Ekologia i imperatyw ekologiczny
Wiek dwudziesty pierwszy
będzie stuleciem ekologicznym
albo nie będzie go wcale...
(Henryk Skolimowski)
Czym właściwie jest ekofilozofia? Czy pretenduje do
kolejnej gałęzi filozofii, na temat której powstaną
wielkie traktaty naukowe? Czy o to chodzi?
Filozofia ekologiczna powinna być postrzegana jako przedłużenie
etyki, której podmiotem jest przyroda. Już pierwsi
myśliciele dostrzegli wartość w tym, co otacza
człowieka. Natura nie jest przecież wrogiem ludzkości,
ażeby należało ją zwalczać. Trudno jednak
przyjąć założenia ekofilozofii, ponieważ
ona nie schlebia człowiekowi. Wręcz przeciwnie - uświadamia
mu, że on działa na własną szkodę. Wszyscy
wiemy, że trudno przystać na krytykę niezależnie
od tego, czy jest prawdziwa, czy też nie. Wołanie przyrody
o opamiętanie jest niejako "podważaniem ludzkiego
autorytetu", który stworzył swoją własną
cywilizację i "nie potrzebuje żadnych hamulców"
na drodze do osiągnięcia perfekcyjnego rozwoju technicznego.
Przede wszystkim w ostatnich latach "łapiemy się
za głowę", spoglądając w przeszłość
i porównując ją z teraźniejszością.
Jakże zmienił się krajobraz mojego rodzinnego
miasta! Stał się bardziej szary. Dlaczego nikt dzisiaj
optymistycznie nie spogląda w przyszłość?
Nie widzę twarzy ukochanej osoby, z którą idę
na spacer, ponieważ przesłania mi ją dym z bezdusznego,
ogromnego komina, który przeżyje nas wszystkich...
Jak to możliwe, że przyroda chce uczyć ludzkość
rozumu? Możemy obserwować rozbieżność
pomiędzy szczęściem a dążeniem do niego.
Czy to oznacza, że społeczeństwo globalnej wioski
staje się mniej wrażliwe, czy też nie potrafi
sobie poradzić z sytuacją postępu, który
zmierza do degradacji naturalnej? "W Instytucie Nauk Rolniczych
w Zamościu prowadzona była w latach 1997 - 1998 wycena
jakości środowiska przyrodniczego metodą deklarowanych
preferencji. Badania ankietowe przeprowadzone w 749 gospodarstwach
rolników indywidualnych Zamojszczyzny wykazały, że
98,7% ankietowanym osobom nie są obojętne problemy
związane z ochroną środowiska przyrodniczego. Potwierdzeniem
tego są odpowiedzi deklarujące miesięcznie ponad
2 zł na poprawę jego stanu."*)
Ekofilozofia jest sumieniem filozofii jako nauki, połączeniem
etyki i biologii, jednakże wymaga przede wszystkim zaangażowania
świadomości. Działalność współczesnych
ekoetyków nie może sprowadzać się do pustych
deklaracji, jak i akademickich elaboratów na temat tego,
"co powinno być, a co nie jest". Należy pamiętać,
że każdy dzień jest ostatni dla podejmowania
ekologicznych decyzji, których my sami jesteśmy nie
tylko twórcami, ale i podmiotami. Świadomość
powinna podpowiadać, że myśląc ekologicznie
- myślimy o sobie.
Zastanawiam się, czy określenie "imperatyw ekologiczny"
ma rację bytu i czy przy tym ma jakieś szanse na powodzenie
w świadomości ludzkiej? Czym zatem miałby być
ów imperatyw? Myślę, że pewnym wyznacznikiem
moralnym, ale i jednocześnie powinnością człowieka.
Powinien być odpowiedzialnością i zarazem odpowiedzią
na współczesną problematykę postępującej
degradacji. Tak chyba rozumie tę kwestię twórca
ekofilozofii - Henryk Skolimowski, który przed prawie trzydziestu
laty ogłosił swój Ecological humanism
(Humanizm ekologiczny), będący odpowiedzią na
najbardziej palące problemy otaczającej nas rzeczywistości
przełomu II i III milenium. Imperatyw ekologiczny wymaga
od nas przyzwolenia na zmianę myślenia, zinternalizowania
odmiennego niż dotychczas spojrzenia na świat. On nas
determinuje i wyznacza pewne priorytety, które zahaczają
o fenomen degradacji przyrody jako destrukcji nas samych. Sama
świadomość tego wzbudza dreszcz obawy przed jutrem.
Mamy przecież pewne zobowiązania wobec przyszłych
pokoleń, naszych potomków. Przecież na nas
się nie kończy wszelkie istnienie. Dlatego imperatyw
ekologiczny przybiera postać imperatywu etycznego. Powiem
więcej - imperatyw ekologiczny jest uosobieniem etycznego
podejścia naszych czasów, mającym na celu kultywację
życia na planecie. Aksjologia ekologiczna opiera się
o zapewnienie bezpieczeństwa bytu człowieka poprzez
pryzmat otaczającej go natury. Zgodnie z tym prawem starali
się żyć już starożytni, którzy
nie poszukiwali innych praw w środowisku niż te, którym
sami podlegali. Od kiedy człowiek zaczął myśleć,
jego sądy szły w dwóch kierunkach: z jednej strony
starał się uszanować to, w czym wzrastał,
z drugiej zaś stworzyć coś nowego. Sam Adam Asnyk
- polski poeta XIX w. pisał, że nie wolno nam burzyć
pomników przeszłości, chociaż sami mamy
wznieść doskonalsze. Tak samo nie godzi się obalać
pomnika przyrody, ponieważ prawo natury musi opierać
się na pewnej harmonii. Człowieka boli to, że
nie on jest twórcą tych praw i one od niego nie zależą.
Dlatego niezbędnym się staje pobudzenie w każdym
z nas sumienia ekologicznego jako swoistego rozsądku w relacjach
ludzie-Natura, za które jesteśmy przecież odpowiedzialni
przed sobą oraz przed naszymi potomkami. Jednakże apele
ekologów są tylko bodźcem do działania,
nie od nich bowiem zależy rezultat osiągnięć
ekologii, która nie powinna stać się czystą
ideologią, ale przybrać postać wyznacznika moralności,
mającego na celu stabilizację wykorzystywania zasobów
naturalnych w granicach rozsądku. Dbajmy zatem o przyrodę,
a jeżeli to przychodzi nam z trudem, to przynajmniej o samych
siebie. Nie byłby bowiem rozsądnym lekarz, który
- pomagając innym wyleczyć się z choroby - sam
doprowadziłby do swojej śmierci przez zaniedbanie.
Marek Niechwiej
*) B. Kościk: Wycena środowiska przyrodniczego na świecie i w Polsce, [w:] A. Delorme [red.]:
Ekologia i społeczeństwo, Oficyna Wydawnicza Politechniki
Wrocławskiej, Wrocław 2001, s. 164.
Szanowni Gospodarze, Sąsiedzi i Przyjaciele!
Przybyliśmy tu z Polski, gdzie o tej porze kwitną kalafiory
i kapitalizm a powietrze czyste jest z powodu bankructwa hut,
kopalń i fabryk. Na wakacje wybraliśmy Ukrainę
jako kraj ciepły i pogodny, gdzie czujemy się po prostu
dobrze, równi pośród równych. No, w
każdym razie lepiej wypocząć nam tutaj, niż
w bogatych regionach Europy Zachodniej czy w zatłoczonej,
pędzącej dokądś Polsce.
Jesteśmy ekologami amatorami, chociaż nie bez przygotowania
akademickiego, w dziedzinie biologii, antropologii i analityki
medycznej. Ekologiczne spojrzenie na świat nie zostało
nam podyktowane przez modę, ale przez wiedzę. A jednocześnie
przez instynkt samozachowawczy. Intuicja podpowiada nam taki a
nie inny stosunek do naszego adresu Ziemia i do naszej rodziny
Biocenozy, bo poza tym domem nie ma dla nas wyboru miejsca we
Wszechświecie. Ponieważ utknęliśmy w ciasnych
niszach z wielkiej promieniotwórczej płyty, to do
wody czystej, trawy zielonej i nieuzbrojonych osobników
naszego gatunku ciągnie nas oprócz instynktu jeszcze
nostalgia. Zatem jesteśmy tu ciałem i duszą, na
wakacjach, i jako goście poważnej Konferencji powstrzymamy
się w naszym referacie od faktów, konkretów
i liczb, w które obfituje Ekologia.
Podzielimy się z Wami naszym przesłaniem, jako Wasi
sąsiedzi w Regionie, na Kontynencie i na Planecie. Tym przesłaniem
jest nasz modus vivendi, ładny, modny i praktyczny. Ułatwia
on nam życie w poruszaniu się po naszym wspólnym
domu, podzielonym gęstą siecią granic, sztucznych
i naturalnych. Zdobywamy je, przekraczamy, omijamy albo respektujemy,
wszystko bez rozlewu krwi.
Granice wynikają z różnic. To nieuchwytne linie
między terytoriami umownych wartości i wpływów,
którymi ludzkość podzieliła sama siebie
niczym walczące o samicę bażanty, łosie czy
komary. Zauważmy, że jest to robota męskiego rodzaju,
chociaż czasem taki imperator ginie w miłosnych objęciach
zdobytej wybranki.
Granice są wszędzie tam, gdzie pojawiają się
różnice stężeń i potencjałów.
Mają je nawet czyste i milczące liczby. Naturą
granic jest dynamika, płynność, nieszczelność
i prowokacyjność, czyli nie są one wartością
constans, lecz dynamicznie ewoluują wraz z wartościami,
które rozdzielają. Zgodnie z prawem grawitacji, dyfuzji
czy osmozy, takoż ludzkość, niczym pobudzone,
pełne energii molekuły wędruje tam i nazad, dźwigając
ze sobą bagaż czegoś, czego brakuje po przeciwnej
stronie umownego układu, czy to materii, czy to pomysłu.
Czy ja tu odkrywam Amerykę? Nie jesteśmy sektą
krzewiącą ideę globalizacji, ani gangiem patriotów,
broniącym się przed nią. Nie jesteśmy kupcami
ani pielgrzymami. Zostaliśmy tylko pobudzeni przez dwie skrajne
idee fix, wzajem sobie przeczące i czyniące spore zamieszanie
tam, gdzie nie należy trwonić czasu ani energii, bo
taka strata to jeden z najcięższych grzechów.
Miotamy się między unifikacją typu europejskiego,
globalizacją typu amerykańskiego a uszczelnianiem
granic naszego siedliska od wschodu. Jakby Ziemia miała swój
genius loci i loci diaboli. Jako ekolodzy pragniemy przypomnieć
politologom podstawowy kurs z dziedziny biologii, że nie
ma nic stałego na świecie, że zarówno z
punktu widzenia kreacjonistów, czy ewolucjonistów,
wszystko dryfuje zgodnie z osią przypadku, której
to osi inteligencja musi nadać inteligentny wymiar. Człowiek
został stworzony, aby posprzątać nie tylko po
wielkim wybuchu, lecz także po sobie. Życie jest procesem
dynamicznym i zmiennym a wymiana energii i sukcesów między
osobnikami oraz między gatunkami stwarza jednakowe szanse,
czyli możliwości adaptacyjne dla wszystkich kultur i
dla wszystkich gatunków. To interes zbiorowy, który
wymaga dyscypliny a nie ofiar, współpracy a nie konkurencji,
chociaż konkurencja to bardzo modne słowo. Ja go osobiście
nie lubię. Wszystko się zmienia. Gdy chcąc przetłumaczyć
ten tekst na rosyjski sięgnęłam po swój
szkolny słownik, wielu rzeczy już w nim nie znalazłam,
zatem musiałam kupić nowy. Nowoczesny.
W paszporcie mamy zapisane obywatelstwo i narodowość
polską. Jesteśmy tutaj, gdzie spoczywają groby
naszych przodków, którzy żyli i umarli po obu
stronach granicy, dzielącej... dwa alfabety, w jakim zapisuje
swoją historię ludzkość Europy. Tu są
pamiątki po naszych wspólnych przodkach, którzy
mieszkali w ojczyźnie narodów i indywidualności.
Z trudnej lekcji historii Polski pamiętamy, że Polanie,
podobnie jak Lendzianie czyli Lachy, to było jedno z setek
plemion, żyjących dwa tysiące lat temu miedzy Łabą,
Bugiem, Karpatami a Bałtykiem. Pamiętamy z lekcji historii
Europy wędrówki ludów między Azją
a Oceanem Atlantyckim, a z lekcji antropologii znamy drogi ucieczki
naszych przodków przed zmieniającym się klimatem
Afryki. Nie było takiego ludu, który utknąłby
na stałe w jednym miejscu. Nawet jeśli to miejsce było
atrakcyjne, wnet przybywali tam inni i robiło się ciasno,
niczym w nasyconym roztworze soli. Wreszcie z lekcji historii
ostatniej wojny pamiętamy zamiary dwóch wielkich
ogrodników ludzkości, którzy dokonali eksperymentu
zmiany naszych adresów i dwie, zwycięskie oczywiście
wyprawy nieszczęśliwych, wrogich sobie armii, niosących
ze sobą swoje własne potencjały genetyczne i ideologiczne.
Dlatego nasz paszport pozostaje dla nas zagadką. Nie mamy
bowiem powodu poczuwać się do jakiejkolwiek czystości
i nieskażoności, skoro nawet w naszych drużynach
sztandarowych grają ludzie o różnych barwach skóry.
Nie ma czystych narodów, kultur czy idei. Czystość
jest niebezpieczna, niech o tym poświadczą choroby szalonych
hodowców, które dotykają jednorodne genetycznie
stada zwierząt i roślin. W jednorodności jest słabość
systemu obronnego. Czysty może być tylko dekalog: nie
czcij fałszywych bogów, nie zasłaniaj boskim
imieniem swoich ludzkich grzechów, nie dręcz, nie
zabijaj, nie czyń drugiemu co tobie niemiłe. Kochaj
życie, życie jest fenomenem niepowtarzalnym, obojętnie
kto nam je podarował, siła metafizyczna czy jednokomórkowi
przodkowie z mulistej kałuży gdzieś z drugiego
końca świata. A pan Bóg jest ekologiem. Spróbuj
wyciąć wszystkie lasy a już On ci pokaże!
Powódź, która w 1997 r. zalała jedną
piątą część Polski dała nam szansę
na dalszy krok postępu w mentalności, w systemie wartościowania
życia. Powódź, czy to po roztopach, czy to po
deszczach wyobrażamy sobie jako morze słodkiej wody,
wdzierające się nam w całe nasze życie teraźniejsze,
po horyzonty i po niebiosa. Jak wygląda woda, każdy
wie, jest przezroczysta i rozpuszcza brud, gasi pragnienie a jej
energia wykonuje pracę. Woda to krynica życia na naszej
planecie. Tymczasem w lipcu i sierpniu 1997 roku, podczas powodzi
stulecia największym dramatem człowieka i reszty mieszkańców
Polski, Czech i Niemiec Wschodnich był... brak wody. Bo
żywioł, który topił, burzył i pochłaniał,
wodą nie był. To było rwące morze śmieci,
odpadów, odchodów, trupów, także tych
z podmytych cmentarzy, a w tym żywiole bezużyteczności
dryfowały świeżo wyprodukowane, zakupione i zgromadzone
przedmioty, jak samochody, lodówki na jedzenie, kredensy,
meblościanki, bibeloty i dzieła sztuki. Tu i tam łeb
żywego jeszcze zwierzęcia, o którym zapomnieli
gospodarze, ratujący samochód. Cała ta masa taranowała
i burzyła, raniła i zabijała. A gdy wody opadły,
nastąpił czas wielkiego wyławiania, ratowania,
czyszczenia a przede wszystkim liczenia strat. Krzywda była
wprost proporcjonalna do uprzedniego stanu posiadania. Drugim
dramatem była utrata treści całego życia,
to znaczy wieloletniego produkowania, zarobkowania, oszczędzania,
kupowania i gromadzenia, a trzecim szok popowodziowy - bezsilność,
rezygnacja i załamanie psychiczne, syndrom bynajmniej nie
ustępujący temu powojennemu.
Opinia publiczna zbulwersowana została wypowiedzią pewnego
kapłana, który tę katastrofę nazwał
karą Niebios. "Tu niebo nie ma nic do gadania! "
- grzmiały autorytatywnie ocalałe z żywiołu
telewizory i radia - "to wina meteorologów, że
nie ostrzegli w porę, wina rządu prawicowego, że
nie zmeliorował rzek jeszcze bardziej, niż do tej pory
i lewicowego, bo uzależnił obywateli od państwa,
a przecież państwo nie jest instytucją charytatywną".
Ja takoż nie zgadzam się z wypowiedzią tamtego
kapłana, ponieważ on odkrył, że ta kara boska
była za to, że ludzie żyją bez ślubu
i używają prezerwatyw.
Niestety, szansa na wyciagnięcie wniosku w roku 1997 została
zmarnowana i czekamy na kolejny żywioł, aby tę
szansę powtórzyć. Na razie, do dnia dzisiejszego
trwają spory między człowiekiem a naturą,
między powodzianami a tymi, których powódź
nie dotknęła, między poszkodowanymi a komitetami
pomocy i firmami ubezpieczającymi, bo każdy chce się
wzbogacić na tym żywiole i... to wszystko. Zatem
trwa wojna na froncie nowego rodzaju.
Granice nie mogą nas dzielić na drapieżników
i ofiary, bo takiego podziału nie ma nawet w przyrodzie.
Ekologia jest religią wyjątkową, bo stosuje dekalog
do całego życia, do wszystkich naszych braci większych
i mniejszych a nawet siostry każe szanować, czyli zakłada
równe prawa w miłości i odpowiedzialności
za wszystkich; za słabszych przede wszystkim. Natura nie
przewidziała litości dla istot nieprzystosowanych ale
inteligencja, która jest koroną ewolucji czy też
boskiego planu, daje nam wybór - współistnienie
albo zagłada. Lecz zanim zaczniemy budować domy specjalnej
troski dla ofiar skażenia czy nie lepiej skażeniom zapobiegać?
Zamiast tłumaczyć zanieczyszczenie powietrza pierworodnym
grzechem Ewy, zamiast szukać Mesjasza, który polegnie
za nasze grzechy w Jeruzalem albo w Nowym Jorku, czy nie lepiej
samemu wziąć się za bary ze sobą samym?
Nie jest zwycięstwem zabić tygrysa za pomocą
widelca, nawet w słusznej obronie własnej. Zwycięstwem
jest powstrzymać samego siebie przed niepotrzebnym zadawaniem
śmierci, przed ponad miarę uleganiem instynktom, których
efektem jest tłok i agresja. "Miarą cywilizacji
jest ilość ludzi, śpieszących na pomoc jednemu
uwięzionemu górnikowi" - powiedział Saint
Exupery. Telewizja sensacji i rozrywki pokazuje oddziały
strażaków, wyciągające z topieli konia czy
ściągające kota ze słupa wysokiego napięcia.
Ludzie niekompetentni w naukach przyrodniczych uznali zwierzę
za istotę zdolną do cierpienia. To nowa, ważna
wartość dzisiejszych czasów, pełna nadziei
na czasy jutrzejsze. Ulżyć komukolwiek kto cierpi.
Zwycięstwem jest ocalić ginącego, wyłowić
tonącego, uzdrowić chorego, ułaskawić skazanego.
Jeżeli obarczeni boskim darem wolności wyboru wybierzemy
przemoc, to nie będzie to wybór miecza, ale kija.
A kij ma dwa końce. Co robić, aby nie zabijać?
Nie przekraczać pewnych granic.
Opowiem wam o spektakularnym fakcie, jaki miał miejsce w
stołecznym, nowoczesnym mieście naszego kraju. 14.3.2000
z rozbitego na zatłoczonym, ludzkim osiedlu cyrku uciekła
tygrysica. Biegała po betonowym, obcym sobie kraju, po śmierdzącym
asfalcie, nieznanej trawie, piaskownicach i ogródkach obszczanych
przez ludzkie dzieci, bezbronna i bezskuteczna w swym drapieżnictwie.
Nie umiała sobie poradzić z dżunglą pełną
ludzkości. Ludzkość nie umiała poradzić
sobie ze swoim strachem, gdy między nią a czworonożnym
bohaterem azjatyckich... baśni zabrakło stalowej
granicy. Gdy na głowie intruza zabrakło błazeńskiej
czapki, na szyi smyczy a obok klauna z pejczem i płonąca
obręczą. Miejsce tygrysa jest w... cyrku - przypomniała
sobie ludzkość i wezwano... straże porządkowe.
Przyjechała policja. Cały oddział uzbrojonych w
prymitywne pukawki chłopaków, którzy nigdy
do nikogo nie strzelali, bo w Polsce strzelanie do bandytów
jest zabronione a na strzelanie do ćwiczebnych tarcz nie
ma pieniędzy. Pojawił się weterynarz z kuszą,
zaopatrzoną w strzykawkę ze środkiem usypiającym,
aby ratować skazańca od egzekucji a ludzkość
od spiłowanych zębów i pazurów. Zaczęła
się akcja, wspomagana przez chóry gapiów.
Przyjechała telewizja. Tygrysica-klaun skromnie ukryła
się w krzakach a gdy ten, który miał ją
ocalić zbliżył się do niej ze strzykawką,
ta, która rozwesela płytkie dusze ludzi wyskoczyła
mu naprzeciw. Jeden z młodziutkich obrońców
prawa nie wytrzymał i strzelił w kierunku tygrysa i
człowieka, jakby kulą z rewolweru chciał oddzielić
od siebie oba gatunki. Zabił weterynarza, bo nie do końca
odróżnił napastnika od ofiary, co było widać
w telewizyjnych kamerach na wszystkich programach tamtego dnia;
człowiek z raną na czole dźwigany na płachcie.
Tygrysica też zginęła, bo pozostali policjanci
nie mieli doświadczenia w walce z tygrysami i gdy zabrakło
weterynarza, zrobili porządek po swojemu. To także pokazała
telewizja: zakrwawione zwierzę, niesione na kratach ogrodzenia.
Teraz trwa proces stróża prawa oskarżonego o
zabójstwo lekarza. Społeczeństwo nasze nie
lubi policji i oczekuje surowej kary. Jakby młodemu chłopakowi
nie dość było tego haniebnego wstydu za nieudany
strzał, za niekompetencję zawodową, za pomyłkę po prostu.
Dyrekcja cyrku "Korona" oskarża zielonych terrorystów
o... uwolnienie tygrysa z klatki i przyczynienie się
do śmierci lekarza. Trwają dochodzenia. Ludzkość
znów cofnęła się do czasów kuglarzy.
Wiara, etyka, kultura, ekonomia i polityka są boleśnie
antropocentryczne. Nadal trwa spór, czy żywe mięso,
przeznaczone na spożycie i surowiec należy przez egzekucją
dręczyć, głodzić, pozbawiać wody
i ukrycia przed mrozem, aby było smaczniejsze. Czy salami
jest zdrowsze, gdy zwierzę było przed zgonem bite i
straszone, aby jego mięso było bogate w modną
adrenalinę? Czy wątróbki stłuszczone dają
więcej frajdy niż chude? Czy futro karakułowe,
zdzierane z owczych płodów jest szykowniejsze od kożucha?
Czy koniom, które nie mieszczą się w wagonach
śmierci, wiozących je przez całą Europę
na europejskie stoły, łamać nogi na żywca,
czy w znieczuleniu miejscowym? Jak uśmiercić bezużytecznego,
bo starego psa?
Europa chrześcijańska jeszcze nie przyjęła
do wiadomości, że od chwili Ukrzyżowania, w kościele
chrystusowym ustały krwawe ofiary ze zwierząt, którymi
ludzkość obrażała miłosiernego i sprawiedliwego
Stwórcę. Że uczta Baranka składała się z chleba i wina.
Jak zdefiniować te granice, których przekraczać nie wolno?
A w ogóle to moje niniejsze wypracowanie, które
wam czytam służy przede wszystkim mojej wprawie w dawno
zapomnianym języku z dzieciństwa.
Gabriela Szmielik-Mazur
Kraków 2002
|