"Das Kapital" XXI wieku
|
Nie jest jedynie zbiegiem okoliczności fakt, że
najgłośniejszym rzecznikiem ruchu antyglobalizacyjnego
jest trzydziestoletnia kobieta wywodząca się z serca
władzy i dobrobytu (czyt. Ameryki Północnej),
której politycznym zapleczem są lewicujący za
młodu rodzice i mania zakupów wieku dojrzewania. Jako
nastolatka, Naomi Klein - bo o niej mowa, całe dnie obsesyjnie
przesiadywała w centrach handlowych poszukując ubrań
z metkami markowych producentów. Kilkanaście lat później
napisała swoją pierwszą książkę,
"No Logo", przepełnioną antykorporacyjnymi
ideami. Tytuł "No Logo" nie jest jedynie czystym
sloganem mówiącym "Nigdy więcej żadnego
logo (znaku firmowego, marki)". Wyraża raczej nastawienie
wielu młodych ludzi, coraz częściej występujących
przeciw wielkim korporacjom. |
Protesty w Genui, a kilka tygodni wcześniej w Göteborgu
i Quebecu, przykuły uwagę światowej opinii publicznej.
Jednak większość relacji pomijała odniesienia
do tego, skąd się wzięli demonstranci, przeciwko
czemu i dlaczego protestowano, skupiając się głównie
na rozbitych witrynach sklepowych i wywróconych samochodach.
Po Seattle każdy kolejny szczyt możnych tego świata
pociąga za sobą wielotysięczne protesty. W Quebecu
protestowano przeciwko podpisaniu układu FTAA, w Göteborgu
pretekstem dla protestów był szczyt UE, a w Genui
spotkanie G8. Warto zatem prześledzić zaplecze intelektualne
oraz ideologiczne źródła, które stoją
za tymi protestami. Dobrym punktem wyjścia jest książka
No Logo. Taking Aim At The Brand Bullies (Bez logo.
Biorąc na celownik markowych potentatów) kanadyjskiej
dziennikarki Naomi Klein, na co dzień mieszkającej
w Toronto i pisującej w tamtejszym dzienniku "Globe
And Mail".
No Logo ukazała się w USA w 1999 r. tuż
przed protestami w Seattle i z miejsca stała się sensacją,
bo jako jedyna tłumaczyła skąd wzięły
się protesty przeciwko globalizacji. Londyński "Observer"
określił książkę "Kapitałem"
tworzącego się antykorporacyjnego ruchu". "New
York Times" nadał jej miano "Biblii nowego
ruchu", a konserwatywny "The Economist"
przyznał, że "[No Logo] powinno być przeczytane
przez każdego kto uważa, że protesty w Seattle
w listopadzie 1999 roku, były jedynie niegroźną
aberracją". Klein dała poważne intelektualne
zaplecze dla kształtującego się największego
ruchu protestu przełomu wieków.
Równocześnie książka ta poświęcona
jest kulturze masowej, która otacza nas każdego dnia.
Mówi o powszechnie znanych markach, znakach firmowych i
metkach. Co więcej, Klein dała głos generacji
przed trzydziestką, która aż do teraz, nigdy
wcześniej nie miała wpływu na politykę.
Cel - ometkować cały świat
W połowie lat 80. jedne z największych światowych
firm zaczęły podupadać. Zgodnie stwierdzono,
że korporacje były przerośnięte, posiadały
zbyt dużo własnych fabryk, zatrudniających na pełne
etaty własnych pracowników, za których trzeba
było płacić wszystkie świadczenia socjalne.
Ze swoją rozległą biurokracją te wielkie korporacje
były mniej mobilne i konkurencyjne wobec takich młodych
firm, jak Nike, Microsoft czy Tommy Hilfiger.
Te ostatnie reprezentowały zupełnie nowe podejście.
Odważnie założyły, że produkowanie towarów
jest tylko skutkiem ubocznym ich działalności, a dzięki
zapoczątkowanej przez Reagana neoliberalnej rewolucji, której
jednym z efektów była liberalizacja rynku wymiany
towarów i reforma prawa pracowniczego, były w stanie
taniej produkować swoje produkty poza granicami USA, obniżać
koszty i płacić niższe podatki w USA.
Już w połowie XX w. zrozumiano, że marka jest czymś
znacznie większym niż tylko maskotką, czy znaczkiem
naszytym lub naklejonym na produkt korporacji. Cała firma
mogła identyfikować się ze swoją marką.
Klein sugeruje, że logo, czyli znak firmowy, jest najbliższy
temu co zwykliśmy nazywać językiem globalnym,
wspólnym językiem Ziemi. Większość
ludzi, niezależnie w jakim zakątku świata, potrafi
rozpoznać znak McDonald'sa czy Coca Coli. Jednoczy nas to,
co jest nam sprzedawane. Jednym z efektów takiego stanu
rzeczy jest kurcząca się przez ostatnie kilkanaście
lat w zastraszającym tempie przestrzeń publiczna.
Nikogo nie dziwi postępująca komercjalizacja codziennego
życia, pod chociażby mile brzmiącym terminem -
sponsoring (wzrost o 700% od 1985 do 1998 r.).
Jeden z szefów firmy reklamowej stwierdził nawet,
że "konsumenci są jak karaluchy, spryskujesz ich
i spryskujesz, a po chwili są już uodpornieni".
No i spryskuje się, reklamy są wszędzie: na ulicy,
w ubikacjach, środkach komunikacji, na opakowaniach produktów.
W 1998 r. PepsiCo proponowało NASA umieszczenie swojej reklamy
w kosmosie, a w wielu krajach skandynawskich można uzyskać
tańsze połączenie telefoniczne w zamian za wysłuchiwanie
co kilkadziesiąt sekund w słuchawce spotu reklamowego.
Samo logo stało się czymś oczywistym i pożądanym.
Ideałem ucieleśniającym to szaleństwo jest
stacja MTV, która nie tylko jest marketingową maszynką
dla produktów (czytaj teledysków), które
reklamuje 24 godziny na dobę, ale przede wszystkim reklamą
samej siebie. Ludzie nie oglądają MTV by zobaczyć
jakiś program, oni po prostu oglądają MTV. McDonald's
przez 26 lat potrafił procesować się z niejakim
Ronaldem McDonaldem, prowadzącym od 1956 r. "Rodzinną
Restaurację McDonald'sa". No bo jak to możliwe,
by ktoś mógł urodzić się z nazwiskiem
identycznym jak logo wielkiej korporacji?
Dzisiejsze reklamy nie mówią tylko o sprzedawaniu
produktów, lecz przede wszystkim o sprzedawaniu marki,
wyobrażeń i przesłań na jej temat. Zatem
celem Nike'a nie jest sprzedawanie sportowych butów, lecz
"wzmacnianie ludzkiego życia poprzez sport i fitness".
IBM nie sprzedaje komputerów - sprzedaje "rozwiązania".
Jak mówi jeden z dyrektorów zarządzających:
"markę buduje się nie wokół produktów,
lecz wokół reputacji." Ale ta polityka ma również
swoje słabe strony. Kiedy firmy zaczynają obiecywać
nie tylko buty ale cały styl życia muszą się
liczyć z tym, że ryzykują znacznie więcej
i znacznie więcej mogą stracić. Przekonał
się o tym Nike, który we wczesnych latach dziewięćdziesiątych
sprzedawał prawdziwego "ducha sportu", by po kampanii
przeciwko wykorzystywaniu przez firmę taniej siły roboczej
w krajach rozwijających się, jej szef - Phil Knight,
musiał w 1998 r. z bólem przyznać, że buty
Nike'a "stały się synonimem niewolniczego wynagrodzenia,
zmuszania do pracy w nadgodzinach i do arbitralnych nadużyć".
Co to jest sweatshop?
Zmniejszająca się ilość pracowników
przemysłowych jest fenomenem widocznym jedynie na Zachodzie.
Jeśli w USA jest cztery razy więcej sprzedawców
ubrań, niż osób je szyjących, nie świadczy
to jedynie o szalonym postępie technologicznym. Ktoś
te ubrania przecież musi szyć, tylko niezmiernie ciężko
jest sprawdzić kto i gdzie. Jeszcze nie tak dawno firmy
były dumne z tego gdzie i jak jej towary są produkowane.
Logo firmy na fabryce było czymś oczywistym. Dzisiaj,
większość firm miejsca produkcji opatruje znaczkiem
ściśle tajne i zasłania się "tajemnicą
handlową". Najczęściej oznacza to tyle, że
produkcja odbywa się w strasznych warunkach, często
pod lufą karabinu, w "uprzywilejowanych strefach handlowych"
w Indonezji, Chinach, Meksyku, Wietnamie, na Filipinach czy na
Tajwanie.
Korporacje mogą zatrudniać w krajach rozwijających
się tyle samo ludzi, co w USA czy Europie Zachodniej, ale
nigdy ludzie ci nie będą pracownikami tej firmy, a
co za tym idzie nie mają co liczyć choćby na
świadczenia socjalne, które normalnie przysługiwały
by ich zachodnim kolegom. Gdy autorka pisze, że sportowa
firma odzieżowa Nike zapłaciła Michelowi Jordanowi
20 milionów dolarów za reklamę swoich butów,
co było kwotą o wiele wyższą niż łączne
pensje dla 30 tys. indonezyjskich pracowników, którzy
je robili, to zwykli ludzie mogą czuć złość.
Dlatego będą raczej protestować przed siedzibą
Nike'a, niż rządowymi budynkami czy ambasadami. I nie
chodzi tutaj jedynie o to, że jedna osoba zarabia fortunę,
wszak bogacze istnieli zawsze. Ważniejsze jest to, że
globalizacja i wolny handel umożliwia wytwarzanie butów
gdzieś w Indonezji, a później sprzedawanie ich
w USA. Produkują je, w tzw. Sweatshopach, zazwyczaj
młode kobiety, często dzieci, pracując po kilkanaście
godzin dziennie, siedem dni w tygodniu, za dniową stawkę
wynoszącą średnio 0,16 dolara. Koszt produkcji
takich butów wynosi kilka dolarów, ale na amerykańskim
rynku sprzedawane są za 150 dolarów. Głównym
odbiorcą tego typu obuwia sportowego są kolorowe nastolatki
z centrów wielkich miast (inter cities), czytaj
czarnoskóra i latynoska biedota.
Myli się także ten, kto myśli, że kraje rozwijające
się są jedynym miejscem, które nie skorzystało
z dobrodziejstw globalizacji i wolnego handlu. Ostatnia dekada
przyniosła na Zachodzie niespotykany rozwój pracy
czasowej, czy jak kto woli McPracy: nisko płatnej, bez żadnych
świadczeń socjalnych, bez możliwości zakładania
związków zawodowych i co najgorsze, bez gwarancji,
że twoja praca będzie jutro jeszcze na ciebie czekać.
Kiedy kilku pracowników McDonald'sa wygrało w procesie
ze swoją firmą możliwość założenia
w niej związków zawodowych, ta ostatnia po prostu
zamknęła całą gałąź swoich barów.
Rewolucja technologiczna, która miała miejsce w ostatnich
latach w USA nie stworzyła tak naprawdę milionów
nowych miejsc pracy. Stworzyła za to miliony nisko płatnej,
tymczasowej pracy, także w sektorze informatycznym, gdzie
niechlubny prymat pierwszeństwa niesie Microsoft, zatrudniający
nawet przez kilkanaście lat swoich pracowników na
umowy tymczasowe. Nie jest także tajemnicą, że
od połowy lat siedemdziesiątych dochody Amerykanów
są coraz niższe, mimo, że pracują oni dłużej
i ciężej niż ich starsi koledzy.
Narastające niezadowolenie
Obszarem, który w ciągu ostatniego dziesięciolecia
uległ niesamowitemu skolonizowaniu jest środowisko dzieci
i młodzieży. Od połowy lat siedemdziesiątych
nastolatki stanowią coraz większą i bardziej wpływową
grupę społeczną. Całe kampanie kierowane
są do dzieci i młodzieży, od koncertów,
programów telewizyjnych, stron grup dyskusyjnych w Internecie,
po boiska sportowe.
Jeszcze do niedawna jedynym wolnym od reklam miejscem była
szkoła. Teraz także i to się zmieniło. W
ciągu jednej dekady korporacje zlikwidowały barierę,
która dzieliła reklamę i edukację. Najwyraźniejszym
tego przykładem są amerykańskie szkoły i
docierający do części z nich (około 8 milionów
dzieci) Channel One, dwunastominutowy program informacyjny plus
dwie minuty reklam. Wychowawca może wyciszyć fonię
w czasie newsów, ale nie podczas reklam.
Udział brandów w życiu szkoły nie kończy
się jedynie na oklejeniu jej kilkoma reklamami. Korporacje
robią tam to samo, co wcześniej czyniły z muzyką,
sportem czy prasą. Chcą zagarnąć jak najwięcej.
Nie chcą być dodatkiem do nauki, lecz jej treścią,
samym centrum. Uczniowie powinni się uczyć, przyznają,
ale czemu nie czytają o naszej korporacji, nie piszą
o naszej marce, nie robią badań nt swoich preferencji
konsumenckich tak, by można je było później
wykorzystać w jakiejś nowej kampanii.
Kluczowe znaczenie dla młodego pokolenia stanowi różnorodność
i to niezależnie od formy: kulturowej, politycznej, seksualnej
lub społecznej. Reklamy i korporacje mogą nam o niej
mówić, ale jedyny efekt jaki otrzymujemy to armia
klonów ubierających się w identycznych centrach
handlowych. Jak mówił jeden z bohaterów "Generacji
X" Couplanda, "Co za różnica skąd pochodzisz.
I tak wszędzie są te same sklepy." Globalizacja
nie chce różnorodności, a jej głównymi
przeciwnikami są narodowe przyzwyczajenia, lokalne marki
i regionalne gusta.
Coraz częściej ludzie zaczynają dostrzegać,
jak kolonizuje się ich własne życie, jak przestrzeń,
która ich otacza, powoli i stanowczo zostaje zagrabiana.
Coraz więcej osób zaczyna się temu przeciwstawiać.
Wg Klein młodzi aktywiści dostrzegają i czują
jak ich otoczenie polityczne, społeczne i kulturowe zostaje
zabrane, a później ponownie sprzedane, ale w nowym,
przyjemnym opakowaniu: "alternatywnym", "antyseksistowskim",
czy "antyrasistowskim". To dlatego kosmetyczna firma
Body Shop wywiesza plakaty sprzeciwiające się przemocy
wobec kobiet w rodzinie, Nike wypuszcza reklamy, w których
kobieta mówi: "Wierzę, że buty na obcasach
to spisek przeciwko kobietom" lub "Wierzę, że
lala to tylko czteroliterowy wyraz". Ten sam Nike
podpisuje kontrakty z czarnymi gwiazdami sportu jak Michael Jordan
czy Tiger Woods i później oblepia swoje sklepy cytatami
Woodsa mówiącego, że "Ciągle są
miejsca w USA, gdzie nie mogę występować ze
względu na swój kolor skóry". Wystarczy
kilka wolnościowych haseł i już się jest
postrzeganym nie jak produkt, lecz jako sprzymierzeniec w krucjacie.
Jednak jest to antyrasizm i antyseksizm bez polityki. Kilkadziesiąt
lat historii walki o prawa człowieka zredukowanych do niczego
więcej niż reklamowego sloganu. Główną
wadą tej płytkiej politycznej poprawności jest
to, że zastępuje autentyczną walkę polityczną
i kreuje pokolenia politycznych działaczy zajmujących
się politycznym wizerunkiem, a nie polityczną aktywnością.
Może być o wiele więcej wielokulturowych sitcomów,
więcej szefów może być Afroamerykanami,
ale problemy biednych i bezdomnych czarnych pozostają nadal
nierozwiązane. Kobiety mogą rządzić w Europie
Zachodniej, ale dalej w Azji czy Ameryce Południowej standardem
są sweatshopy, gdzie za głodowe stawki młode
kobiety robią T-shirty dla swoich zachodnich rówieśniczek
z napisem "Dziewczyny górą". Nie jest to
zwykła porażka feminizmu, lecz zdrada podstaw na jakich
ruch feministyczny, czy szerzej, ruch praw człowieka się
ukształtował.
Nowa generacja - dzieciaki odporne na gaz
Książka Klein opisuje szereg kampanii i protestów,
które przyczyniły się do powstania tego, co
przyjęło określać się terminem ogólnoświatowego
ruchu antykorporacyjnego. Śledzimy protesty przeciwko sieci
handlowej Wal-Mart, kampanie przeciwko sweatshopom (Nike,
GAP), kampanie na rzecz praw człowieka (Shell w Nigerii),
czy walkę o nie skomercjalizowaną przestrzeń
w miastach.
W ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy, te pojedyncze
protesty przekształciły się w to, co znamy z ekranów
telewizorów. Ogromna potęga jaką dysponują
wielkie korporacje wzbudza coraz większą złość.
Jeden z głównych argumentów przeciwko układom
o wolnym handlu, jest założenie, że z jednej strony
wzmagają one przemoc w biednych społecznościach,
a z drugiej - przemoc policji wobec biednych. W tym systemie,
ofiary są nie tylko wykorzystywane, one są wykluczane.
Jednostka może nie być potrzebna do wytworzenia wspólnego
majątku. Fenomen wykluczenia jest o wiele bardziej radykalny,
niż fenomen wyzysku.
Społeczeństwa takie nie są bezpieczne. Ludzie
mają mało wiary w system, tym bardziej, że z nadchodzącego
dobrobytu mogą nic nie otrzymać. Wówczas policja
jawi się jedynie jako siła represji.
Podczas ostatnich protestów można było odnieść
wrażenie, że część protestujących
czuła się sztucznie pobudzona przez represyjność
policji, inni obawiają się, że przemoc generowana
przez małe zbrojne grupki, których działania
są szeroko komentowane w mediach, daje policji argument do
demonizowania całego ruchu, zacierając jego prodemokratyczne
cele. W Szwecji czy we Włoszech bardziej skupiano się
na rozrzuconych krzesłach z ulicznych ogródków
i przewróconych samochodach, niż na tracących
nad sobą kontrolę policjantach.
Atmosferę protestów siły porządkowe skutecznie
podgrzewają jeszcze przed ich rozpoczęciem. Rozprowadza
się informacje o ilości sił policyjnych, specjalnym
sprzęcie, 3-4 metrowych murach oddzielających protestujących
od obradujących, wyłapywaniu ludzi na granicach, braku
miejsc hotelowych, z wyjątkiem więzień (jak
w Quebecu), które profilaktycznie wcześniej się
opróżnia, by zrobić miejsce dla antyglobalistów.
Tego typu zabiegi skutecznie zniechęcają do przyjazdu
przeciętnego człowieka.
Protestowanie, bardziej niż bycie zdrowszym elementem demokracji,
staje się ekstremalnym i niebezpiecznym sportem, na który
mogą sobie pozwolić jedynie twardzi i gotowi na wszystko
aktywiści wyposażeni w dziwaczny sprzęt i doktoraty
z górskiej wspinaczki czy survivalu.
Protestujący wierzą, że policja będzie działać
z użyciem przemocy niezależnie od tego, co oni zrobią.
Np. w Quebecu, większość z grup organizujących
protesty nie zakładała użycia przemocy. Protesty
podzielono na trzy strefy: zieloną, gdzie miano protestować
pokojowo, żółtą, z "defensywnym"
protestem bez użycia przemocy i czerwoną, z akcjami
o "wysokim ryzyku". Jednak policja z jednakową
brutalnością potraktowała zarówno pokojowo
protestujących związkowców, jak i anarchistów
z "Czarnego Bloku". Przy okazji topiąc całe
miasto w gazie łzawiącym (użyto łącznie
ponad 15 000 kanistrów) i gumowych kulach. Quebec był
lekcją, dzięki której bezsensowne użycie
siły może być przyczyną zradykalizowania
się ruchu. A jedyny widoczny efekt policyjnych akcji to
ogólnoświatowa generacja uodpornionych na gaz dzieciaków.
Wobec tego typu zabiegów ruch zostaje zmuszony (z czynną
pomocą mediów) do określenia się jako "dobry
lub zły", co w efekcie prowadzi do jeszcze większej
radykalizacji. I to po obu stronach. Policja zostawia coraz mniej
miejsca dla pokojowych manifestacji przekazujących swoje
przesłanie poprzez tradycyjne formy obywatelskiego nieposłuszeństwa.
Mimo to, coś jednak pcha tysiące ludzi na ulice, czy
jest to intuicja, chęć przeżycia dreszczyku emocji,
czy może głębokie pragnienie jakie posiada każdy
człowiek, by być częścią czegoś
większego niż on sam?
Jednak bardziej niż debatowanie nad tym, czy wyrządzanie
strat materialnych jest "przemocą" czy nie, antyglobalizacyjni
działacze powinni skupić się na tym, czy tego
typu działania pomagają osiągnąć szersze
cele. Jest to spory problem, no bo jak sformułować
przejrzyste cele w tak szerokim i rozczłonkowanym ruchu,
gdzie jedni chcą zniszczyć Międzynarodowy Fundusz
Walutowy, a inni jedynie go zreformować.
Wyrazy poparcia są coraz częstsze, w amerykańskim
Kongresie coraz bardziej narasta przeświadczenie, głównie
wśród Demokratów, że nowe umowy na temat
wymiany handlowej muszą zawierać ostrzejsze przepisy
dotyczące pracy i ochrony środowiska, niż te zawarte
w NAFTA. Bank Światowy przyparty przez ekologów, rozważa
zaprzestanie finansowania projektów obejmujących ropę,
gaz i węgiel.
Co więcej, z polityką demonstrantów zaczyna
zgadzać się opinia publiczna. Badania Uniwersytetu
Maryland z lata 2001 r., pokazują, że większość
Amerykanów uważa, że rząd USA faworyzuje
ponadnarodowe korporacje kosztem amerykańskich pracowników,
a 74% twierdzi, że USA ma moralny obowiązek do dbania
o to, by pracujący za granicą dla amerykańskich
korporacji robotnicy, nie musieli wykonywać swojej pracy
w niezdrowych i niebezpiecznych warunkach.
Dlaczego protestują tylko biali?
Często antyglobalistów oskarża się o to,
że przeciwko globalizacji występują jedynie biali,
dobrze usytuowani, zaczytani w Marksie. Jednak masowe protesty
w krajach rozwijających się nie figurują w naszych
dyskusjach nt wolnego handlu. Nie ma znaczenia ile osób
będzie protestować na ulicach Buenos Aires, Mexico
City czy Sao Paulo, piewcy globalizacji nadal będą
utrzymywać, że dla wszystkich (a szczególnie
dla krajów rozwijających się) globalizacja jest
wybawieniem. W czerwcu 1999 r. w kilkudziesięciu krajach
miał miejsce Ogólnoświatowy Dzień Oporu
Wobec Kapitalizmu. Nie informowały o tym media, być
może dlatego, że protestowano w tak mało medialnych
miejscach jak Pakistan, Bangladesz czy Urugwaj.
Kiedy jest mowa o wolnym handlu, często skupiamy się
na tym, kto staje się bogatszy i kto staje się biedniejszy.
Ale w tej grze istnieje jeszcze inny podział na kraje, które
prezentowane są jako różnorodny, politycznie
skomplikowany krajobraz, gdzie obywatele reprezentują całe
spektrum rozbieżnych opinii oraz kraje, które na arenie
politycznej prezentują się z ideologiczną monotonią.
W czasie protestów przeciwko FTAA miało miejsce ponad
80 mniejszych akcji, od Argentyny, przez Meksyk aż po blokady
amerykańsko-kanadyjskiej granicy w północnym
Waszyngtonie. Te demonstracje nie przyciągały uwagi
międzynarodowych środków przekazu, ich znaczenie
polegało na czymś zupełnie innym, pokazywały
jak globalizacja wpływa na lokalny rynek pracy, społeczność,
czy środowisko. Widać to szczególnie dobitnie
w Meksyku. W siedem lat po wejściu w życie Nafty 3/4
populacji żyje w ubóstwie, realne płace są
niższe niż przed 1994 r., za to wzrasta bezrobocie i
zanieczyszczenie środowiska.
Póki co jedynym z najbardziej widocznych skutków
protestów jest ucieczka elit. W czerwcu Bank Światowy
wolał spotkać się via Internet, niż ryzykować
utopienie Barcelony w gazie łzawiącym. Listopadowe spotkanie
WTO odbyło się w Katarze, jednym z niewielu miejsc,
które jeszcze mogą pozwolić sobie na powtórkę
"Bitwy z Seattle". Jest to bowiem represyjna monarchia,
gdzie uliczne protesty (zgromadzenie powyżej pięciu
osób) są surowo zakazane.
Globalizację traktuje się jako coś nieuniknionego,
coś, czego nie da się zawrócić lub powstrzymać.
Warto pamiętać, że w zasadzie wszystkie wielkie
historyczne przemiany społeczno-polityczne zmieniały
coś stałego i niepodważalnego. Walkę o prawa
człowieka, zniesienie niewolnictwa, ośmiogodzinny dzień
pracy, prawa wyborcze dla kobiet również przestawiano
jako zagrożenie dla istniejącego status quo. Obecnie
na naszych oczach rodzi się największy postępowy
ruch społeczno-polityczny naszych czasów. Nie ma on
jednej osoby lub grupy ludzi, która mogłaby skrzyknąć
'swoich', a dziesiątki tysięcy, którzy przybywają
protestować, są częścią ogólnoświatowego
ruchu, który nie ma lidera, centrum, lub nawet jednej nazwy.
A mimo to istnieje - ciągle i niezaprzeczalnie. Demonstracje
zaś są jedynie przebłyskiem siły codziennych
kampanii, umiejscowionych w szkołach, miejscach pracy, czy
lokalnej społeczności. No a przynajmniej powinny takimi być.
Bartosz Głowacki
e-mail: baglow77@poczta.onet.pl
|
Subkultura proekologiczna nie koncentruje się na samej
przyrodzie. Traktuje ją także jako szansę dla
uzdrowienia relacji międzyludzkich. Pojawia się założenie:
jeśli będziemy odpowiednio zachowywać się
wobec natury, to i odpowiednio wobec siebie. Jeśli nie będziemy
niszczyć natury, to i nie będziemy tego robić
z sobą. Te założenia są w dużym stopniu
poprawne. Aczkolwiek nie w całości. Społeczność
ludzka potrzebuje dodatkowych zasad, reguł wykraczających
poza zależności naturalne. Potrzebuje etyki, aranżacji
życia rodzinnego, małżeńskiego i pozamałżeńskiego itd.
Na razie za mało się o tym mówi. Jednak
kierunek jest poprawny - w największym stopniu zależymy
od poprawnych relacji z przyrodą. Wychowanie ekologiczne
rzutuje silnie na wychowanie społeczne i jednostkowe ludzi. |
Wielu ma nadzieję, że żyjąc w bliskości
przyrody, uwolni się od neurotyczności własnej
osobowości. I słusznie, jest to rzeczywiście najlepsza
droga "od-neurotyczniania" się.
1. Struktura ruchu proekologicznego
Minimum działania ruchu proekologicznego dziś, to walka
o tworzenie ciągle nowych rezerwatów i Parków
Narodowych oraz poszerzanie zakresu starych. Wyrywanie skrawka
po skrawku ziemi z rąk posiadaczy, którzy nie respektują
jej praw.
Sytuacja nie jest łatwa. Ludzie aktywnie protestujący
przeciwko niszczeniu środowiska na dużą skalę,
a szczególnie przeciwko przemysłowi - są "rozpracowywani"
przez jednostki specjalne policji zajmujące się terrorystami.
Zdarza się nawet, że są nasyłani na nich
płatni mordercy.1) W aspekcie
światopoglądowym są wciągani w rejestry
"sekt", które to rejestry są prowadzone
przez organizacje kościelne i prokościelne, które
atakują tyleż bezwzględnie, co patologicznie zamieszczone
na nich instytucje. To, że niektórzy ortodoksi religijni
i służący im politycy traktowali wiele organizacji
i kół proekologicznych jako "sekty" jest
trochę śmieszne, a trochę prawdziwe. Jeśli
sektę pojmie się poprawnie jako odłam czegoś
macierzystego, ale co w więcej niż połowie cech
dalej pokrywa się z tym, co macierzyste, to trafnie zostaje
użyta nazwa "sekta". W tym sensie wiele kół
i zrzeszeń można uznać za sekty - i to w najlepszym
tego słowa sensie.2) Jednak
ortodoksi chcieli użyć słowa w negatywnym sensie.
A przecież są sekty korzystne, niekorzystne i obojętne,
jak wszystko, co związane z aktywnością człowieka.
"Sekty" proekologiczne uważam za na tyle pozytywne,
że nie widzę nic co mogłoby się z nimi równać
w pozytywności.
Ruchowi proekologicznemu towarzyszy kategoria ludzi, których
można nazwać "rozmiękczaczami od środka".
Usiłują oni stępić ostrze radykalności,
krytyczności i względnej spójności. Działają
tak, że wprowadzają do ruchu te tradycyjne wartości,
których realizowanie prowadziło i prowadzi do niszczenia
życia na planecie, a co najmniej jego lekceważenia;
namawiają do tzw. zgniłych kompromisów, czyli
takich, przez które ruch zatraca zdrowy, ożywczy impet.
A impet jest bardzo potrzebny.3)
Jeśli np. wykazuje się, że gospodarka wolnorynkowa
traktuje las jako materiał do przetwarzania dla zysku posiadacza
tartaku, fabryki papieru lub mebli i handlarzy przetworami drewna,
to rozmiękczacz napisze artykuł, że wolny rynek
jest zbawczy dla życia ludzi lub co najmniej najlepszy z
tego, co mamy do dyspozycji. Jeśli wykaże się,
że ideologia chrześcijańska uczy od dziecka traktowania
przyrody jako obiektu "stworzonego" przez superinżyniera
i manipulatora, stworzonego dla ludzi, którzy mają
prawo nim manipulować, to rozmiekczacz będzie wyszukiwał
cytaty z pism tej religii mające nieść przesłanie,
że religia ta bywa pozytywnie nastawiona do przyrody i życia.
Jeśli wykazano, że przeludnienie wpływa na degradację
środowiska naturalnego, to oświadczy, że problem
leży gdzie indziej i że ten, kto na to wskazuje jest
"totalitarystą", "ekofaszystą" itp.
Nazywam ich rozmiękczaczami, gdyż nie są oni -
werbalnie - przeciwko ochronie przyrody, oświadczają
nawet, że są za jej ochroną, ale przyjmują
założenia przy pomocy których od dawna niszczy
się przyrodę; można ich nazwać kryptoantropocentrystami,
antynaturalistami lub kryptoantynaturalistami. Przez zawodowych
rozmiękczaczy rozumiem tych, którzy prawdopodobnie
są oddelegowani przez polityczne i religijne organizacje
dotychczasowego establishmentu do tego rodzaju pracy. (Jeśli
odpowiedzą znanym sloganem, iż przedstawiam tutaj spiskową
teorię dziejów, to pozostaje mi tylko odesłać
czytelnika do studiów dotyczących historii ruchów
politycznych, religijnych i gospodarczych, by zobaczył, że
metody zawodowego rozkładania od wewnątrz są czymś
nagminnym w sprawach o mniejszej wadze niż ruch proekologiczny,
który istotnie zagraża establishmentowi.)
Nie mówią o zlikwidowaniu przemysłu samochodowego
(wolny rynek), ale tylko o zlikwidowaniu autostrad; nie mówią
o zmniejszeniu przyrostu naturalnego, ale o tym, by wszyscy jeździli
rowerami, by nikt nie dokonywał aborcji itd.
By odpowiedzieć na możliwy zarzut, że autor chciałby
pewnie, by ruch proekologiczny wyglądał tak, jak on
sam sobie go wyobraża, dodam, że w jakiejś części
tak, ale w większej nie. Sądzę, że można
przyjąć profil ruchu proekologicznego wg opracowania
jego niektórych klasyków, szczególnie A.Neassa.
Analiza ruchów społecznych ukazuje, że pierwszą
ich fazą jest walka, czas bojowników. Nierzadko faza
ta jest pierwszą i ostatnią, ruch zamiera. Gdy ruch
się rozszerza, wtedy przechodzi w fazę negocjacji,
kompromisów i budowania. Nie jest dobrze, gdy bojownicy
nie chcą ustąpić choć trochę negocjatorom
i budowniczym. Ale też nie jest dobrze, gdy negocjatorzy
i budowniczy wkraczają, gdy bojownicy nie zdążyli
nic nowego wywalczyć. Wtedy mamy tzw. zgniły kompromis.
Otóż ruch proekologiczny nie zdążył
w ogóle jeszcze rozwinąć pierwszej fazy. A poza
tym zbuntowani proekolodzy, "bojownicy" będą
zawsze potrzebni, by negocjatorzy nie zanegocjowali, a budowniczy
nie zabudowali przyrody.
Ruch proekologiczny zawiera elementy neopogańskie; są
one ciągle zbyt słabe, a przecież tak potrzebne
jako przeciwwaga tradycyjnego antynaturalizmu, szczególnie
w aspekcie rytualności i mitu.
Ruch proekologiczny powoli rozszerza swój zasięg
społeczny, pociąga. Oznacza on wychodzenie ze sztywnych
i spatologizowanych form społecznych, a także rodzinnych,
erotycznych; ogólnie: nadzieję na lepsze kształtowanie
życia ludzi. Zawiera oczywiście, jak każdy, elementy
utopijne i ideologiczne. Jednak bez nich nie byłby w ogóle
ruchem społecznym, lecz np. tylko teorią naukową.
Zresztą są tacy, którzy chcą odrzeć
ruch proekologiczny z jego werwy, przyciąć przy pomocy
nożyc tradycjonalistycznego moralizowania, chcieliby by zamienił
się w martwą dyscyplinę naukową lub pozostawał
pod kontrolą struktur państwa czy religii.
Subtelnie myślący w ramach ruchu proekologicznego odróżniają
ludzi i działania proekologiczne, czyli świadomie i
metodycznie dbających o przyrodę od bezpośrednio,
otwarcie proekologicznych, czyli nie będących w ruchu
proekologicznym, nie zdających sobie sprawy z zależności,
nie czytających opracowań na temat ekologii, ale wrażliwych
na przyrodę, przynajmniej pośrednio wspierających
jej ochronę. Warto by zmotywować tych drugich, by
stali się pierwszymi.
Ruch proekologiczny nie może być kostyczny, czy ascetyczny.
Na pewno wtedy byłby bardzo daleki od inspirowania się
naturą. Istnieje potrzeba rytuałów, świętowania,
ludyczności (zabawy), subtelnej przyjemności (hedonizm),
także i wolnego od purytanizmu życia erotycznego. Jeśli
z takimi znamionami nie powiąże się konkretnego
i rzetelnego rozumienia zależności w przyrodzie i między
przyrodą a człowiekiem, to ruch nie odniesie sukcesu.
Do samodefiniowania się Homo proecologicusa należy
naturocentryzm. Ale warto odróżniać naturocentryzm
radykalny i umiarkowany. Umiarkowany to inaczej metodyczny: odsuwa
się człowieka na bok, by usunąć go z piedestału,
na którym się sam usadowił, ale czyni się
to czasowo - do czasu restytuowania równowagi między
człowiekiem a przyrodą. Gdy nastaje równowaga,
można przyjąć, że człowiek ma coś
wyjątkowego w sobie. Skrajny naturocentryzm przyjmuje równość
człowieka z innymi istotami żywymi, nie dopuszcza jego
wyjątkowości. Oczywiście skrajny naturocentryzm
idzie w parze ze skrajnym odrzucaniem antropocentryzmu, zaś
umiarkowany naturocentryzm może zbliżać się
do umiarkowanego antropocentryzmu. Skrajny jest przydatny do restytuowania
równowagi, gdy zaś równowaga nastaje, sensowniejszy
jest umiarkowany. Tak mogą się wymieniać w toku
dziejów człowieka.
Współcześnie mamy trzy potężne ruchy
społeczne: proekologiczny, równości kobiet i
mężczyzn (feministyczny) i obrony praw człowieka.
Bez nich nie ma godnego życia, a może, jak w przypadku
pierwszego, nie ma w ogóle życia na Ziemi (przynajmniej
człowieka i złożonych organizmów). Ruchy
te nie tylko budują coś pozytywnego, ale i muszą
przeciwstawiać się temu, co stare, nowe czy nowostare
a niekorzystne (choć bywają rzeczy stare a korzystne).
Najlepiej byłoby, gdyby te trzy ruchy społeczne współpracowały
ze sobą ściśle.
W ruchu proekologicznym nie może być sprzeczności.
Przywołajmy przykład gospodarki. Gospodarka wolnorynkowa
polega na bezwzględnej eksploatacji i zużywaniu zasobów
kopalnych (nieodnawialnych), produkowaniu olbrzymiej ilości
odpadów, polega na konieczności ciągłego
eksploatowania, powiększania produkcji, przetwarzania i
konsumpcji. Jeśli tak, to zgoda na gospodarkę wolnorynkową
bez jej modyfikacji proekologicznej stoi w sprzeczności z
ochroną przyrody. Wiemy też, że w sprzeczności
stoją zgoda na nieskrępowany przyrost naturalny ludzkości,
czy monoteizm (przyroda nie zna żadnego "mono-",
przyroda jest wieloraka, wielomożliwościowa).
Byłoby dobrze, gdyby subkultura proekologiczna stała
się w większej części kulturą oficjalną,
nasycając swoimi wartościami i postawami całą
kulturę. Taka jest kolej rzeczy. Ale póki co niech
przynajmniej stanie się mocną subkulturą.
Im więcej, dosłownie więcej, ludzi mówi
o czymś jako o akceptowanym i ważnym, tym lepiej z tym
czują się oni i pozostali, tym szybciej traktują
to jako mające znaczenie. Jest to prosta prawidłowość
kulturowa (dokładniej: kulturowo-społeczno-psychologiczna).
Ruch proekologiczny to nie tylko ekologia naukowa, lecz ruch społeczny
i kulturowy. Jeśli tak, to jakie formy działania mamy
do dyspozycji? Wiadomo, od czasów zbieraczy-łowców,
że najlepszą formą aktywności społeczno-politycznej
jest demokracja bezpośrednia (kontakty face-to-face, wszyscy
mają równoważny głos podczas spotkań,
w których wszyscy uczestniczą; grupy takie nie mogą
przekraczać 30-50 osób). Ale widzimy jego ograniczenia
w społeczeństwie liczącym miliony (a nawet miliardy,
jak w Chinach, czy od roku 2000 w Indiach). Trzeba więc
odwołać się do demokracji pośredniej. Wtedy
potrzebna jest jakaś organizacja. W polityce nazywana jest
partią. Partia musi być względnie jednolita,
w przeciwnym razie nie spełnia funkcji politycznej. A więc
ruchowi proekologicznemu potrzebna jest względnie jednolita
partia. Potrzebna, ale nie najważniejsza. Poza demokracją
bezpośrednią (a jeszcze przed nią: poza konkretną
jednostką ludzką) najważniejsze wydaje mi się
coś, co nazwałbym Komitetem Zaufania Proekologicznego.
Spróbuję go opisać.
2. Komitet zaufania proekologicznego
Kto miałby być jego członkiem? Po pierwsze ktoś,
kto brał czynny udział w, przyjmijmy, co najmniej dziesięciu
akcjach na rzecz ochrony przyrody. To kryterium działania
jest najważniejsze. Jeśli ktoś nie ma ochoty "pracować
w terenie", tj. na styku przyrody z problemami ją nękającymi,
to nie można mieć do niego zaufania jako do jej obrońcy.
Mówić, pisać o ochronie przyrody trzeba, jednak
wartość człowieka przejawia się całościowo,
w myśleniu, mówieniu i działaniu. A trzeba nam
w takim gremium ludzi wartościowych. Drugim kryterium powinno
być to, że opublikowali coś w czasopismach proekologicznych
(nie idzie o rozbudowane elaboraty, mogą być relacje,
doniesienia itd.), idzie o to, by i zapisane słowo świadczyło
o nich, by ktoś mógł do ich słów
odwołać się. Jako trzecie kryterium proponowałbym
oświadczenie kandydata do Komitetu, że nie będzie
narzucał innym którejś z dotychczasowych ideologii
poza demokratyczną w polityce i proekologiczną. Czyli
Komitet opierałby się na zaufaniu ludzi zainteresowanych
ekologią, na świadectwach działań i słów
(czyli nie opierałby się na prostej wierze; zaufanie
to nie ślepa wiara). Myślę, że ludzie nastawieni
proekologicznie mogą stawiać na zaufanie. Liczy się
nie tylko przemyślenie, ale i uczucie - ja czuję, że
mogę zaufać tej a tej konkretniej osobie i obdarzam
ją tym zaufaniem; nie interesuje mnie co sądzą
o niej inni, co inni mówią o niej; raczej trzeba unikać
myślenia, co inni myślą o kimś (gdyż
wtedy zwykle napotykamy na stereotypy, uprzedzenia). Nie powinno
być regionalizacji w pochodzeniu członka gremium (jeśli
nawet wszyscy członkowie pochodziliby z tego samego regionu,
czy miasta, to byłoby to akceptowalne). Liczba członków
powinna być nieparzysta (niezbyt wielka, a więc np.
5, 7, maksymalnie 15, bo do piętnastu osób liczy
tzw. mała grupa społeczna). Nie ma prawa veta, decyzje
podejmowane są zwykłą większością
głosów, przy decyzjach określanych jako drażliwe,
kwalifikowaną większością głosów
np. trzy czwarte. Można ustalić ranking zaufania (wobec
członków Komitetu), który co jakiś czas
byłby publikowany w czasopiśmie. Rotacja w Komitecie
mogłaby obowiązywać po dwóch latach bycia
członkiem, z możliwością powtórnego
wybierania. Wyborców można by różnicować
wg kryteriów: kto brał udział w kilku akcjach
proekologicznych ma pełny głos, kto jest w ruchu proekologicznym,
płaci składki itd., ma pół głosu, inni,
sympatycy, po ćwierć głosu. Głosowanie wśród
ludzi zainteresowanych proekologią odbywałoby się
wprost, a także za pośrednictwem czasopisma, poczty,
internetu.
Sądzę, że Komitet Zaufania Proekologicznego dawałby
szansę uniknięcia tego, co obserwuje się w dotychczasowym
ruchu "ekologicznym": rozgadanych "działaczy"
siedzących na ciepłych posadkach, szefów "eko-funduszy",
"eko-fundacji", snujących abstrakcyjne dywagacje
intelektualistów, opiewających różne ideały
wymądrzaczy, w tym oficjalnie proekologicznych i jednocześnie
kryptoantyekologicznych. (Nie krytykuję tutaj rzetelnych
interpretacji i badania nowych możliwości.) Zajmowałby
się on koordynowaniem akcji na rzecz przyrody, mediowaniem,
wysuwaniem pomysłów i ich zbieraniem od wszystkich
innych; gromadzeniem funduszy i ich dystrybucją, stroną
perswazyjną i popularyzatorską (opiniotwórczą).
Na pewno też członkowie musieli by mieć drobne,
ale stałe uposażenie finansowe, "etatowe"
(jeśli mieliby przez dwa lata poświęcić
się działalności, to musieliby mieć "pieniądze
na życie"). Członkowie Komitetu mogą każdego
z ruchu proekologicznego prosić o radę, wsparcie,
pomoc. Można pomyśleć o dodatkowym gremium - Radzie
Wspierającej, w skład której wchodziliby ludzie
zajmujący się nauką, mający znaczenie społeczne,
czy polityczne, jak posłowie (ale owa Rada Wspierająca
nie miałaby funkcji decyzyjnych).
Komitet Zaufania Proekologicznego byłby ponadpartyjny. To
znaczy, że nie mógłby np. zostać zluzowany
przez powstałą z niego partię proekologiczną.
Partia Zielonych jest bardzo potrzebna, ale nie można czekać
aż ona się wykształci, a gdy zaistnieje to i tak
powinna być wtórna wobec Komitetu.
Oczywiście Komitet miałby swoje czasopismo, jak i powinien
mieć swoją rubrykę w pozostałych czasopismach
proekologicznych.
Ktoś, kto byłby członkiem Komitetu i straciłby
zaufanie środowiska proekologicznego, ten przestawałby
być członkiem - jego miejsce zająłby ktoś,
komu ufa się. A więc wykluczanie z Komitetu dokonywałoby
się drogą tracenia zaufania (co wyrażałoby
się w rankingu i co dwurocznym głosowaniu). Inni nastawieni
proekologicznie oczywiście spontanicznie obserwowaliby poczynania
członów Komitetu. Uważam, że członkowie
Komitetu nie muszą pisać sprawozdań itd. Szkoda
czasu i energii. Tylko przy najważniejszych decyzjach potrzebne
byłyby krótkie protokoły, a przy wydatkach finansowych
oczywiście ewidencjonowanie.
Lech Ostasz
1. Patrz na ten temat np. J.Korbel, Czy można mówić
o zielonym terroryzmie i radykalizacji ruchu w obronie przyrody?,
ZB, nr 13 (1998), s.12-16.
2. Definicję i na temat sekt patrz L.Ostasz, "Elementy kulturoznawstwa", Olsztyn 2000, rozdz.IV.
3. Np., szacuję, że w czołowym niezależnym
czasopiśmie proekologicznym ZB około 1 piszących
to zawodowi i amatorscy rozmiękczacze.
|