Nazywany był Głupim
|
Franek z Błędowa nazywany był Głupim.
Nie przez złość czy dla jakichś wyjątkowych
przywar, tylko dla naturalnego porządku świata, jaki
musi istnieć w każdym jego miejscu. W każdej gromadzie
ludzkiej jest ktoś najmądrzejszy i najgłupszy,
najbogatszy i najbiedniejszy, największy i najmniejszy i
tym na krajach skali różnorodności nadaje się
nazwiska takie, jakie do nich pasują najbardziej. |
A Frankowi nazbierało się dość zasług
na ten jego zaszczytny tytuł w okolicy. No, bo jak inaczej
nazwać człowieka, który jadąc na targ,
pędzi konia aż do Krakowa, na Kleparz, zamiast do Olkusza
czy gdzie jeszcze bliżej, a tę rozrzutność
tłumaczy, że tam ładniej, w tym Krakowie? Franek
zabawki drewniane strugał z deszczułek, woził je
na jarmarki i z tego żył.
- Kup sobie żyletki i ogol się, Franiu - zrzędziła
siostra Rozalia, gdyż chodził zarośnięty
jak dziad z kruchty, a on szkodował sobie na urodę
i siostrzynym dzieciom przywoził za to bajgle.
- Nie dziad, nie dziad, tylko braciszkowie ze Srebrnej Góry
tak chodzą, ci, co świat poprawiają milcząc!
- dodawał do tych bajgli jakiś tajemniczy argument na
usprawiedliwienie swojego wyglądu - Chłop, wystarczy
aby wody się nie bał, a już kremować sobie
gęby czy nożem drapać nie musi!
Bo Franek codziennie, nawet w zimę, taplał się
w prądniku, co w parowie za chałupą bił spod
kamienia. Jak ten gąsior się pławił i syczał,
często z zimna, że człowiek ma być ozdobą
świata a nie siebie samego.
Jednego razu od tej długiej wycieczki na kraj świata,
koń w powrotnej (na szczęście!) drodze okulał
i odmówił dalej iść. Smagnął
go Franek batem i nic, widać ból w nodze pokonał
ten od bata. To tłumaczyć zaczął zwierzęciu,
aby wytrzymało jeszcze tych parę kroków, bo
do domu bliżej niż do jakiegoś speca od końskich
bóli, ale koń głuchy był na Frankowy rozsądek.
Więc rozzłościł się gospodarz jeszcze
bardziej.
- Cóż ja tobie, siwa łajzo, poradzę, poza
tym, że sam z wozu zejdę i razem z tobą będę
kuśtykał taki szmat drogi? - i zgramolił się
na dół, ale dopiero jak przodem ruszył, porzuciwszy
swój pojazd, przekonał konia do tego pomysłu
i zrezygnowane stworzenie ruszyło za panem, uciekając
przed nadciągającą z tyłu, pełną
łez chmurą samotności, co szła za nimi od
Krakowa i batożyła niebo świetlistymi powrósłami.
Aż dotarli do wsi, jedno za drugim.
- Głupi Franek - kręcili głowami chłopi,
z nabożnym podziwem dla pomysłowości jeszcze głupszego
stworzenia, jakim jest koń wobec człowieka - trza
go było na ręce wziąć, jak Azę!
Sukę Azę rzeczywiście Franek na rękach
do wsi, do domu przyniósł i to jeszcze paltem owiniętą.
Znalazł ją w lesie, za cmentarzem, w głębokim
śniegu leżącą, jak przydrożny kamień.
Najpierw butem namacał, czy to żywe, a gdy resztka psiego
życia pod tym dotykiem westchnęła z niezadowoleniem,
wygrzebał ją Franek z zaspy, paltem własnym okrył
i dźwignął z wielkim wysiłkiem, bo bydlę
wielkie było i ciężkie od cierpienia, a Franek
chuderlak. No, ale z czego miał masę mieć, jak
niedojadał, tylko ptactwu dosypywał do koryta, nawet
cudzemu, bo nie wszyscy sąsiedzi mieli głowę pamiętać
o gadzinie? Bo służba u człowieka to najlichszy
kawałek chleba, chyba że się trafi na Głupiego,
któremu można w locie wyrwać z rąk kąsek,
a on jeszcze drugi z kieszeni wyjmie i dorzuci. O to też
go Głupim nazywali nawet sami winowajcy a swoje dalej robili,
a raczej nie robili tego, co do nich należało, czyli
swojego.
Karmił więc i tę sukę i kurował, a
ona wnet doszła do siebie i z tej wdzięczności,
parę dni po ocaleniu urodziła Frankowi sześcioro
szczeniąt. Na przednówku! I tak co jakiś czas,
nawet dwa razy do roku, narażając go na jeszcze większe
kpiny w środowisku. Topił Franek te ślepięta,
nikomu innemu nie pozwolił tego robić, bo to zegarmistrzowska
robota musiała być, aby cierpienia nie było zbytniego.
Ale co się głupiej suce naperswadował przy tym,
aby rozumu wreszcie nabrała!
- Głupia suko, najpierw zbytkujesz, dupa cię swędzi
a potem ja muszę za ciebie myśleć a ty tylko
wyć potrafisz! - pouczał ją, gdy wlokła się
za nim do studzienki przy źródle i liczyła zapłakanymi
ślepiami wrzucany do wody drobiazg. A raczej wkładany,
bo szczeniąt nie wrzuca się, tylko wkłada na chwilę
do lodowatej wody, wtedy serduszka zatrzymują się z
zimna i po kłopocie. Aż razu jednego, przed ostatnim
szczeniakiem odwrócił się i spojrzał z
wyrzutem na Azę, która z tymi samymi emocjami patrzyła
na swojego niedawnego wybawcę. Oczy człowieka i psa
spotkały się nad tą ogromną przepaścią,
która otwierała się między nimi w dniach
rodzenia i śmierci. Człowiek cofnął rękę
ze szczenięciem pod pazuchę i tak razem, we trójkę
wrócili do domu.
- Masz nazad tego swojego podciepa, niech cię cycki nie
swędzą! I żeby mi to było ostatni raz! -
przykazał suce i aby ułatwić jej poprawę
w postępowaniu, ogrodził domostwo gęstym płotem
a Azę zamykał w chałupie, gdy na to pora nadeszła.
A ten szczeniak, to był Nietopek, którego zjedli za
Niemca. Bo Niemcy taki podatek przyłożyli od psów,
że ludziom jeszcze większy głód zajrzał
do garnków. Nietopka konspirowali w piwnicy aż go
żandarm, Polak, zastrzelił. Wtedy przyszedł do
gospodarzy biedny Sitko, co miał sześcioro dzieci i
zabrał Nietopka do garnka. Tak to Nietopek oddał po
latach zaciągnięty u człowieka dług i Frankowi
dobre imię przywrócił na tę odświętną
chwilę przy stole.
Co myślały o Franku same zwierzęta? Trudno przewidzieć,
jakie mu one gdzieś kiedyś, przed kimś świadectwo
wystawią. Na przykład ten lis, co go Franek z pułapki
przy płocie uwolnił i zirytowany lisią bezczelnością,
kopniakiem do lasu nawrócił. O tym lisie nikt nie
mógł się dowiedzieć, bo tego by już
mu ludzie nie mogli wybaczyć, że z kryminałem
trzyma. I o mleku dolewanym do wody, którą siostra
poiła cielaka, boby śmiali się, że to tak,
jakby drzewo do lasu nosił. To już były występki,
jak ten z kościelnymi pieniędzmi, co je ksiądz
kazał Frankowi pozbierać na ofiarę, gdy Franek
jeszcze ministrantował. Tymi, które zaraz po zbiórce
wsypał do kieszeni Marylce, takiej wsiowej sierocie poniewierającej
się na służbie.
- "Kup sobie, Maryla, buty...!" - szepnął
konspiracyjnie, a dźwięk monet i tak wszystko zdradził,
chociaż zagłuszył ten szept, że chyba sama
Marylka nie wiedziała o co chodzi. Ksiądz mu nigdy nie
darował tej malwersacji. Nawet jak umarł, bo wtedy bardzo
źle śnił się Frankowi.
I tak żył sobie Franek na przekór wszystkiemu:
rozsądkowi, prawu, obyczajom. Były z tego stale jakieś
straty. Przecież i nieboszczyk Nietopek cudze brzuchy napełnił,
nie Frankowy. A Franek nawet królików jeść
nie chciał, które hodował namiętnie. Lubił
je platonicznie, nie konsumpcyjnie. Więc i one do cudzych
garnków trafiały, ale zanim Niemcy przyszli, już
ich nie było. Mało to razy Piotrek Książków
po nocach się do nich zalecał? Aż go raz Franek
za rękę chwycił:
- Pietrek, jakeś głodny, to ze mną gadaj, nie z
królikami, może razem coś poradzimy, na to człowiek
rozum ma, aby nie musiał polować, jak to zwierzę,
tylko zbierać mógł, co sam posiał.
- Idze ty, Gupi, idze, idze! - obraził się Piotrek
na Franka - sam lepi proś Boga o rozum! Ale już więcej
nie robił wypraw we Frankowe obejście, tylko młodszego
brata wysyłał. Może zląkł się tej
Frankowej głupoty?
Raz gromada goniła Cyganów, co rabowali kury i jabłka
po sadach. Jedna z kobiet schroniła się w szopie, bo
ją chłopaki Książków gonili, a ich
wszyscy bali się we wsi. I tam, w tej szopie natknęła
się na Franka, jak sieczkę rżnął kurom.
Zamknął szopę i siedział przed nią z
nożem do sieczki, ukrytym w garści, aż obrońcy
drobiu zniknęli z jego pola. Wtedy drzwi szopy uprzejmie
otworzył i bezpieczną drogę kobiecie pokazał.
Ta Cyganka, rozpowiadając o tym później naokoło,
też się Frankowi do sławy Głupiego dołożyła.
* * *
Tuż po wojnie zastrzelili Franka za to, że jednego Niemca
w tej szopie przed Rosjanami ukrył. Próżno tłumaczył,
że jemu było wszystko jedno, kogo przed kim ratuje.
- Czy ja wiedział, czy to Niemiec, czy Ruski? Całkiem
po naszemu się bał! Ja ich tam nie rozróżniam,
po świecie za nimi nie ganiam i do chałupy nie spraszam,
same przychodzą!
Zresztą tak naprawdę to on nikogo nie ukrywał,
tylko poniechał wydania, a to co innego jest, być Judaszem,
czy Samarytaninem. A że jeść nosił? To przecież
temu najpodlejszemu zwierzęciu, co w klatce siedzi uwięzione,
należy podać jeść, bo samo sobie nie weźmie,
tak jak samo do klatki się nie pchało. A jak się
naje to przecież kąsać nie będzie!
- No i sobie tym głupim gadaniem już całkiem zaszkodził
- lamentowała Rozalia - próżno im tłumaczyłam,
że on głupi jest, słuchać nie chcieli!
- Nie taki on głupi, nie! Już on dobrze wiedział,
co robi. ! - objaśnił ten oficer, co przyszedł
z wyrokiem na Franka. Aż ludzie oniemieli z tego nagłego
wyróżnienia, jakie spotkało Głupiego w ostatniej
chwili jego życia. A on pożegnał swoich z dumą
i z podniesionym czołem szedł do czarnego samochodu.
Gabriela Szmielik-Mazur
|
Siedzieli przed telewizorem i nie rozmawiali. Żonka chciała
wyłonczyć, nu nie pozwolił! Bo cob robili przez
cały wieczór?! A?! W klipe grali? Abo w salonowca?!...
Znuweś by się kłócili jak w tamte świenta,
czy w sobote, jak światło wyłonczyli. A nu, ich!... |
Najsamprzód popatrzyli na reklame, bo jej najwienc dawali.
Już musić z tysionc razów jej widzieli. Aż
hadko patrzeć!... Nu ale co zrobisz?! Znuweś te "dwa
paluszki" i "Head and Shoulders"... A to i pieluszki
"Pampers" na dodatek. A nu, ich!...
Nu żonkie znerwiło dopieru, jak kazali w "Arielu"
prać: "Pranie czyste jak łza!"...
- Żeb was pokrenciło z to reklamo! - stała bluźnić
- Tylko wyciongajo z ludziów pieniondzy. A renty starcza
na pół miesionca... A nu, was!... A palcy po praniu
i tak pokrencone...
- Nu, to co zrobisz? - Powiedział - zaodraz dobawił
- Tak musi być!
- Nie musi! - stała gadać swoje - Najlepiej prać
w szarym mydle! I jeszcze taniej wychodzi. Spraktykowała
już przed wojno... A na włosy najlepsze mydło dziegciowe...
To powiedziawszy, żonka spójrzała na mnie i dawaj
rozkazywać: - Weź jego i umyj głowe, bo łupież
biała, aż hadko patrzeć!...
A to podejszła do telewizora i wyłonczyła jego.
A nu, jej!... Nawet i nie protestował, bo nadojedli mnie
te ichnie reklamy. A najwienc nie podobali sie jak zachwalali
zagraniczne napoji bombelkowe... A nu, ich! Toż to woda perfumowana
z cukrem o podobie cytryny... A jakie drogie chalery! Za jednego
chco dziesieńć tysionców... A z czarnej porzeczki,
czy jabków samemu możesz zrobić za groszy...
Abo kwasu chlebnego na ten przykład... Kiedyści, jeszcze
przed wojno, to kupowali buze. Była ona takoż buszujonca
jak szampan... I lekarzy zalecali jej na wzdeńcia. Taka
zdrowa była! Nu, to porozmawiali o zdrowej żywności.
- Sanepid - stała żonka zagajać - każe kupować
zdrowe żywność.
- No to co z tego! - zaprotestował. - Toż ona nie wyglonda
zachencajonco... Ludzi nauczyli sie łapać wszystko,
co bliszczonce, w pozłotku, znaczy. A u nas nie wszystkie
jeszcze zapakowane, jak należy...
- Masz racje! - pochwaliła mnie żonka, chociaż
raz zadowolniona.
To postanowili kupować tylko zdrowe żywność.
Zaodraz z samego rania pojszli do naszego sklepu i poprosili o
buze.
- Czego państwo sobie życzycie?! - zdziwiła sie
sklepowa.
- Chcieli buzy ze trzy butelek - powiedziała żonka.
- A co to jest ta "buza"?! - rozdziawiła sie na
nas.
- Jak to co?! - wtroncił swoje trzy groszy. - Nie wie?!...
Toż to taki napitek z jaglannej kaszy!...
- Z jakiej kaszy?! - jeszcze wienc zdziwiła sie sklepowa.
- O, wszystkie świente!... Nie wie?! - Teraz ja czuć
nie zemglał: - Toż dawniej jej nazywali prosiano kaszo!...
- O, jagły! - stała śmiać sie jak nakrencona
- Nie, takiej nie mamy. I dawaj zaodraz protestować i radzić:
- Może państwo wezmą "pepsi". To napój
dobry, orzeźwiajacy...
- A nu, jego z "pepsi"! - zawołał zły
i dobawił: - W takim razie poproszę o szampana z serwatki...
- Jakiego?! - rozdziawiła sie znuweś.
- Nu, takiego biezalkoholowego, co jego robio z serwatki. Bo my
same jest niepijonce...
- Szampan z serwatki! Dobre sobie!! - stała sie śmiać
sklepowa - Czegoś takiego jeszcze nie widziałam!...
- Z czego tu zemby golić? A?! - zauważył - Toż
lepszy on od "pepsi" i inszych zagranicznych napitków.
A to jeszcze do tego i zdrówszy!... Niech sama pospróbuje,
to bendzie wienc chciała! - zawołał.
Nu, to sklepowa pokiwała tylko głowo, nic nie rozumiawszy.
A nu, jej!...
- Ot i masz tobie! - zawołała żonka, jak wyszli
ze sklepa na podwórek - Weź tu i kup zdrowe żywność!
- dobawiła na ostatek.
Takim sposobem wrócili do domu nic nie kupiwszy i żonka
zaodraz stała rozczyniać zakwaskie chlebowe, żeb
starczyło na trzydzieści butelki...
Teraz, jak zasiondniem do telewizora i pokazujo reklamy z zagranicznymi
soczkami i inszymi bombolkowymi napitkami, to śmiejem sie
z tych wszystkich, co ich kupujo. I popijawszy kwasu chlebnego
mówim: "Szkoda, co buze przestali produkować."
Żeb pamientali jej smak! Ho, ho, ho!...
A i kwas chlebny, dobra rzecz! Jak zjesz, nawet i co tłustego,
to jak im popijesz, zaodraz zgaga puszcza!... To odpokond jego
znuweś pijem, zaodraz zdrowe sie poczuli. A kto nie wierzy,
niechaj przyjedzie do nas, na wieś! Wszystkie poczenstujem
za darem. I jeszcze na drogie damy, żeb nie umarli z pragnienia!...
Mieczysław Czajkowski
Tekst nadesłany na konkurs literacki
"Ekologizm - przewartościowania w kulturze"
Copyright by Klub Środowisk Twórczych
* * *
Deszcz siarki pada dziś jednakowo na sodomitów i na
sprawiedliwych.
* * *
W starożytnej Grecji mawiano: "Nie wejdziesz drugi raz
do tej samej rzeki". A u nas i raz wejść nie sposób.
Robert Gutowski
Aforyzmy nadesłane na konkurs literacki
"Ekologizm - przewartościowania w kulturze"
Copyright by Klub Środowisk Twórczych
Wiara polna
Kiedyś odeszłam od waszego świata, bo prawie zabiliście
mnie, ale zawrócił mnie deszcz i jeśli żyję
jeszcze, jestem w drodze ku wam. Dlatego mówię do
was już teraz, abyście mnie poznali i z powrotem przyjęli.
Wiara jest tam, gdzie cicho mówi się o człowieku
i z łagodnością o nim myśli. A wy wszyscy
podnosicie na siebie głosy swoje, ciężkie i ostre,
jak miecze, które potrafią nawet niebo okaleczyć.
Gdybyście chcieli wierzyć prawdziwie, czyż nie
powinniście raczej być jak ptaki? One nie krzyczą,
ale doskonale pięknie modlą się wśród
zielonych różańców liści i tańczą
na chwałę ziemi z wiatrami. Nie filozofują i nie
wątpią, i cieszą się każdym dniem tak,
jak wy każdym dniem pogardzacie. Wierzą każdym
wzlotem i ufają w pożytek każdego upadku.
Albo też drzewa. Nieustającym wznoszeniem ramion gałęzi
ku słońcu, czyż nie bardziej na nie zasługują
niż twarze wasze rzeźbione złością? Czyż
trwałość ich nie jest dowodem na najszczęśliwszą
wiarę czerpaną tylko z podziwiania latarenek gwiazd
nocami, w których wy tylko zanurzacie swoje zło?
Mówię do was, choć jedyną pewnością,
jaką mam, jest to, że mnie słuchacie. Mówię:
stalibyście się lepszymi, gdybyście jasności
istnienia uczyli się od wszystkiego, co właśnie
zabijacie.
Uczę, choć zamiast uczniów wokół
mam tylko sędziów. Nauczam: nie pożądajcie
czasu ani przestrzeni, bo nic z tego nie jest dla was. Nie pragnijcie
także niczego, co istnieje namacalnie, bo prowadzi to do
wojen, a żadnej z nich nie można nazwać świętą.
Otwierajcie się, by dawać, stańcie się
jak bezbronni, bo tylko tacy się nie boją, więc
wierzą. Pozdrawiajcie się uśmiechami i błogosławcie
myślami wypełnionymi troską o innych tak, jak ja
troską o was przepełniona błogosławię
was z oddali: w imię człowieka i światła,
i pokory świętej. Amen.
Nadzieja powszednia
Idę już wiele wieków. Wędruję długo
i dokładnie, by przyjść do was prawdziwie. I tym,
co martwi mnie najbardziej wśród tej wędrówki,
jest to, że nadziei wam brak. Żywicie się chlebem
powszednim, ale nadziei powszedniej w was nie ma. Nie bójcie
się pospolitej, codziennej nadziei. Przyjmijcie ją
choćby od źdźbła trawy i pomnażajcie
w sobie na wszystkie godziny wasze.
Albowiem wiem już, co pozostaje człowiekowi, który
pozbawia się tego ognia. Zamarza tak, że żadna
wieczność nie jest w stanie uwolnić jego serca
od chłodu. Mówię z wiarą, że mnie
zrozumiecie. Mówię, bo sama byłam w stanie zamarzania,
ale w porę nadszedł ratunek. Ogrzano mnie szarą
nadzieją następnego dnia i tak zdołałam się
wyrwać mroźnej mgle, choć dotąd jeszcze
dłoni ogrzać nie potrafię. A widziałam już
także tych, którzy szukali długo swojego życia,
a okruchem nadziei pogardzili i dlatego dotąd go nie odnaleźli.
Oczy im więdną, a potem gniją, a potem znikają
bez śladu błysku.
Dlatego teraz przystaję na szlaku, przyklękam i proszę
was: nie traćcie nadziei. Nadziei na piękna nieśmiertelność,
gwiazd wstawanie i dobra zmartwychwstanie. Amen.
Miłość ludzka
Stoję na szczycie ostatniego wzgórza. Ostatni stok
przede mną. Tam, w dole, zebrały się już
tłumy. Czekacie na moje przyjście, aby móc zniszczyć
mój głos, zabijając po kolei każde słowo.
Zanim nauczycie mnie milczenia, opowiem wam, jak stąd widać
dolinę, którą zamieszkujecie. Każdy z was
jest sam. Wszyscy odeszli od wszystkich, w ten sposób nikt
nie zna ludzkiej twarzy. Jedynie miłość mogłaby
was uratować. Ta, której nie macie.
Kochałam jednego z was i chciałam, by zrozumiał,
jak różna jest miłość moja od waszej,
którą zastępujecie sobie brak innych rozrywek.
Ale za każdym razem, gdy go widziałam, dawał mi
tylko smutek i strach. Najpierw byłam przerażona, lecz
potem zrozumiałam, że przecież nic innego nie macie,
więc tylko to możecie mi ofiarować, albowiem
waszym jest jedynie to królestwo. Martwe królestwo
pyłu. I znów płaczę nad wami.
Gdybyście mieli miłość, którą
znam, prawdziwą miłość ludzką, nie musielibyście
się martwić śmiercią czy chorobą. Gdybyście
nauczyli się kochać tak, jak mnie kochać nauczono
- wszystko wokół byłoby bezpieczne. Temu bowiem,
co byście kochali jak ludzie prawdziwi, nie pozwolilibyście
umrzeć ani nawet zachwiać się w istnieniu.
Miłość człowieka, który pojmuje, że
jest człowiekiem właśnie, byłaby w stanie
ocalić was, którzy bez niej jesteście tylko
pustką kosmosu miotającego się bez celu pośród
nieograniczenia.
I schodząc teraz do was i słuchając coraz bardziej
natarczywych słów waszego powitania, widzę,
że ta agresja to tylko próba ukrycia potężnej
tęsknoty do miłości. Wierzę, że ta
właśnie potęga eksploduje kiedyś, jak pąk
eksploduje kwiatem, i że będziecie wtedy rozdawać
sobie życie, nie zaś wieczne umieranie. Niech każdy
z was przyjmuje miłość z rąk każdego
innego na cześć i chwałę jej imienia, a
także na pożytek wasz i całej tej ziemskiej doliny.
Amen.
Agnieszka Kołodziej
maj 1992
Tekst nadesłany na konkurs literacki
"Ekologizm - przewartościowania w kulturze"
Copyright by Klub Środowisk Twórczych
Człowiek, kultura, środowisko
|
Klub Środowisk Twórczych w Warszawie ogłasza
otwarty konkurs |
"Człowiek, kultura, środowisko"
Do konkursu mogą być przedstawione nie publikowane
wcześniej reportaże, eseje, felietony, opowiadania,
utwory poetyckie, fotografie i grafiki.
Zgłaszane prace powinny opisywać wzajemne relacje człowieka
i środowiska; odnosić się do zjawisk kulturowych;
przewartościowań postaw i stosunku do życia.
Prace należy opatrzyć godłem, a w zaklejonej kopercie
(sygnowanej tym samym godłem) podać dane autora: imię
i nazwisko, dokładny adres (dodatkowo nr tel. lub e-mail).
Prosimy o nadsyłanie prac do końca maja 2002
- teksty w trzech egz. (format A4 w postaci wydruku komputerowego
lub maszynopisu, mile widziane będzie załączenie
wersji elektronicznej na dyskietce); format pozostałych prac
jest dowolny.
Wyniki Konkursu zostaną opublikowane w prasie, Biuletynie
Klubu Środowisk Twórczych oraz na naszych stronach
internetowych.
Najciekawsze prace zostaną opublikowane w wydawnictwie pokonkursowym.
Przesyłki z dopiskiem "Konkurs" należy przesyłać
na adres:
Klub Środowisk Twórczych
ul. Zaruby 9/125
02-796 Warszawa
e-mail: klubsrodowisktworczych@wp.pl
Więcej o klubie oraz pierwszej edycji konkursu "Ekologizm
- przewartosciowania w kulturze" znajdziesz na stronie:
|