AUTOBUS
|
Statystyki nie mówią nic o życiu. Nigdy.
Gdyby tak było to przy każdej cyfrze byłaby biografia.
Wszyscy wiedzą, że jej tam nie ma. Możesz policzyć setki
ludzi, wymyślić im wspólny mianownik, ale czy jesteś w
stanie mnie zapewnić, że to co zrobiłeś jest miarodajne?
Lub, co ważniejsze, że nikt, żaden człowiek ci nie uciekł?
Nie wymknął się tylnymi drzwiami Osobowości, oryginalnego
podejścia, czy zwykłej niewiedzy? Wątpię. |
Jednak ludzie lubią mianownikować się nawzajem. Nie wynika
to ze szczególnego gatunkowo zamiłowania do wartości liczbowych,
ani chęci całokształtnego ujmowania rozproszonych zjawisk. Wydaje
mi się raczej, że bardziej im się podoba możliwość kuszącego
porównania się w ten sposób. Klasowego.
Czuł się całą duszą Robolem. Robolo-katolikiem nawet. Człowiek,
który planuje uczyć się w szkole średniej i planuje iść na studia,
musi mieć za rodziców bogatych inteligentów. Jeśli tak nie jest,
życzy mu powodzenia. Lubił go tylko dlatego, że mógłby pokazać
inteligentom z pochodzenia gest Kozakiewicza swoim awansem społecznym.
Ten sam człowiek pewnie czuje się znobilitowany w takim samym
stopniu, gdy statystyka potwierdzi lub zaprzeczy o jego przynależności
do kasty wykształconych pod mało znaczącym pretekstem. W jednym
i w drugim przypadku stwierdzi, że znajduje się po tej lepszej
stronie barykady. Że to oni są źli i powstrzymują go przed szczęściem.
Czasem pod postacią żony gderliwej, czasem dziecka, księdza
z ambony co mało wie o życiu, żydów, pedałów, niebieskookich
polityków, sąsiadów... Czasem nawet podstępnie i zbiorowo udają
jego zakład pracy.
Tylko on wie jakie gorzkie (trudne) potrafi być życie, a wszyscy
pozostali to idioci.
W ten sposób jego barykada ma coraz więcej boków i nie wiadomo
kiedy zamienia się w rondo, po którym biega polując na swojego
Moby Dicka.
Ludzkie życie toczy się w ludzkiej głowie. To w niej powstają
argumenty i usprawiedliwienia wszystkich prawdziwych i wymyślonych
uczynków. To o mózgu myśli się mówiąc "Ja". Nigdy o nodze czy
ręce. Mówi się "To ja to zrobiłem", ale "To oni, to przez nich
musiałem to zrobić". Inni istnieją po to, żeby był czysty. Oni
są po to, żeby dźwigać odpowiedzialność za jego życie.
Wszędzie jest wielu takich ludzi. Lubią się zbierać w milczeniu
w grupy na przystankach i walczyć o miejsca w autobusie. Nie
dlatego, żeby jakoś szczególnie sobie upodobali ten właśnie
rodzaj komunikacji przestrzennej, bo przecież nie międzyludzkiej,
tylko dlatego, że każdy chyba woli nudną, nieciekawą jazdę autobusem
od nudnej, nieciekawej pieszej wędrówki przez miasto. Gdy już
siedzą na tych fotelach, lub gdy już na nich nie siedzą, wpatrują
się tępo w okno, ale cholera wie czy coś w nim widzą. Zdają
się być raczej zatopieni w swoich prywatnych mózgach. Statystyka
dla nich istnieje tylko po to, by mogli sobie uświadomić jak
bardzo są normalni, bo dziś tylko to uprawnia do stwierdzenia,
że to życie jeszcze nie jest przegrane. A po śmierci pójdą na
Sąd Ostateczny, jeśli faktycznie istnieje, siądą na krześle
pośrodku sali, ich znajomi dookoła i na monitorach przed krzesłem
będą oglądać sceny z życia delikwenta i wciskać guzik na plus
lub na minus, wedle upodobania. Tak jak wcześniej przez tyle
lat wciskano im sam kit. Bez chleba, ale za to z czterema reformami.
Jeśli delikwent sam się skreśli, a z nim skreślą go pozostali
- trafia do Piekła. Jeśli istnieje.
Ale najpierw wysiądzie z autobusu i pójdzie do domu. Swojego
prywatnego piekła w Bogucicach lub na Giszowcu i przesiedzi
w nim kilka godzin, bo później do roboty - takiego większego
piekła. A to już nie jest wesołe, bo one istnieją prawdziwie
i trwają jak ściany ciasnego pokoju.
Dzisiaj mit szczęścia podtrzymują już tylko supersklepy. W
nich ukrywa się ono pod postacią przecenionego makaronu w promocji;
rachitycznych warzyw i owoców; obmacanej kapusty kiszonej z
przyprawami i ogromnej ilości rzeczy do podziwiania. W reklamach
supersklepów rozrzucanych pod drzwiami uśmiechają się do nas
radośni modele i modelki poprzebierani w to-co-tam-leży. Młode,
zadbane gospodynie domowe (prywatnie panny), przytulone do swoich
chwilowych męskich mężów (prywatnie kawalerów), z rozkoszną
córeczką między nimi (wynajętą od biologicznych rodziców za
słone pieniądze) udowadniają niezbicie i nie pozostawiając wątpliwości,
że przed otwarciem tego sklepu życie nie miało ni krzty sensu
i było pełne wątpliwości, smutku i udręki. Każdy normalnie myślący
robol od razu wie, że im się udało. On wstaje rano i zjada śniadanie
przygotowane przez żonkę. Dziecko nie robi problemów wychowawczych,
przynosi same dobre oceny. Jadają smaczne obiady, na które nigdy
nie braknie im pieniędzy. Cały dzień mogą spędzić ze sobą -
pod warunkiem, że to dzień wolny - roztopieni w słodkich, słonecznych
uśmiechach. Wieczorem siedzą wtuleni w siebie. Mąż i żona. Dziecko
śpi z braku laku wtulone w najnowszą lalkę. Słodycz. Sielanka.
Rzygać się chce. Jeśliby wierzyć reklamom, język używany w raju
ograniczałby się do kilku podstawowych słów, jak: okazja, wyprzedaż,
kupuj tylko u nas. No i mamy problem z gatunku tych poważnych,
bo dla odmiany powszechnie oglądane filmy produkcji niemieckiej
propagują prosty język ograniczony do: ja, gut, weiter, ich
komme.
Roboli wszyscy chcą okraść. Kto to są ci wszyscy? To proste:
właścicielka sklepu osiedlowego, która właśnie kupiła sobie
drugi samochód tego roku, sąsiedzi, którzy każdej nocy się biją,
a w dzień idą pod rękę do kościółka (z niepewnością w sercu
co do losów jabola w lodówce, bo w domu zbuntowana młodzież
i znów trzeba będzie jakoś namówić robola piętro niżej, żeby
pożyczył na kolejnego), samochód z wkurzającą muzyką pod oknem,
a właściwie jego szanowny posiadacz, niedoszły młodociany przestępca
(nic straconego - jako pełnoletni dopiero teraz może pokazać
co potrafi), który właśnie niedawno otworzył lokal z intencją
zdzierania szmalu z naiwnych dzieci... Oni wszyscy są jak sępy
czatujące na każdy ruch jego ręki do portfela. Jest wtedy dobrym
kumplem i zawsze można na niego liczyć. Zazwyczaj to oznacza,
że nie pokażą się przez kilka tygodni, czyli do czasu aż znów
nie będzie od kogo pożyczyć. Wtedy nagle się staje Krynicą Mądrości
i źródłem Wszelakiego Miłosierdzia, pod warunkiem, że robi to
czego się po nim spodziewają. Póki nie da im czego chcą. I znowu
nie pokazują się mu na oczy tym dłużej, im więcej wysępili.
Choć nie wszyscy są tacy, czasem to on woli nie rzucać się w
oczy kilku osobom.
Kiedy tak sobie siedzą w środku pojazdu komunikacji przestrzennej,
bo przecież nie międzyludzkiej, całe otoczenie zza szyby staje
się znudzone zaokienną egzotyką, którą należy przeczekiwać.
Te budynki po to są. I ci ludzie. Żeby było coś na czym można
zatrzymać wzrok, gdy się czeka aż to przeminie. Gdyby to wszystko
na co patrzą miało dla nich jakieś znaczenie - nie mogliby usiąść
spokojnie we własnych móżdżkach i czekać. Udawać, że myśleć.
Dla ludzi z zewnątrz, ci wewnątrz są przykładem chaosu zbiorowego,
na który nie należy zwracać zbyt wiele uwagi. Tylko tyle ile
trzeba, żeby nie zginąć. Ludzie wewnątrz cuchnących, ogromnych
i roztrzęsionych, blaszanych beczek na kółkach noszą na imię
Anonimowość. Wyjątkiem jest kierowca. Kiedy wszyscy wykręcają
karki, byleby tylko nie patrzeć na ludzi poupychanych z własnej
woli na kilku metrach kwadratowych, on jeden, ten kierowca narodu
odważnie i mężnie, tym bardziej, że za psie pieniądze, patrzy
wprost przed siebie. Chociaż nie wydaje się być jakoś szczególnie
zainteresowany tym, co tam widzi. Świat wnętrza autobusu, kastowy
porządek wszechświata w miniaturze nie obchodzi przechodniów.
Wszyscy albo są Poza, albo W, albo też w trakcie W-, lub Wy-siadania.
Między tymi czterema żywiołami nie ma stanów łagodnego przejścia.
I nie szkodzi, że przeczy to rozsądkowi.
Niektórzy ustępują miejsca drugim. Zazwyczaj po to, by innym
pokazać jakie z nich świnie. Niektórzy nie ustępują miejsca
drugim. Zapewne po to, by wszystkim pokazać jak bardzo im się
nie chce bądź jak bardzo to miejsce im się należy. Czasem wykażą
się werbalnie obecności zwierząt w pojeździe. Czasem innych
ludzi. Czasem manualnie. Zawsze wtedy warto odłożyć najciekawszą
lekturę (co jak nie-zając - nie ucieka) i przyjrzeć się rozwijającej
się akcji. Przecież nic nie zastąpi życia na żywo.
Nie warto wysiadać (stawać się czwartym żywiołem) na niewłaściwym
przystanku. Po pierwsze dlatego, że można oberwać po mordzie
od bardzo lokalnych patriotów (chociaż czasem nie warto pod
tym wzglądem wysiadać też na właściwym przystanku), po drugie,
bo potrafi to niewiarygodnie skomplikować wiele prostych wcześniej
planów dotarcia do celu. Albo je nawet uniemożliwić.
Osobną sprawą są niedomyte, sprasowane w tłoku ciała nieczule
do siebie przytulone prawie każdym centymetrem kwadratowym powierzchni.
Wypatrujące ratunku oczęta zdychającego karpia, umieszczone
w ramach kontrastu w twarzach wyraźnie wyrażających brak nadziei
na jakiegoś Zorro, który miałby odebrać bogatym ich szacowne
samochody, a wręczyć je użytkownikom komunikacji przestrzennej,
bo przecież nie międzyludzkiej. Napuchnięte oblicza cierpienia,
co ponoć uszlachetnia. Nagła arystokracja fotelowa i kierowca
na usługach KZK GOP-owskiej mafii. Ludzie zachłannie, lecz beznamiętnie
studiujący, chcąc nie chcąc, strefy erogenne kilku dosłownie
najbliższych osób. Mężczyźni zarówno damskie, jak i męskie.
Kobiety zarówno męskie, jak i damskie. Zbiorowy seks bez podniet.
Przejmujący smród rozgrzanej bielizny nasączonej fekaliami i
tępe oczy unikające wzajemnego kontaktu. Obserwujące się ukradkiem.
Nie nachalnie. Jak to bywa w zbiorowym seksie bez podniet. Cicho
wypowiadane przepraszam po nadepnięciu czyjejś stopy, nasiąknięte
przejęciem w stopniu wprost proporcjonalnym do ilości lęku przed
pokrzywdzonym. Milczące rodziny nie mające ochoty ze sobą rozmawiać.
Wykończone pro rodzinną polityką prowadzoną na obstalunek bogatych.
Czy obecność innych ludzi może boleć? (Tak!!! Odpowiadają chórem
zebrani). Czy boli tych ludzi stłoczonych w bydlęcych autobusach,
zmuszonych przebywać ze sobą pół godziny, a nierzadko dłużej
każdego dnia co najmniej dwa razy dziennie? (Już nie!!! Odpowiadają
odważnie nasi doświadczeni zebrani). Ludzi wstających przed
świtem i wracających kilka godzin później, których największym
problemem jest nudny, męczący program telewizyjny? (Przecież
nie wszystkich stać na kablówkę!!! Przyznają się z dumą nasi
skromni Hiobowie). Rzeczywiście choć dumni ze swojej sytuacji,
szybko zamieniliby się z kimś kto ma lepiej. Przynajmniej w
ich mniemaniu. Telewizja kablowa to tajemnicze zaklęcie, które
przed ich dziećmi otworzyłoby zamknięte bramy lepszego towarzystwa
na podwórku. To koniec kłótni o nienagrane programy dawkowane
skąpo przez telewizję publiczną. Gorszą, bo dostępną dla gawiedzi.
I nie szkodzi, że i tak jest nudna jak flaki z olejem. Jakoś
przeżyliby to. Oglądaliby w niej uparcie te same tanie filmy
dla umysłowo niezamożnych, te same głupie dziennikareczki i
napuszonych polityków spod znaku samozaparcia i rozpędu bez
konsultacji z silnikiem. Te same, mówiące tylko o tym co muszą,
wiadomości i katastroficzne fakty. Oglądaliby to samo, co dotychczas.
Oglądaliby, bo w ten sposób pod pozorem wolnego dostępu do informacji
i rozrywki, będą pożądliwie wypatrywali proponowanych im wciąż
tych samych poglądów, tych samych rozrywek co innym. Wtedy nie
trzeba myśleć. Bo niby o czym? O czym może myśleć społeczeństwo
po przegranej wojnie? Zimnej wojnie. Kiedy nowy Wielki Brat
wmawia pokonanym, że przegrali dla własnego dobra, że teraz
mają wreszcie szansę na szczęście? (Oczy zebranych milczą).
Kiedy wmawia, że nie pokonał nas, że taka jest sprawiedliwość
dziejowa. Nie mówi, że generalnie miał na celu ochronę dóbr
posiadaczy, że chronił ich przed wrednymi komunistami.
W autobusie stworzonym jak dla bydła istnieją także rozrywki.
Najczęściej są to auta na poboczu świeżo po wypadku. Ci, którzy
przegapili ciekawostkę zazdroszczą szczęściarzom, ale i tak
wszyscy bez wyjątku opowiedzą rodzinie i znajomym o stłuczce.
Czasami jest to wariat mówiący od rzeczy i wtedy wesołości nie
należy już ukrywać. Jeśli ją chowasz głęboko w sobie nie znaczy,
że masz rację. Wszak naród domaga się igrzysk. A kiedy naród
czegoś się domaga, należy mu to dać od czasu do czasu. Innym
razem jest to pijaczyna po pięćdziesiątce podrywający panienkę.
Jeden z tych co jeszcze się nie pogodził z tym, że żadna już
go nie chce. Z tych, co w młodości wszystkich kolegów podejrzewali,
że próbują ich ubiec lub co najmniej przeszkodzić w podrywie
upatrzonej panienki.
W piątki i soboty wieczorem jadą brzydkie kobietki i napalone
chłopczyki na modną akurat dyskotekę. Inaczej sobie nie padną
namiętnie w objęcia jak pod wpływem głośnej muzyki, alkoholu
i marihuany. Tylko w takich okolicznościach odrażające, karykaturalne
gęby stają się twarzami pełnymi uroku. W tych warunkach kobietka
może także zinterpretować czkawkę jako wyjątkowo głęboki orgazm,
bo objawy się przecież zgadzają. W sobotę i w niedzielę wracają
chłopczyki na kacu, zalegają w fotele i drzemią szczęśliwi,
bo lżejsi o kilka zębów, kilkadziesiąt złotych i jedną prezerwatywę.
Kobietki również są zadowolone, bo jest znowu kilka tematów
o najbliższych przyjaciółkach na cały tydzień. Nie wszyscy uśmiechnięci,
ale wszyscy z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku jadą chorować
i kłócić się z matkami.
Każdego dnia spotkać można młodzież uczącą się. Stare wredne
baby wymyśliły na nią określenie: "torbowcy". Stare, wredne
baby nie rozumieją, że wożąc się w autobusach jako te kamienie,
kiedy odwiedzają kolejnych krewnych z okazji i bez, nie uszczęśliwiają
ich. Już prędzej wpędzają je w złość i poczucie winy. Bierze
się to z faktu, że rodziny mają dosyć każdej słodkiej chwili
ich obecności. Baby umilają sobie jazdę plotkowaniem o wojnie,
której nikt już nie chce rozpamiętywać, chorobach (własnych
i otoczenia, spotkanych i zasłyszanych) i wychowanych przez
siebie niewdzięcznikach, którzy z kolei ich nie chcą rozpamiętywać.
Opowiadają sobie jeszcze co okrutniejsze zbrodnie (wszystkie,
byle nie własne). Wpierw pierwsza mówi:
- Wie Pani? Wczoraj to tak mnie bolała wątroba, że naprawdę
już nie widziałam co robić.
- To na pewno wrzody na dwunastnicy. Mój mąż na to umarł, a
mówiłam ciepło się ubieraj - wyrokuje druga.
- A w kolanie tak mnie rwało, nie mogłam chodzić.
- Miałam dokładnie to samo. Znam to, znam to - potakuje druga.
Albo:
- A później siekierą, no wie Pani, tą co zawsze do drewna stała
w piwnicy odrąbał jej rękę i trzymał w lodówce.
- Co Pani szanowna powie, no, no - cmoka druga.
- Później zarąbał dzieci i sąsiadkę.
- Dzieci i sąsiadkę powiada Pani, no, no - nie wiadomo czy się
upewnia, czy nie może wyjść z podziwu dla żywotności mordercy.
Albo, i to w najgorszym wypadku, opowiadają sobie telenowele.
Za nimi zazwyczaj siedzą (zapewne prawem symbiozy) wredne prawiczki
narzekające na wrednych komuchów, których pozostali mile wspominają
podobnie jak czasy z nimi związane. Jak powszechnie zresztą
wiadomo wredne prawiczki są wredne, bo są prawiczkami, a są
prawiczkami, bo są wredne.
Normalni Torbowcy najwyżej spojrzą z pogardą na taką zgraję.
Nie zdziwiłbym się, gdybym usłyszał w tym kramie rozmowę pomiędzy
Antygoną, a Sokratesem:
A. (podnosząc ze stolika filiżankę z herbatą i upijając z niej
łyk w sposób zgodny z najnowszymi trendami bon tonu): Muszę
pochować swojego brata.
S. (podobnie jak Antygona podnosi ze stolika filiżankę, ale
z kawą): Ale czy to sprawiedliwe?
A. (podpalając ręcznie zrobionego rękami własnej służby papierosa
z marihuany): Mój brat zasłużył na to sobie.
S. (zabierając się do krojenia żyletką wyjętą z kieszeni najmodniejszego
fraka świeżo z Holandii, przemyconego papierka nasączonego LSD
na porcje): Ale czy to dobrze?
A. (z namysłem przymierzając stare, ale jare baterie do nowego
wibratora): Moim obowiązkiem jest pochować brata.
S. (kontemplując dobry kompot polecony przez kumpla z dworca
w Katowicach): Widzę! Widzę Platona w jaskini!
A. (z błyskiem w oku, nadzieją w głosie i wypiekami na twarzy):
A zmieści się tam jeszcze mój brat?
Bo tak to bywa. Każdy robi to, co do niego należy nie zawsze
dzieląc się z otoczeniem. Niektórzy udają, że go nawet nie ma.
Każdy człowiek w pojeździe to symbol. To mała kropka nad i.
Jest Wielki Sternik wyznaczony do tego ostatecznie i nieodwołalnie
przez KZK GOP-owską mafię. Organizację o której istnieniu wszyscy
są głęboko i bezdyskusyjnie przekonani, ale której nikt nigdy
na oczy nie widział. Znaczy to chyba, że pasażerowie pojazdów
komunikacji przestrzennej, bo przecież nie międzyludzkiej, są
ludźmi głębokiej wiary. I chociaż został on im narzucony niejako
przemocą, to oni ufają mu tak bardzo, że nie patrzą mu nawet
na ręce. Byłoby to zresztą dosyć trudne, bo kierowcy zazwyczaj
się izolują, strzegą swej prywatności jak zagrożonego bastionu.
Czasem tylko wpuszczą kogoś do swojej kabiny. Taki delikwent
jest przez to automatycznie arystokracją. Jest ważniejszy nawet
od szlachty fotelowej w godzinach szczytu. On Obcuje Z Kierowcą.
Na równi z nim stoją jeszcze kanary (nie mylić z kanalarzami).
Są oni powszechnie wzgardzoną i wzbudzającą lęk formą ucisku
społecznego. Sami się jednak boją bardziej bojowych jednostek
i grup zorganizowanych.
Szlachta fotelowa reprezentuje sobą uciskającą klasę kapitalistyczną,
unikając równocześnie widoku stojących, jeśli to możliwe. Jednak
nawet na tę kosę może się znaleźć kamień pod postacią ludzia
z dziecięciem na ręku, lub kaleki. Jeśli ten ostatni jakimś
cudem dostanie się do pojazdu oczywiście.
Najniżej stoją ci co stoją. Łatwo się przy tym denerwują na
wszystko. Jest tylko jeden wyjątek: rodzic z dzieckiem w wózku.
Niepisana reguła mówi, że miejsce wózkowi się należy.
Pewnego dnia pewien nieznany nikomu starszy pan z butelką jabola
w dłoni rzekł do zebranych tak oto: No co? Kto powiedział, że
wszystko w życiu musi się udać?
Katowice, dn. 1.11.02
Paweł Juszczyk
|