweł Jasienica - i
trudno odmówić mu racji, gdy wysoką jakość
obywatelską starej szlachty koronnej przeciwstawia on pazerności
i nieokrzesaniu obywatelskiemu pospiesznie uszlachcanych rodów
litewskich. Demokracja szlachecka, która, co trzeba przypomnieć,
przez dwa z góra stulecia była natchnieniem Europy,
była możliwa w znacznej części dzięki
temu, że jej uczestnicy przez większość
swego czasu żyli życiem codziennym swoich wyborców,
więc nie mieli możliwości takiego oderwania się
od realiów, jakie stwarza stałe przebywanie na szczytach
władzy.
Doświadczenia ostatnich lat dwunastu dowodnie pokazują,
że spod skorupy komunizmu odrodziła się na dobrą
sprawę Polska końca w. XVIII, ze sporami o rolę
religii w państwie, z pazernym i większości
niezbyt mądrym klerem, anarchią, warcholstwem i zepsuciem
obywatelskim, z jakim składano tę Polskę do grobu
w r. 1795. Tak jakby nie było w. XIX, o XX nie wspomniawszy.
Na ten stan nałożył się omawiany tu model
zawodowego politykowania, który w polskich warunkach już
dwa stulecia temu okazał się fatalny w skutkach. A
gdyby tak dokonać jeszcze jednego wysiłku umysłowego
i w poszukiwaniu rodzimego wzorca politykowania odwołać
się nie do czasów upadku, ale do czasów wielkości,
do stanu sprzed Unii Lubelskiej? Do jedynego społeczeństwa
obywatelskiego, jakie wtedy w Europie istniało?
Podstawą takiego społeczeństwa byłby tytułowy
"obywatel po godzinach", czyli ktoś, kto mając
zapewnioną egzystencję i zabezpieczenie przyszłości,
odczuwa potrzebę aktywności publicznej. Wyładowałby
ją stając do wyborów lokalnych lub centralnych.
Można by dać mu oczywiście dietę za czas
posłowania, jednak nie należałoby dopuszczać
do trwałego oderwania się naszego działacza od
życia jego społeczności. Jednym z elementów
kontroli społecznej nad władzą można by uczynić
np. obowiązek odbywania spotkań posła z wyborcami
z jego własnego okręgu. Dziś też obowiązek
taki teoretycznie istnieje, ale w rzeczywistości nie jest
egzekwowany. Jednocześnie ogromną pracą dla edukatorów
byłoby nastrojenie zbiorowej wyobraźni na lokalność
i różnorodność, jako wartości podstawowe.
Nie są one możliwe w ramach obowiązującego
dziś kultu sukcesu materialnego za każdą cenę.
Bo taki kult czyni z drugiego człowieka przede wszystkim
konkurenta. Aby to zjawisko wyeliminować, niezbędna
byłaby nowa etyka i nowy model duchowości, o który
od lat już dopominają się myśliciele ekologiczni.
Sama zaś lokalność zostałaby potężnie
dowartościowana, gdyby zyskała należytą rangę
ekonomiczną, czyli gdyby co najmniej 50% dochodów
gminy zostawało w gminie i nie było rozdysponowywane
przez budżet centralny, jak to się dzieje obecnie,
gdy do gmin wraca... 8% tego, co wypracowały. W naszych warunkach
wielce nierównomiernego rozkładu bogactwa w kraju
nie wydaje się możliwe aby zupełnie zrezygnować
z redystrybucji dochodu narodowego przez budżet centralny,
bo trzeba jakimiś środkami finansować rozwój
obszarów z różnych przyczyn gospodarczo zaniedbanych.
Jednak obecna skala tej redystrybucji jest zdecydowanie za wielka.
Nawet zakładając zupełnie abstrakcyjnie, że
urzędnicy dysponujący ściągniętymi
od gmin dochodami są stuprocentowo uczciwi i takoż kompetentni,
straty są nieuniknione: sporo kosztuje sam aparat poboru
i dystrybucji dochodów, a jeszcze do tego zawsze budżet
centralny ma swoje potrzeby, co nieodmiennie prowadzi do rozrostu
oderwanej od realiów życia obywateli biurokracji centralnej.
A cóż dopiero w sytuacji rzeczywistej, gdy jakość
etyczna i kompetencje urzędników centralnych, jakie
są, każdy widzi! Jednocześnie wyłoniłaby
się inna zaleta tego systemu: mniejsze pieniądze przechodzące
przez budżet centralny, to automatycznie mniejsza atrakcyjność
centralnych posad dla wątpliwej jakości politykierów,
dziś kuszonych perspektywą szybkiego dorobienia się
na Władzy.
Drugie dowartościowanie lokalności musiałoby być
kulturowe. To znowu pójście pod prąd dzisiejszym
trendom centralizacyjnym, wyjaławiającym kadrowo mniejsze
ośrodki, ogałacające je z wartościowych ludzi,
którzy przeważnie nie sprawdzają się w
metropolii, a zupełnie dobrze radziliby sobie na szczeblu
lokalnym. Lokalność w naturalny sposób sprzyja
więzi człowieka z szeroko pojmowanym środowiskiem:
przyrodniczym, kulturowym, a nawet duchowym. Taka nobilitacja
lokalności, to w oczywisty sposób zadanie dla systemu
oświatowego. Musiałby on zrezygnować z powszechnego
dziś wbijania do głów dzieci i młodzieży
trudno nieraz zrozumiałych abstrakcji typu "naród",
czy "tradycja narodowa", a bardziej skoncentrować
się na nauce szacunku dla środowiska i zwyczajów
tworzących społeczność lokalną. Niewątpliwe
potrzebną człowiekowi tożsamość ponadlokalną,
siłą rzeczy odleglejszą i trudniejszą do przyswojenia
od konkretu lokalności, buduje się na fundamencie tej
ostatniej. Kult lokalności musiałby się oczywiście
wiązać z nauką szacunku dla innych lokalności,
co byłoby kapitalną lekcją tolerancji.
Wśród takiej lokalności wyrastałby nasz
"obywatel po godzinach". Można śmiało
postawić tezę, że większość
potrzeby aktywności publicznej ludzi rozładowywałaby
się w ramach społeczności lokalnej, zaś stosunkowo
nieliczna grupa osób o ambicjach ponadlokalnych stworzyłaby
bazę rekrutacyjną ogólnokrajowego parlamentu.
Tak wyłonionych parlamentarzystów można by oddelegować
do ich pracy politycznej, jednak w taki sposób, by nie
umożliwiać im przejścia na całkowite polityczne
zawodowstwo. Najtrudniejszym problemem postulowanego tu modelu
aktywności obywatelskiej jest właśnie umiejętne
wybalansowanie między związkiem posła, czy senatora
z jego regionem, a zwolnieniem części jego energii
na potrzeby służby publicznej wysokiego szczebla. Znowu
zadanie dla szkoły, która musiałaby wykształcić
w przyszłych obywatelach równowagę między
naturalną i w pewnym zakresie zdrową skłonnością
do prywaty, a zdolnością do poświęcenia się
na rzecz innych, której największą nagrodą,
nie zawsze przekładalną na pieniądze, jest satysfakcja
osobista i wysoki prestiż pełnionej funkcji. Od strony
ekonomicznej najsensowniejsze wydaje się tu, jednocześnie
z daniem wynagrodzenia za pracę parlamentarną, narzucenie
reprezentantowi społeczeństwa obowiązku utrzymywania
się w jakimś procencie z własnej pracy. Musiałaby
temu towarzyszyć odpowiednia kontrola jego poczynań,
by nie uległ pokusie wykorzystania stanowiska dla celów
prywatnych. Jednocześnie podwójna musiałaby być
odpowiedzialność polityczna kogoś takiego: przed
wyborcami z własnego okręgu w pierwszej kolejności,
a w kolejności drugiej odpowiedzialność polityczna
w rozumieniu dziś przyjętym, rozciągającym
się na cały obszar podległych politykowi spraw.
Obowiązkowo należy zerwać z dzisiejszą praktyką
"upychania" kandydatów po akurat wolnych okręgach
wyborczych; jako zasadę należy przyjąć że
kandydat musi dłuższy czas mieszkać i działać
w rejonie, z którego startuje.
Elementem niezbędnym tak skonstruowanego modelu politykowania
musi być już u jego fundamentów jawność
i otwartość życia publicznego. Mogłyby temu
posłużyć np. specjalne kanały lokalnych telewizji
transmitujące obrady ciał samorządowych. Ich oglądalność
zapewne nie byłaby rekordowa, ale posłużyłyby
jako swoisty "wentyl bezpieczeństwa", raz jako
możliwość kontroli na bieżąco pracy
reprezentantów społeczeństwa, dwa jako czynnik
tę pracę moderujący. Kolejnym elementem mogłyby
stać się popularne strony internetowe, gdzie umieszczano
by uchwalone przez samorządy akty prawne, z komentarzami
niezależnych ekspertów. Znowu - zapewne statystyka
oglądalności takich stron nie będzie rewelacyjna,
ale i koszty ich prowadzenia nie są wielkie, a możliwości
wykorzystania spore.
Naszkicowany tu modelowy "obywatel po godzinach" wydaje
się wcale sensowną alternatywą wobec rozpanoszonego
obecnie stylu politykowania, obliczonego na jak najszybsze zrobienie
kariery i jak najdłuższe utrzymanie się "na
topie", przeważnie ponad głowami, a często
z ewidentną szkodą wyborców; byłby to niewątpliwie
krok w stronę normalnienia polityki, która, choć
bez wątpienia potrzebna, jest jednocześnie najbardziej
nieobliczalna i szukać trzeba metod na jej stabilizację.
Importowane wzory albo nigdy nie były sprawne (model komunistyczny),
albo właśnie ukazują swa niewydolność
(model neoliberalny). Tym bardziej trzeba poszukiwań -
i tym bardziej nasza zapomniana tradycja ujawnić może
swe nieodkryte dotąd bogactwa.
Włodzimierz H. Zylbertal
Książka Piotra Żuka nakreśla jasny obraz działania
i idei środowisk, które przez opinię publiczną
utożsamiane są najczęściej z "lewacką
ekstremą" czy wszelkiej maści "oszołomami".
Autor ukazuje postawy działaczy, ich korzenie ideologiczne
umiejscawia pośród europejskich inicjatyw obywatelskich.
Książka może więc znakomicie przybliżyć
temat, choćby dziennikarzom, często wykazującym
niesamowitą wręcz ignorancję i namiętnie
czerpiących z obiegowych, schematycznych opinii. Trudno zatem
przecenić jej zalety dla ww. grup, odczuwających coraz
silniej konieczność wyrwania się ze swych gett.
Praca może być również ciekawa dla samych
bohaterów, mających często problem z samookreśleniem
się na tle tradycji ruchów społecznych i poszukujących
szerszego kontekstu dla swej działalności. Rzetelna
socjologiczna i historyczna analiza "ruchu społeczeństwa
obywatelskiego" ujawniła także wiele ciekawych
kwestii i z pewnością stanie się pretekstem do
szerokich dyskusji. Podsumowując, "Społeczeństwo
w działaniu", jako bodaj pierwsza poważna próba
usystematyzowania i scharakteryzowania zjawisk, takich jak squating,
ekologia czy radykalny feminizm w polskim wydaniu i znalezienia
dla nich odniesień w szerokim nurcie zachodniej działalności
społecznej, ma olbrzymią wagę zarówno dla
bezpośrednio zainteresowanych, jak i dla przedstawicieli
mediów czy instytucji z konieczności wchodzących
w interakcję z działaczami.
Janek Bińczycki
Piotr Żuk, Społeczeństwo w działaniu.
Ekolodzy, feministki, skłotersi. Socjologiczna analiza nowych
ruchów społecznych w Polsce, Wyd. Naukowe SCHOLAR,
Warszawa 2001, wyd. I, ISBN 83-88495-48-8,
ss. 262, oprawa miękka, 31 zł. Sprzedaż wysyłkowa
http://www.scholar.com.pl
oraz Księgarnia Naukowa "Resursa",
Krakowskie Przedmieście 62, 00-322 Warszawa,
tel. 22/828-18-16.
|