Nazajutrz po technologii
|
Że technologia to przyszłość, wszyscy
wiedzą lub WIEDZIELI. Oczywiście mam na myśli tych,
którzy doprowadzili Związek Radziecki do upadku. Szkoła,
przywódcy partyjni czy też transparenty porozwieszane
na każdym rogu ulicy głosiły zapowiedź elektryfikacji
i uprzemysłowienia, żarówka miała być
w każdym mieszkaniu a traktory w kołchozach, szczególnie
zaś gloryfikowano energię jądrową - tą
pokojową bombę atomową. 26.4.1986 wszystko to
legło w gruzach. Jeden z wielofunkcyjnych reaktorów
radzieckiej elektrowni atomowej uległ awarii, która
stała się przyczyną największej w dziejach
ludzkości katastrofy jądrowej. Od tego dnia Europa mierzyła
szanse przeżycia jako funkcję odległości
od Czarnobyla. "Po całym kraju rozeszło się
widmo Czarnobyla" - w cztery miesiące po katastrofie
pisał jeden z prominentnych dziennikarzy radzieckich. "Rozprzestrzeniają
się niekontrolowane ilości substancji toksycznych,
które długo nie ulegną degradacji." Miał on na myśli,
że nie można zapobiec rozprzestrzenianiu się
zarówno materiałów radioaktywnych
jak też informacji o degradacji środowiska, która
pochłaniała coraz to nowe połacie kraju. |
Człowiek, który przywiózł mnie na teren
nawiedzony katastrofą; młody major milicji, odpowiadający
za "ochronę" tych ziem, złości się,
jak ktoś, którego wiara legła w gruzach - "Ta
>pokojowa bomba< zmiotła z ziemi zbyt wiele miejscowości".
Zatrzymując samochód warknął tylko - "Myślę,
że napiszesz prawdę".
Znalazłam się na terenach bezpośrednio sąsiadujących
z reaktorem. To "STREFA ZAKAZANA" - domniemany obszar
opanowany wyłącznie przez śmierć, całkowicie
opustoszały, rozległy pomnik eksplozji. Lecz ta ziemia
nie chce być wyłącznie milczącym świadectwem.
Utworzyła się oaza, której Czarnobyl odebrał
przyszłość, jak wojna, starość, czy
stworzone przez nią demony.
Ludzie wracają do "STREFY" już od momentu,
kiedy została utworzona a oni ewakuowani. Jedna ze starych
kobiet mieszka ze znajomymi na samej granicy, lecz codziennie
idzie opiekować się sadem w "ZONIE". Żołnierze
strzegący obszaru zabronionego nie przeszkadzają jej
w tym. Powoli budzi się tam życie - inne niż poprzednio,
życie ludzi świadomych swej inności, życie
banitów, osób nie mających nic do stracenia.
Prócz wieśniaków wracających do swych
dawnych domów pojawiają się tam nowi ludzie
lekceważący śmierć, okrucieństwo codziennego
życia czy niepewność jutra. Uciekają od "dobrodziejstw"
cywilizacji w miejsca, którymi się ta "cywilizacja"
tak okrutnie obeszła. Większość z nich powie,
iż wiodą życie bez przyszłości. Nazajutrz
po napromieniowaniu to tysiące lat, czyli według norm
ogólnoludzkich - NIGDY. Ale są to ludzie nie potrzebujący
żadnej innej przyszłości. Wystarcza im ta, obecna
i tak lepsza niż przeszłość. Zawieszeni w
czasoprzestrzeni żyją na nowo bez wiary i konwenansów,
które mogły by ich podeprzeć duchowo. Jedyną
nagrodą jest jałowa wolność towarzysząca
zniszczeniu i niesamowity spokój nie zakłócony
przez wybuch "pokojowej bomby atomowej".
Czarnobylska Elektrownia Atomowa leży niemal na granicy Ukrainy
i Białorusi. Miriady cząsteczek promieniotwórczych
pokryły sąsiednie tereny. Wiatr rozniósł
je także na znacznie oddalone obszary Ukrainy, Białorusi,
Rosji, republik nadbałtyckich i jeszcze dalej. Większość
jednak spadła na Białoruś, i tak biedną i
zapomnianą przez Boga byłą republikę byłego
Związku Radzieckiego. Skażeniu uległo 13% jej powierzchni.
Większość obwodu homelskiego (ok. 2000 km2)
zostało oficjalnie włączone do "STREFY".
W ciągu roku, po katastrofie, przemieszczono mieszkańców
212 wsi w "czyste" rejony Białorusi. W r. 1990,
kiedy "wykryto" plamę o podwyższonej promieniotwórczości
w odległości 160 km na północ od reaktora,
ewakuowano dalszych 46 wsi. Łącznie, jak podaje białoruskie
MSW, 15 804 rodziny (37 231 ludzi) straciło dach nad głową.
Porzucono wówczas 14.923 domy. Większość
stanowiły budowle drewniane, pochodzące często
sprzed stuleci. Nikt nie zwracał uwagi na zagrożenia
inne niż eksplozja. Nie zabezpieczano umieszczonych tuż
nad ziemią okien, fantazyjnych płotów czy, typowych
dla tych terenów, bram wjazdowych zwieńczonych daszkami.
Nikt nie zamykał okiennic, nie myślał o dodatkowych
zamkach w drzwiach czy ogaceniu drzew na zimę.
W opuszczonych miejscowościach rozgrywały się
dantejskie sceny. Początkowo oddziały milicji i "ekipy
ratunkowe" przysłane ze wszystkich zakątków
ZSRR próbowały za wszelka cenę zniszczyć
wszelkie przejawy życia - palono, często żywcem,
tysiące sztuk bydła, pociągi pełne mięsa,
pojazdy, wyposażenie całych wsi. Sam reaktor pokryto
gruba warstwą betonu - zwaną później "sarkofagiem".
Plądrowano pozostawiony dobytek wielu pokoleń wypędzonych
mieszkańców a pozyskane materiały budowlane
powszechnie używano w innych miejscach. Zaznaczano
też drogowskazami lub cmentarnymi krzyżami miejsca po
zniszczonych domach czy całych wsiach. Wkrótce zaniechano
i tego. Teraz tylko samotne sady rosnące wokół
pustych placów świadczą o tym, że kiedyś
kwitło tu życie.
Z czasem zaprzestano niszczyć wszystko, co popadnie. Wyczerpały
się pieniądze, energia ludzka. Granica pomiędzy
życiem i śmiercią jest bardzo płynna. Zaczęli
umierać członkowie "ekip". Chowano ich łącznie
z narzędziami i całym ekwipunkiem. Na koniec całość
otoczono drutem kolczastym, wzniesiono 13 strażnic a samą
ziemię pozostawiono własnemu losowi.
* * *
Małżeństwo pięćdziesięciolatków,
ich syn, jego żona i roczna córeczka mieszkają
w wiosce Bartłomiejewka w domu, który zamieszkiwali
od zawsze - ciemnym, drewnianym, obłożonym szczapami
drewna opałowego i suszonymi jabłkami. Krowy przebywają
w osobnej zagrodzie po drugiej stronie ulicy. Wielka ciemnoczerwona
brama i wspaniałe, choć mocno zniszczone podwórze.
Jedna z krów, chcąc poleżeć, udrapowała
ogromnym czarno-białym łbem próg obory. Rdzawo
ubarwione kurczaki aby dostać się do karmy przefruwały
ponad krowimi uszami. Czerwonawo-brązowy koń właśnie
co wyszedł na przechadzkę, gdy przybyłam tu razem
z moim przyjacielem - fotografem. Nagradzając naszą
obecność (lub raczej oganiając się od much)
machał wspaniałym ogonem włócząc się
po ulicy. Pies - mały, krzywonogi, bezimienny przedstawiciel
niewiadomej rasy wygrzewa się na jezdni w promieniach słońca.
Dzięki milicjantom na rogatkach samochody nie przejeżdżają
tą wiejską drogą częściej niż raz
w tygodniu. W 1990 r., gdy "wykryto" OGNISKO, wojska
MSW przybyły na "inwentaryzację" do Bartłomiejewki
i okolicznych miejscowości. Na każdym domu czy szopie
namalowano specjalne numery pozbawiając ich cywilizowanych
adresów z nazwami ulic. Wykopano wszystkie latarnie uliczne
a kable elektryczne, telefoniczne i radiowe pozrywano. 6 200 ludzi
przeniesiono do nowych mieszkań w mieście. Zostali
tylko bardzo starzy - z tej wsi nikt - a z sąsiednich kilkoro.
Starsi z tego domu (przedstawili się wyłącznie
jako babcia Ania i dziadek Iwan), swego syna, Saszę - traktorzystę,
przesiedlonego z żoną do małego miasteczka - Swietłogorska,
zobaczyli gdy wrócił po roku, bo młodych wyrzucono
z pracy.
Teraz życie jest nawet bardziej proste niż poprzednio,
lecz nie można powiedzieć, że jest łatwe.
Babcia i Dziadek uprawiają okoliczną ziemię -
sadzą ziemniaki, sieją żyto i pszenicę, zbierają
jabłka a nawet winogrona. Od czasu do czasu wybierają
się odwiedzić odległe o 15 km miasteczko, by
kupić chleb. Przed katastrofą chleb był wypiekany
w mechanicznych piekarniach a sprzedawany w sklepach, lecz przed
laty, zanim wybudowano mechaniczne młyny i wprowadzono maszyny
rolnicze, chłopi używali cepów do młócenia
a żarn do jego mielenia. Młocka to żmudna praca
polegająca na umiejętnym uderzaniu zboża, rozłożonego
na klepisku, w celu wyłuskania ziarna z kłosów.
Dziś Babcia i Dziadek używają do tego celu jezdni,
która ma twardszą i bardziej równą powierzchnię.
Sasza i jego przyjaciele, którzy wrócili z "czystych"
miejscowości rozrzuconych po całej Białorusi, chodzą
nad pobliską rzekę łowić ryby. Właśnie
ryby, na równi z grzybami i czarnymi jagodami zawierają
najwięcej substancji promieniotwórczych. Na parkanie,
otaczającym oborę, suszą się ich buty -
różnobarwna kolekcja około 20 wykoślawionych par.
W mieście życie jest niemożliwe. Dobrze o tym wiedzą
Babcia i Dziadek. Poinformował ich o tym syn a jego przyjaciele,
którzy teraz razem klepią biedę, potwierdzili
to. Lecz życie tu jakby bardziej twarde. Domniemane zagrożenie
- promieniowanie, którego nie widać, nie ma smaku
ani zapachu, jest zaś wszechobecne. Myślę, że
warzywa i owoce, które oglądamy są większe
i bardziej kolorowe niż normalnie. Nie wiem, ile w tym czystej
iluzji.
"Weźcie jabłek" - zapraszają Babcia i
Dziadek aby zadośćuczynić miejscowemu zwyczajowi
nagradzania gości. Mój przyjaciel i ja staramy się
wykręcić, lecz Babcia wypełnia dno fartucha jabłkami
i winogronami. "To sprawdzone - owoce są czyste"
mówi Babcia. W panice wypadamy z domu. "Dziękujemy,
ale my się boimy" mój przyjaciel z niepokojem
obserwuje, jak Babcia wypełnia owocami jego torbę na
kamerę. Już po pozbyciu się podarunku powiedziano
mi, iż w wielu przypadkach jabłka ze "Strefy"
nie są radioaktywne. Nikt nie wie dlaczego.
"Patrz" - mówi Babcia, stojąc na kawałku
pniaka i wskazując na wspaniały, pełen kolorów
sad, rozciągający się na przestrzeni przynajmniej
100 metrów od domu. "Wszystko to rośnie w promieniowaniu"
- krzyczy, jej kanciasta twarz nieoczekiwanie ożywia się.
"I dynie i buraki, i ziemniaki, i pszenica, i jabłka,
i winogrona. Wszystko rośnie i kwitnie pomimo radiacji."
Masza Gessen (1996) mgessen@glas.apc.org
tłum. Marek "Duże Człowieki" Kłuciński 2002
oryginał publikowany w "Wired", March 1996, druk za zgodą tłumacza
|
26.4.1986 nastąpiła awaria w Czarnobylskiej Elektrowni
Atomowej. Skutków katastrofy do końca nie poznamy
nigdy. Po latach części z nich - nikt (poza specjalistami)
nie będzie w ogóle kojarzył z Czarnobylem. |
Polakom udało się uniknąć budowy Żarnowca,
zwanego Żarnobylem (to dzięki zdecydowanej postawie
mieszkańców Kaszub i Trójmiasta) i jego następcy,
obiektu w Chotczy (w pół drogi między Nałęczowem
a Kazimierzem Dolnym). Mamy swój oddział w zamknięciu
enerdowskich jeszcze gigantów: elektrowni NORD opodal Passewalku
i STENDAL w pobliżu Magdeburga.
Nie udało się niestety zapobiec powstaniu Temelina
w dzisiejszych Czechach (jak twierdzą polscy inżynierowie,
pracujący tam we wstępnej fazie budowy, ustawionego
wprost na uskoku tektonicznym) ani wpłynąć na
dalszą pracę elektrowni, stanowiących milczące
przesłanie byłego ZSRR.
Spis awarii w litewskim Ignalinie to już gruba księga,
sygnały o ciągłych zagrożeniach dochodzą
i z Ukrainy - z Równego i Chmielnickiego. Pierwszy z brzegu
przykład. 14.9.1996, "Wszechukraińskie Wieści"
w dziale "Zdarzenia i fakty. Energetyka" doniosły:
"W ChEA OMYŁKOWO ZNISZCZONO OSŁONĘ TURBINY.
W czwartek wieczorem I blok energetyczny Chmielnickiej Elektrowni
Atomowej odłączono od sieci przesyłowej, informuje
"Interfaks-Ukraina". W rezultacie błędnej
komendy zniszczeniu uległa osłona turbiny. Już
o godz. 2 w nocy 13.9 blok ponownie włączono do sieci.
Według Centrum ds. Wypadków Nadzwyczajnych Ministerstwa
Gospodarki Ukrainy I blok energetyczny i tak osiągał
ostatnio zaledwie 80% swojej mocy."
W maju br. w Poznaniu wybuchła panika. Polska Agencja Prasowa
dementowała: "31.5 Poznań, Warszawa, Kijów.
W poznańskich aptekach zabrakło płynu Lugola
- masowo używanego po wybuchu w Czarnobylu. Powodem są
plotki o awarii zagranicznej elektrowni atomowej, które
dementują wszystkie służby, zajmujące się
ta problematyką. (...) W będącej na etapie
prób technologicznych czeskiej elektrowni atomowej w Temelinie
przeprowadzono w piątek w II bloku kontrolowaną reakcję
jądrową. Przebiegała ona - wg. kierownictwa siłowni
- zgodnie z planem. (...) Nie ma też żadnych doniesień
o jakiejkolwiek awarii w elektrowni atomowej na Ukrainie (...)."
Ta ostatnia wieść na odpowiedzialność
Natalii Suszko z Ministerstwa ds. Spraw Nadzwyczajnych Ukrainy.
Zaalarmowani przez znajomych w ciągu dwu czerwcowych dni
staraliśmy się dociec prawdy. Plonem są przetłumaczone
przez Halinę Rarot ukraińskie teksty i garść
całkiem już nie oficjalnych wiadomości, które
na razie pozostawiamy dla siebie. Nasze dociekania trwają,
uruchomiony został swoisty łańcuszek ludzi ciekawych
wszystkiego. Wiemy też, że maile z Ukrainy do Polski,
dotyczące sytuacji w Chmielnickim, były od ostatnich
dni maja blokowane, płyn Lugola wydawany a ulice kilku miast
polewane wodą. Może to niejawne ćwiczenia ukraińskiej
OC w związku z rzekomymi manewrami na Białorusi a może
plotka dla skompromitowaia zielonych. W Warszawie promieniowania
nie stwierdzono. Wieść najnowsza - lokalna TV Lublin
pokazała podobno w przesuwającym się pasku informacyjnym
na tle innej wiadomości tekst o trzykrotnym wzroście
radiacji na granicy z... Białorusią. Widziano go
tylko raz.
Prosimy o uważne przeczytanie artykułów, dotyczących
sytuacji w Charkowie i Chmielnickim i wspólne zastanowienie
się nad kilku pytaniami:
- Charków - polecenie zawieszenia zajęć szkolnych,
pozostania w domach i szczelnego zamknięcia okien mogły
wydać jedynie władze Charkowa (lub zwierzchnie).
Skoro nic się nie stało, po kiego grzyba władze
miałyby same wywoływać panikę? Dalej
- Czy tajność ośrodka przy ul. Gudanowa (co potwierdza
konieczność uzyskania zgody Kijowa na wjazd ekip ratunkowych)
wystarczy, by na terenie Instytutu Fizyczno-Technicznego musieli
się pojawiać wojskowi wysokiej rangi?
Dlaczego mer Charkowa mówi o pożarze - a mieszkańcy
okolicznych domów pożaru nie widzieli?
Wszyscy jednocześnie pomylić się raczej nie mogli...
Skąd telefonogramy do szpitali, przedszkoli i instytucji
administracji miejskiej, alarmujące o skażeniu? Takie
połączenia kosztują i nie wykonuje się
ich niepotrzebnie, nawet na Ukrainie. Osamy
ibn Ladena nikt przecież do sprawy (jeszcze!) nie miesza.
A zielone światło (miast płomieni) w NII i dziennikarski
dozymetr...
- Chmielnicki - czy istnieje choć 10% pewności, że
na nieszczęsnym TOK nie składowano również
odpadów z ChEA? Przy stwierdzonym przez obie komisje totalnym
bałaganie i "absolutnym ignorowaniu przepisów
p. poż. " taki stan rzeczy zdaje się być
wysoce prawdopodobnym. Blisko, tanio, wygodnie... Czy dwie
eksplozje metanu, poza wysokim skażeniem
toksycznym Chmielnickiego i okolic (co wydaje się
być przez tamtejsze władze absolutnie bagatelizowane)
nie dały więc dodatkowego efektu radiacyjnego?
Jak duży jest zasięg pewnego zatrucia
toksycznego po 6. i 13.5? Czy można mówić wyłącznie
o tragedii lokalnej?
Czy ktokolwiek w Polsce (PAP donosił o 71 miejscach, gdzie
po poznańskiej panice dokonywano pomiarów radiacji)
pokusił się o sprawdzenie, czy nie zaszła
migracja transgraniczna skażenia toksycznego?
Wiatr mieliśmy fatalnie południowo-wschodni...
Czy w końcu eksplozje na TOK nie mogły spowodować
drgań, mogących uszkodzić budynki ChEA?
To NAJDELIKATNIEJSZE z możliwych pytań. Zbieranie
na nie odpowiedzi trwa po obu stronach Bugu, jest tedy szansa
na kolejne wspólne działanie społeczności
ukraińskiej i polskiej. Bo rządy, jak widać,
współpracę traktują po macoszemu.
Lech "Lele" Przychodzki
|
Świąteczne dni maja już kolejny raz "
postawiły na głowie" całe miasto Chmielnicki.
Poza tym dotyczyło to nie tylko Chmielnickiego. Jeszcze dwa
tygodnie po Świętach Wielkanocnych dzwoniono z Równego,
Żytomierza, Kijowa, Winnicy z jednym (niestety tradycyjnym już)
pytaniem: czy to prawda, że w Chmielnickiej Elektrowni
Atomowej znowu doszło do awarii i poziom radiacji niebezpiecznie
się podniósł? Centrum Informacyjne ChEA udzielało
także tradycyjnej odpowiedzi: "Nieprawda, elektrownia
przechodzi zaplanowany wcześniej remont i o żadnych
skażeniach nie ma nawet mowy." |
Lecz znajomi z Równego ze strachem zapewniali przez słuchawkę
telefonu, że wszystkie wozy strażackie pilnie pomknęły
do ratowania Chmielnickiego...
Dzięki Bogu, że w ChEA rzeczywiście wszystko było
w porządku. Stanęło natomiast w ogniu wysypisko
śmieci. Pożar zaczął się 6.5.2002 w
południe i trwał 3 doby. Wojewódzki Zarząd
Kontroli Przeciwpożarowej użył własnych zasobów
- ośmiu wozów strażackich. Zresztą liczyć
musiał na własne siły. W każdym bądź
razie, naczelnik Urzędu Miejskiego ds. sytuacji nadzwyczajnych
i obywatelskiej obrony mieszkańców - Ałeksandr
Kot twierdzi, że nie zwracano się do sąsiednich
województw o pomoc, a dokąd pędziły wozy
równieńskiej straży pożarnej, nie ma pojęcia.
Ważne, że pożar, mimo wszystko, został ugaszony,
a 10.5, dosłownie na pogorzelisku zebrała się
ważna miejska komisja w celu zbadania możliwości
zagospodarowania pozostałości i stanu dokumentacji
wysypiska śmieci, a w ścisłym języku oficjalnych
dokumentów - miejskiego wysypiska twardych odpadów
komunalnych (TOK). Komisja doszła do ustaleń, że
przyczyną pożaru było naruszenie technologii składowania
TOK, wskutek czego doszło do samozapalenia się metanu
- gazu, zbierającego się między warstwami odpadów.
I, oczywiście, sporządziła akt, którego
dziesiątki punktów stwierdzały poważne naruszenie
technologicznych procesów składowania śmieci,
jeszcze inne - absolutne ignorowanie przepisów przeciwpożarowych
na wysypisku, a w dziesięciu zaleceniach objaśniała,
co należy uczynić jak najszybciej, by naprawić
zaistniały stan rzeczy.
Jeszcze na akcie nie zdążyła wyschnąć
pieczątka, gdy 13.5, znowu w południe, na wysypisku
śmieci coś zagrzmiało i góra odpadów
- o objętości 2,5 tys. metrów sześciennych
- obsunęła się na pobliskie, oleszyńskie
ziemie. Wypielęgnowane ogrody, pole jęczmienia - niemal
dwa hektary użytków rolnych - stały się
przedłużeniem wysypiska, przekształcając się
w hałdę, o wysokości od jednego do trzech metrów.
Po trzech dniach kolejna komisja, jeszcze bardziej liczna i reprezentatywna,
sporządziła jeszcze jeden akt z kontroli sytuacji nadzwyczajnej,
zaistniałej na chmielnickim poligonie twardych odpadów
komunalnych, w którym znowu konstatowała przyczyny
nieszczęścia. A niedługo potem poprzednia komisja
miejska znowu spotkała się, by przeanalizować
ten sam problem - wysypiska. Został wyznaczony nowy naczelnik
(nie komisji, a wysypiska). Jego poprzednika surowo ukarano:
przeniesiono go na stanowisko głównego inżyniera
tego właśnie poligonu TOK. I tak będzie kontynuował
dobrze sobie znaną robotę, nie patrząc na te wszystkie
punkty z zaleceniami: komisjami był straszony już nie
jeden raz. Niczego przecież nie zmieniły w sytuacji
wysypiska te wszystkie uprzednie akty - polecenia organów
kontrolnych, które z zadziwiającą regularnością,
raz na pół roku, nawiedzały poligon TOK, sumiennie
ukrywały niedostatki i płodziły kolejny oficjalny
dokument z cennymi i jeszcze cenniejszymi wytycznymi w
celu ich usunięcia. Dokument został skrupulatnie dołączony
do sprawy, a śmieci nadal były składowane, jak
popadnie.
220 tysięcy hrywien - to suma, jaka wg słów
podpułkownika A. Kota, jest potrzebna, aby zlikwidować
następstwa katastrofy ekologicznej w Chmielnickim i zapobiec
podobnym, nadzwyczajnym sytuacjom w najbliższej przyszłości.
Przy czym miary, które trzeba przyjąć, niczego
kardynalnie nowego nie wnoszą w funkcjonowanie poligonu.
Budowa zakładu utylizacji śmieci, o którym władze
Chmielnickiego mówiły przekonująco jako o potrzebie
nie cierpiącej zwłoki już 15 lat temu, do
tej pory nie weszła na porządek dzienny.
Cenne doświadczenie utylizacji i przeróbki śmieci,
będących dosłownie obok, w jednym z rejonów
Chmielnicczyzny, także nie zajmuje uwagi "ojców"
stolicy województwa.
- Odpady komunalne - to poważne zagadnienie ekologicznego
bezpieczeństwa mieszkańców, którego
rozwiązanie wymaga systematycznego podejścia i znacznego
wysiłku - sądzi znany na Chmielnicczyźnie obrońca
przyrody, wykładowca Chmielnickiego Instytutu Regionalnego
Zarządzania i Prawa, kandydat nauk biologicznych Tatiana
Wygowska. - Z punktu widzenia ekologii, najbardziej racjonalną
metodą rozwiązania tego problemu jest przejście
do nowych, bezodpadowych lub małoodpadowych technologii we
wszystkich sferach przemysłu. Lecz, niestety, gospodarze
województw o to na razie się nie troszczą, mimo,
że dla Chmielnicczyzny, jak i dla całej Ukrainy, problem
odpadów komunalnych jest nadzwyczaj aktualny. W województwie
nagromadzono ich 3,5 mln ton, ok. 57% wszystkich toksycznych odpadów
przemysłowych województwa dają przedsięwzięcia
jego stolicy.
Biorąc pod uwagę obecność znacznej objętości
substancji toksycznych w gęsto zaludnionym Chmielnickim,
ekologowie i służby sanitarne ciągle wykazywały
zaniepokojenie stanem większości miejsc składowania
śmieci (zarejestrowano ich w mieście cztery). Tylko
w jednym z nich istniał ekologiczny monitoring stanu
gruntów i wody, pozostałe w ogóle nie odpowiadają
istniejącym normom. Niebezpieczna sytuacja z roku na rok
się zaostrza. Aby ją przezwyciężyć,
należałoby zaktywizować pracę miejskich
organów władzy. Oczywiście, od strony formalnej,
w oficjalnych dokumentach, taka aktywizacja miała miejsce.
Lecz na dziewięciohektarowym chmielnickim wysypisku śmieci,
przyjmującym rocznie 320 tysięcy metrów sześciennych
odpadów komunalnych, zaktywizowały się, niestety,
zupełnie przeciwne procesy, praktycznie nie do uniknięcia
przy niekontrolowanym i nieuporządkowanym składowaniu
odpadów.
Uczeni i specjaliści-praktycy jeszcze długo przed pożarem
uprzedzali o zagrożeniu, płynącym dla mieszkańców
miasta ze strony wysypiska w obecnym jego stanie, zagrożeniu
dla ujęć wodnych. Miejska stacja sanitarno-epidemologiczna
postawiła problem przydziału ziemi pod nowy poligon
TOK. Ale, niestety, jak to często u nas bywa, problem nabrał
wagi i właściwego znaczenia dopiero wtedy, kiedy doszło
do tragicznych następstw. Choć także dzisiaj
nie ma gwarancji, że coś się rzeczywiście
zmieni w stosunku miasta do jego wysypiska; ono przecież
spłonęło.
Swietłana Kabaczyńska (Chmielnicki)
tłum. Halina Rarot
|
W Charkowie panika. Dzisiaj (czyli 28.5.) w niektórych
szkołach Charkowa zostały zawieszone zajęcia,
a uczący się otrzymali polecenie, by udać się
do domów. Chodziło przy tym o to, aby iść
prosto do swoich mieszkań, nigdzie z nich nie wychodzić
i szczelnie pozamykać okna. Ponadto przez miasto przetoczyła
się fala plotek o pożarze, do którego doszło
dzisiaj w jednym z zamkniętych NII (tajnych ośrodków
badawczych), wskutek czego doszło do radiacji. Po południu
słuchy zaczęły się częściowo potwierdzać. |
Agencja Telewizyjna Nowosti 28.5.2002 o 1528 oświadczyła,
że dzisiaj do miejsca zdarzenia, to znaczy pożaru w
budynku Instytutu Fizyczno-Technicznego przybyli charkowscy ekologowie.
Nie zostali jednak wpuszczeni na teren Instytutu i swoje pomiary
musieli wykonywać przy murze, ogradzającym kompleks
jego budynków. Świadkowie zdarzenia twierdzą,
że strażacy, którzy przybyli w nocy na wezwanie,
także musieli przez pewien czas stać przed zamkniętymi
drzwiami. Sąsiedzi pobliskiego domu przebudzili się
o trzeciej w nocy z powodu silnego szumu i łoskotu. Według
słów mieszkańców, przed wejściem
do Instytutu Fizyczno-Technicznego znalazł się cały
sznur samochodów strażackich. Mimo to -
ludzie ci nie widzieli dymu czy płomieni, nie czuli
żadnych zapachów. Samochody strażackie ponad
godzinę stały przed wejściem, zanim wydano pozwolenie
wjazdu na terytorium NII. Według nieoficjalnej informacji,
aby strażacy mogli otrzymać rozkaz gaszenia pożaru,
trzeba było dzwonić aż do Kijowa. Dopiero po tym,
jak stołeczne władze zadecydowały o konieczności
przystąpienia do likwidacji zagrożenia, samochody wjechały
na teren ośrodka. Na miejsce pożaru, wg słów
świadków zdarzenia, przybyli też wojskowi
wyższej rangi. O godz. szóstej samochody zaczęły
się rozjeżdżać do jednostek. Ogólnie
rzecz biorąc, w likwidacji ognia brało udział 10
samochodów strażackich i ok. 50-ciu ludzi... O
nocnym pożarze charkowianie dowiedzieli się dopiero
rano. Przez cały dzień w redakcji ATN rozbrzmiewały
telefony z prośbą o wyjaśnienie sytuacji. Podobne
telefony miały miejsce i w Informacji 09 (to system info
telefonicznego na zasadzie: co? gdzie? kiedy?), której
pracownicy dzwonili do ATN, aby dowiedzieć się o szczegółach
zdarzenia. Według relacji naszych telewidzów do
wielu miejskich instytucji, zwłaszcza do przedszkoli i szpitali
poszły telefonogramy zawiadamiające, że w Charkowie
doszło do wycieku substancji szkodliwych. Mimo
to władze stoją na oficjalnym stanowisku, że w
mieście nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego.
Agencja Telewizyjna Nowosti, 28.5.2002,
godz. 1755:
We wtorek nie doszło do żadnych nietypowych sytuacji
na terenie Instytutu Fizyczno-Technicznego i nic nie zagraża
miastu. Mówili o tym dzisiaj, na ogólnej konferencji,
przedstawiciele praktycznie wszystkich służb kontrolujących
sytuację ekologiczną w Charkowie. Odpowiedzialne gremia
doszły do wspólnego wniosku, że panika w mieście
wybuchła z powodu niedoinformowania mieszkańców.
Proszono zwłaszcza prasę o wypełnienie tej luki
informacyjnej. Zatem oficjalna wersja tego, co zdarzyło się
wczoraj wygląda następująco: pożar wybuchł
w budynku Instytutu Fizyczno-Technicznego przy ul. Gudanowa, gdzie
nie ma żadnych radioaktywnych źródeł.
Wczoraj i dzisiaj we wszystkich rejonach miasta różne
służby przeprowadziły kontrolę radiologiczną.
Instytucje dokonujące pomiarów - tak oddział
higieny radiologicznej Miejskiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej
jak Urząd ds. Nadzwyczajnych, i służba bezpieczeństwa
radiologicznego kombinatu "Radion" - twierdzą,
że dane wykazywane przez profesjonalne, a nie przypadkowe
dozymetry, nie przekraczają normy. Wahają się
one od siedmiu do osiemnastu mikrorentgenów na godzinę.
Taki poziom jest uważany jeszcze za bezpieczny.
Anna Siłajewa,
Media-grupa "Obiektyw" 29.5.2002
W TRK "Ukraina", docierającej na wschodnią
Ukrainę, pokazano oszołomionych miejscowych mieszkańców,
którzy twierdzili, że widzieli światło z
zielonym odcieniem wydobywające się z NII i oszalały
dozymetr dziennikarzy przy ścianie Instytutu. Jeśli
to tylko radofobia, to chciałoby się usłyszeć
analizę tego, co się zdarzyło, od specjalistów.
Swietłana Kabaczyńska (Chmielnicki)
tłum. Halina Rarot
|