Michael Moore - lewicowy atak śmiechu
|
Wygląda jakby zabłądził, kiedy pojawia się na korytarzu dużej firmy ubezpieczeniowej: zwalisty facet w niemodnych okularach i bejsbolówce, z naiwnym wyrazem twarzy i zwisającym brzuchem, obciśniętym flanelową koszulą. Zagubiony i zdezorientowany frajer, który właśnie wkroczył w świat opalonych agentów ubezpieczeniowych i ich obrotowych skórzanych foteli. Uosobienie bezradności, typowy amerykański pochłaniacz hotdogów i wielbiciel hokeja. |
Na przeciw wychodzi mu sowicie opłacany i doskonale ubrany dyrektor ds. PR. Cel: pokazać frajerowi, gdzie jego miejsce. Uśmiechnięty i rozluźniony przygotowuje się do rozmowy, z przeświadczeniem, że jest Andree Agassim public relations. Właśnie wyszedł na kort, żeby wdeptać w ziemię zawodnika z drugiej setki listy światowych tenisistów. Tymczasem grubas grzecznie pyta dlaczego ubezpieczyciel odmawia jednemu ze swoich klientów opłacenia operacji ratującej życie, a gdy wciąż rozpromieniony dyrektor prosi go o powrót w innym terminie, wyciąga broszurę przedsiębiorstwa pogrzebowego i uprzejmie prosi o pomoc w wyborze trumny dla chorego. Firmowy uśmiech staje się nieco sztywniejszy, tym bardziej, że całe zdarzenie nagrywa kamera. Dyrektor przyzwyczajony do równie ciętych, jak przewidywalnych pytań stawianych przez dziennikarzy w garniturach, staje nagle na przeciw uprzejmego, ale upartego faceta, który stosuje taktykę do jakiej nikt nie przygotowuje na kursach kontaktów z mediami. Pada kolejne pytanie: czy bardziej pasowałby dąb, czy wiśnia? Dyrektor próbuje wepchnąć grubasa do windy, gdy ten wciąż dopytuje się o najlepszy kolor dla trumny. Ćwiczony uśmiech zmienia się w grymas, a nam w całej sytuacji brak tylko tego, żeby osaczonemu specowi od PR na koniec opadły spodnie.
Kilka miesięcy później firma ubezpieczeniowa zmuszona jest uznać swój błąd i zapłacić za operację. A wszystko dzięki nowej nadziei amerykańskiej lewicy, człowiekowi który jako pierwszy wprowadził społeczne zaangażowanie na ekran telewizora, a w dodatku podlał je satyrycznym sosem i który pokazał opisaną wyżej historię w swoim autorskim programie telewizyjnym "The awful truth" ("Brzydka prawda"). To Michael Moore, reżyser, który na najbardziej mdłej i politycznie neutralnej ceremonii Ameryki, rozdaniu Oskarów, nazwał Georga Busha fikcyjnym prezydentem i to w 3 dni po rozpoczęciu wojny w Iraku. I w tym samym czasie znajdował się ze swoją książką Stupid white men (Biali głupcy) na liście bestellerów "New York Timesa". Jego oskarowy dokument "Bowling for Columbine" ("Zabawy w bronią") dotarł do polskich kin, a w Stanach pojawiła się nowa książka Dude, where's my country? (Facet, gdzie jest mój kraj?). Moore jest na szczycie. Skąd się tam wziął?
Flint w stanie Michigan miało szczęście. Mimo, że amerykański przemysł samochodowy kojarzy się wszystkim z Detroit, to właśnie leżące 80 km na północ, Flint było siedzibą General Motors, największego przemysłowego koncernu Ameryki. Dodajmy: Ameryki i świata. Dodajmy też: było siedzibą całą gębą. Chevrolety, buicki, cadilacki, czyli najprzyjemniejszy poranny sen amerykańskiej klasy średniej, zjeżdżał z taśm produkcyjnych właśnie tam, wprost do setek tysięcy garaży na przedmieściach USA. Flint i GM, GM i Flint, związane ze sobą węzłem małżeńskim przypieczętowanym w 1937 r., kiedy po 44 dniowym strajku okupacyjnym, zarząd fabryki zgodził się na utworzenie pierwszych związków zawodowych przemysłu motoryzacyjnego. Moment kiedy robotnicza i korporacyjna Ameryka podały sobie ręce był, od tej pory, co roku świętowany uliczną paradą z konfetti i sunącymi po ulicach platformami z Miss i Misterem Ameryki, dziewczynami z pomponami i burmistrzem pozdrawiającym mieszkańców. Miasto dziękujące przedsiębiorstwu, które daje mu miejsca pracy i status światowej stolicy przemysłu motoryzacyjnego - takie Flint zapamiętał Moore, który urodził się właśnie tam w 1954 r., w irlandzkiej rodzinie, której wszyscy członkowie pracowali dla GM. Od takiego obrazka zaczyna się też pierwszy dokumentalny film Michaela Moora: "Roger i ja". Ale od początku.
Trwała właśnie druga kadencja Reagana, czas złotych interesów i "złotych chłopców" z Wall Street, kiedy chciwość stała się cnotą oficjalnie popieraną przez republikańską administrację, a drogie limuzyny szły jak nigdy dotąd. Wtedy właśnie Roger Smith, prezes GM, oświadczył osłupiałej Ameryce, że zamierza zamknąć fabryki we Flint, Pontiac i Detroit w stanie Michigan, a tym samym zwolnić 30 tys. pracowników. Zaczynała się era przeprowadzek, koncerny zwijały swoje zakłady w Stanach, żeby otworzyć je w Meksyku. Tam za tę samą pracę mogły latynoskim zatrudnionym płacić ułamek tego, co do tej pory wypłacały jankeskim niebieskim kołnierzykom. Smith miał jednak pecha i wiemy już dlaczego. Flint to było miasto Moora, sprawa była więc osobista. Właśnie prezes GM musiał jako pierwszy zmierzyć się z niepowtarzalnym stylem początkującego filmowca, który w 1986 r. wziął go na swój celownik.
Moore miał już za sobą dziennikarskie doświadczenie. Zaczął od niezależnej gazety "Flint Voice", dla której w wieku 22 lat porzucił college (nigdy nie skończył studiów). Założył ją, jak opowiada, bo chciał mówić o rzeczach, o których nie mówiły zwykłe media. Oficjalnie o takich gazetach pisze się: kontrowersyjna. Pracował nad nią już 10 lat, kiedy dostał ofertę z San Francisco: wydawca lewicowego magazynu "Mather Jones" proponował mu stanowisko redaktora naczelnego. Moore przeniósł się więc na Zachodnie Wybrzeże, ale tylko na 4 miesiące, bo z powodów ideologicznych (to jego wersja) lub też z powodu jakości jego pracy (to wersja wydawcy), został zwolniony. Kiedy wracał do Flint był r. 1986 i właśnie gruchnęła wiadomość: GM wyprowadza się z miasta.
Spróbujmy sobie wyobrazić co z takim tematem zrobiłby rasowy dziennikarz. Temat: w mieście zamknięta zostaje największa fabryka, lokalna społeczność dotknięta bezrobociem i innymi wynikającymi z tego kłopotami. Mamy więc robotników narzekających na swój los, potem jest zatroskany burmistrz, zatroskana rada miejska, jakiś zatroskany mieszkaniec, który mówi, że tak dalej być nie może. A jeszcze potem dyskusja w studiu: jest problem, tym ludziom trzeba pomóc, stworzyć nowe miejsca pracy, warunki wzrostu, bo przecież prawidła gospodarki, popyt, podaż, średni przedsiębiorcy, ulgi inwestycyjne... Smutno, nudno. Program się kończy, wychodzimy do kuchni zrobić herbatę i już nie wiadomo kto, gdzie i co najważniejsze: dlaczego. A co zrobił Moore?
Zaczął od siebie. Pierwsze sceny filmu to nagrania z jego domowego archiwum, jakby żywcem wyjęte z serialu "Cudowne lata". Mały Kevin Arnold / Michael Moore i idylliczna Ameryka, kiedy każdy miał stały etat i oczywiście produkt GM w garażu. Plus historia Flint i jego związku z GM: stare reklamówki, kroniki filmowe, programy telewizyjne przedstawiają w nieco krzywym zwierciadle czasy prosperity. Nie można na ten materiał nie patrzeć z przymrużeniem oka i nie uśmiać się szczerze słuchając propagandowych piosenek o GM (bo o to reżyserowi w gruncie rzeczy chodzi), ale niewątpliwie każdy pięćdziesięcioletni Amerykanin z rozrzewnieniem wspomina dziś ten okres. I tę właśnie idyllę przerywa niespodziewanie w 1986 r. tytułowy Roger. Cóż czyni wtedy Moore? Postanawia sprowadzić prezesa GM do Flint, aby na własne oczy obejrzał skutki swojej decyzji. Od tej pory polowanie na Rogera Smitha staje się przewodnim wątkiem dokumentu, przeplatając się z obrazkami podupadającego miasta. Reżyser tropi prezesa w jego siedzibie, klubach dla bogatych dżentelmenów, spotkaniu dla akcjonariuszy GM. Oczywiście z mizernym skutkiem, bo Smith jest nieosiągalny dla zwykłego mieszkańca Michigan. Widać, że Moore lubi kontrasty. Filmuje przyjęcie na którym bawi się śmietanka towarzyska Flint, a w następnej chwili pokazuje eksmisję ubogiej czarnej rodziny. Uwielbia wyciągać od bogatych współobywateli stereotypowe rady dla bezrobotnych: trzeba wstawać rano i coś robić, kształcić się, szukać napędu w samym sobie, cieszcie się życiem, bo każdy dzień to okazja żeby podziękować za to, że świeci słońce i że nie umieramy z głodu. Zaraz potem częstuje widzów porcją szarej rzeczywistości: opuszczone domy na przedmieściu, rozpaczliwe próby rozpoczęcia nowego życia jako konsultantka Amway, pracownik Taco Bell czy więzienny strażnik. Demaskuje jałowość i hipokryzję haseł, którymi Amerykanie karmieni są przez swoje media. W dodatku robi to w sposób nieodparcie komiczny: nie sposób nie patrzeć na bogatych i zadowolonych z życia rozmówców Moora, jak na oderwanych od rzeczywistości wariatów. Gorzki to humor, ale i temat zwolnień nie najweselszy. Śmiech jest oczywiście najpotężniejszą bronią Moora. Ten człowiek wprost uwielbia demaskować absurdy tkwiące w słowach ludzi, z którymi walczy. Mamy więc rzecznika prasowego GM, który proponuje zastąpienie produkcji samochodów wytwarzaniem wałków do czyszczenia ubrań. To taki sam interes jak każdy inny, GM też tak zaczynało - mówi podpuszczany przez reżysera, a widzowie kładą się ze śmiechu. Gdy prezes urzędu turystyki przedstawia swoje wizje rozwoju Flint jako centrum wypoczynku i rozrywki, Moore produkuje parodię turystycznej reklamówki, zachwalające uroki "samochodowego miasta". Robi to, na co tak często ludzie mają ochotę: puka się w czoło. Zadaje proste pytania: dlaczego firma przynosząca miliardowe zyski, zwalnia pracowników? I odpowiada: przecież sami dobrze wiecie, że oni robią was w konia, że ich słowa znaczą tyle co: odwalcie się od nas i naszych pieniędzy. Michael dopada w końcu swojego Rogera na gwiazdkowym przyjęciu GM, na którym Smith wygłasza wyciskające łzy przemówienie i cytuje Dickensa. Prezes mówi o szacunku do człowieka, a Moore swoim zwyczajem pokazuje nam ostatnią przed Gwiazdką eksmisję we Flint. Zamienia ze Smithem nawet kilka słów, ale oczywiście o przyjeździe do miasta nie ma mowy. Pozostaje obraz elit zapatrzonych w czubek własnego nosa i zwykłych ludzi, którzy muszą jakoś przetrwać ciężkie czasy.
Chociaż filmowego rzemiosła uczył się od zera na planie (ze śmiechem opowiada, jak dopiero po roku stwierdził, że używanie statywu ma sens), Moore zdobył uznanie niezależnego i ciętego filmowca, a "Roger i ja" odniósł sukces. Reżyser idzie za ciosem i zaczyna swój następny projekt: film fabularny "Canadian Bacon" o prezydencie USA, który aby zdobyć wyborcze poparcie, czyni z Kanady wroga nr 1 Stanów Zjednoczonych. Produkcja zrobiła klapę, film nie wszedł do kin. Ludzie widzieli w Moorze dokumentalistę i oczekiwali od niego rzeczywistości, nie fikcji. Dlatego jego następny projekt to telewizyjne show TV Nation, które reżyseruje dla sieci NBC. W piętnastu odcinkach wyprodukowanych w latach 1994 - 95, Moore rozwija na całego swój prowokacyjny styl.
Znany czarnoskóry aktor Danny Glover i biały przestępca próbują zatrzymać taksówkę w Nowym Jorku. Zgadnijcie, któremu się powiodło?
TV Nation zatrudnia w Waszyngtonie lobbistę, żeby dowiedzieć się ile demokracji można kupić za 5 tys. $.
Ekipa filmowa szmugluje kanadyjskich imigrantów przez zieloną, niestrzeżoną granicę z USA, tak jakby byli Meksykanami, którzy próbują przedrzeć się przez granicę na południu.
TV Nation ogłasza Olimpiadę służby zdrowia: w zawodach biorą udział USA, Kanada i Kuba oceniane wg autorskiego systemu punktowego Moora. To jedyny odcinek, który reżyser musiał zmienić pod wpływem nacisków stacji telewizyjnej - pierwotnie wygrywa Kuba, pod wpływem żądań producentów ostatecznym zwycięzcą jest Kanada.
W najbardziej znanym odcinku "Noc miłości" Moore postanawia wysłać śpiewane walentynki do znanych rasistowskich i antygejowskich organizacji. Meksykańska orkiestra gra serenady na spotkaniu Ku Klux Klanu, cheerleaderki tańczą i posyłają całusy członkom Kongresu Aryjskiego, gejowski chór śpiewa pod oknami senatora-homofoba Jesse Helmsa.
TV Nation było kosztownym przedsięwzięciem, z dużą redakcją i własnym sztabem badawczym. Każdy odcinek kręcono przez 2 miesiące. Workowate ciuchy i szczególne zakłopotanie, z którym Moore ścigał swoje ofiary, stały się znakiem firmowym reżysera. Branża PR w szczególny sposób uznała sukces Moora: czasopismo "PRWeek" zamieściło artykuł z poradami dla przedsiębiorstw i polityków, nawiedzonych przez ekipę jego programu. TV Nation dostaje również nagrodę Emmy. Mimo to, po roku Moore musi zmienić stację i przenieść się do Foxa. Tam pracuje kolejny rok i ostatecznie program znika z anteny. Niełatwo jest robić niezależną produkcję w oficjalnych amerykańskich mediach.
Na następny projekt telewizyjny Moora trzeba było czekać do r. 2000. Przy pomocy pieniędzy BBC i czterech innych europejskich telewizji powstają 24 odcinki "The awful truth", czyli "Brzydkiej prawdy". Seria nie jest równa, ale niektóre materiały porażają swoją zuchwałością. Tak jak pomysł, aby zorganizować zawody pomiędzy Jebem Bushem, gubernatorem Florydy i Georgem Bushem jr. ówczesnym gubernatorem Teksasu. Przedmiot konkurencji: ilość wykonanych wyroków śmierci. Współpracownik Moora jedzie na Florydę, aby spotkać się z przedstawicielami lokalnej administracji i doradzić im, w jaki sposób zmierzyć się z Teksasem. Udaje mu się dopaść Jeba Busha i zaproponować mu swoje usługi trenerskie (w rezultacie ląduje w policyjnym radiowozie), pojawia się również na egzekucji, gdzie wykrzykuje: Naprzód Floryda. W złym guście? A co powiedzieć na to? "Brzydka prawda" wysyła do Waszyngtonu prawdziwego alfonsa, dwumetrowego czarnego sutenera. W kapeluszu, złotym łańcuchu i cygarem w ustach odwiedza lobbistów i wypytuje o zasady jakie rządzą "tym" biznesem w stolicy. Potem pojawia się w parlamencie, odwiedza kongresmanów i oświadcza im, że od tej pory pracują dla niego. Parlamentarzyści i lobbiści używający politycznych formułek oraz alfons ze swoim językiem ulicy stoją obok siebie, a widz otrzymuje jasny przekaz: całe to polityczne gadanie to tylko forma, pod którą ukrywa się zwykła prostytucja. Ktoś płaci, a faceci w parlamencie przegłosowują. A w dodatku jest śmiesznie, bo alfons to na prawdę równy gość, który po prostu "chce wejść w ten biznes". Mrugając okiem, z uśmiechem na ustach przechadza się korytarzami Kapitolu, rzucając do mijanych gentlemanów: Hello baby.
Nie ma wątpliwości, że Moore jest stronniczy. Opowiada i montuje swoje programy tak, aby pognębić i ośmieszyć, nie daje prawdziwej szansy obrony, z góry skazuje cel swojego ataku. I jest w tym absolutnie szczery. Nie próbuje nikogo przekonać, że gra wg ustalonych reguł, że rozdziela ciosy po równo. Ale dzięki temu, otrzymujemy swój kawałek "brzydkiej prawdy" o otaczającym nas świecie. Tradycyjny reportaż pozostawia nas z abstrakcyjną diagnozą problemów: odpowiedzialni są "politycy", "sytuacja na rynku pracy", "system bankowy". Reżyser mówi co innego: za każdym z naszych problemów stoją konkretni ludzie, znani z nazwiska biznesmeni zatruwają rzekę przepływającą pod naszym domem, parlamentarzyści przegłosowują ustawę dopuszczającą hazard w mieście. I mówi także: możecie to zmienić, to łatwe. Moore w wieku 18 lat był najmłodszym w USA członkiem władz lokalnych. Postanowił startować w wyborach do rady szkoły, aby usunąć dyrektora i jego zastępcę. Po pół roku odeszli ze swoich stanowisk. Od tej pory wierzy, że zmiany są w zasięgu ręki każdego Amerykanina, trzeba jedynie zacząć działać. Zebrać grupę przyjaciół, iść z nimi na posiedzenie lokalnego samorządu, zadawać pytania, startować w wyborach lokalnych. W książce Biali głupcy umieszcza dziesiątki tego typu wskazówek. Jest konkretny, pisze jak w łatwy sposób zdobyć poparcie i wpływ.
Tak, Moore to także pisarz. Cięty, często wulgarny, wpisuję się w nieprzebierającą w słowach amerykańską kulturę politycznej polemiki. A o mały włos Biali głupcy nie ujrzeliby światła dziennego. Książka miała wejść do księgarń na jesienią 2001 r., ale dzień 11 września wywrócił wszystko do góry nogami. W takim momencie wydawnictwo HarperCollins nie chciało mieć na swoim koncie politycznego pamfletu, który nie uznaje wyników ostatnich wyborów prezydenckich i nazywa Georga Busha "złodziejem urzędu". Nie krytykuje się szefa państwa, kiedy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie. Moore został poproszony o przerobienie połowy książki, miał także pokryć koszty przemiału wydrukowanych już 50 tys. egzemplarzy. Jego odpowiedzią jest seria spotkań z niedoszłymi czytelnikami, którym prezentuje fragmenty książki. I osiąga niespodziewany efekt: sprawę wstrzymanego wydawnictwa bierze pod lupę bibliotekarka Ann Sparanese, która pisze i rozsyła w internecie list protestacyjny, żądający opublikowania Białych głupców. Bibliotekarze zalewają HarperCollinsa tysiącami listów, aż wydawca ulega i książka Moora wychodzi w niezmienionej postaci. I zdarza się kolejny cud: Biali głupcy to najlepiej sprzedająca się książka faktograficzna: 29 dodruków i pierwsze miejsce na liście bestsellerów 2002 r. Moore może się chwalić, że tylko Harry Potter szedł lepiej. To jego polityczny triumf, stwierdza: w momencie kiedy wszyscy rzekomo stali za Bushem, jednocześnie kupowali "Białych głupców", którzy wdeptują go w ziemię.
Jaki jest styl książki? Wystarczy wspomnieć, że pojawiają się w niej trzy pytania do urzędującego prezydenta USA: czy potrafi czytać i pisać, czy jest pijakiem i czy prawdą jest że jest rejestrowanym przestępcą. Wiele uwagi poświęca okolicznościom wygranej Georga Busha na Florydzie i punktuje wszystkie nadużycia, które ją umożliwiły. Poza tym każdy rozdział to rozprawa z jakąś narodową bolączką: rasizm, koszmarny stan publicznej edukacji, skręcający w prawo demokraci. Polskie tłumaczenie tytułu (który pojawił się niedawno w księgarniach) nie jest szczęśliwe: jednym z głównych tematów Moora jest podrzędna rola kobiet w amerykańskiej polityce. To raczej w Głupich białych mężczyzn a nie w Białych głupców celuje książka. Celuje z armaty naładowanej śmiechem, oczywiście.
Niektórzy nazywają Moora Noamem Chomskim dla dzieci. Rzeczywiście, nie jest odkrywczy, nie mówi nic, czego nie mówiłoby się na alteroglobalistycznych spotkaniach w Porto Allegre. Ale gdy Chomski trafia do tysięcy, Moore mówi do milionów. Prosto i z humorem, nie gubiąc przy tym wiele z powagi faktów. Chwyta się wszystkich możliwości, żeby przekazać swoje przesłanie. Zrobić teledysk? Czemu nie. Naturalnie nie będzie normalnie i wg scenariusza. Na schodach przed siedzibą nowojorskiej giełdy pojawia się więc znany z antykapitalistycznych i antyamerykańskich tekstów zespół "Rage Against the Machine". Ani policja, ani tym bardziej władze giełdy nie wiedzą, że Michael Moore kręci ich nowy klip. I właśnie o to chodzi, o naruszenie granic, prowokację. Nagranie kończy się chaotycznym, improwizowanym koncertem, giełda zostaje zamknięta, a Moore trafia do aresztu. Oczywiście pozostaje pytanie: czy to jeszcze dokumentowanie, czy już reżyserowanie rzeczywistości?
Jak zdecydować, co było do tej pory największym osiągnięciem reżysera? Bo 2002 r. to także uhonorowany Oskarem dokument Zabawy z bronią. Moore rozprawia się w nim z amerykańskim mitem "prawa do posiadania broni". Satyra w służbie narodu znów odnosi sukces, na długo w pamięci pozostają zdjęcia z banku, w którym Moore jako bonus do właśnie otwartego konta dostaje najprawdziwsza strzelbę. Pytanie jakie rzuca przy wyjściu: Nie uważają państwo, że niebezpiecznie jest rozdawać ludziom broń w banku? to najlepszy komentarz do surrealizmu sytuacji. Film jest swoistym śledztwem: reżyser chce znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego w Stanach ginie od strzału z broni więcej ludzi, niż w jakimkolwiek innym cywilizowanym kraju. Pretekstu daje mu masakra, do której doszło w 1999 r. w Columbine, gdzie 2 uzbrojonych po zęby nastolatków wkroczyło do swojej szkoły i zastrzeliło kilkunastu uczniów i nauczycieli. Moore nie daje prostej odpowiedzi na postawione pytanie. Początkowo wydaje się, że odpowiedzialność zrzuci na łatwy dostęp do broni, potem przesuwa akcent na rolę mediów w podgrzewaniu psychozy strachu. Reżyser wcale nie chce jednoznacznej odpowiedzi. Zwraca uwagę na problemy społeczne, które nie pojawiają się w telewizyjnych relacjach. Codzienne wiadomości nie wspominają o niebezpieczeństwach ekologicznych, kłopotach czarnej mniejszości, braku dostępu do opieki lekarskiej. Moore buduje obraz Ameryki toczonej wewnętrznymi problemami. Jednym z ich przejawów jest nadużywanie broni przez ludzi, którzy na każdym kanale telewizji widzą kolejne relacje z miejsc zbrodni. Reżyser chce powiedzieć: Koledzy dziennikarze, czas wziąć się za prawdziwe zagrożenia, a nie straszyć ludzi czającym się za każdym rogiem czarnoskórym gangsterem ze spluwą.
"Zabawy z bronią" były pierwszym dokumentem pokazanym na Festiwalu w Cannes, otrzymały tam rekordową 13-minutową owację. Potem przyszedł marzec 2003 r. i Oskary. Wtedy Moore pokazał do czego tak naprawdę jest w stanie się posunąć. W czasie ceremonii poprosił współnominowanych dokumentalistów, żeby wyszli z nim na scenę, jeśli to on wygra. Wygrał. Gdy pojawił się przy pulpicie z mikrofonem, niewielu sądziło, że będzie to normalne przemówienie. Niewielu jednak spodziewało się czegoś takiego: Żyjemy w fikcyjnych czasach. Żyjemy w czasach, kiedy mamy fikcyjne rezultaty wyborów i fikcyjnego prezydenta. Żyjemy w czasach, kiedy ktoś wysyła nas na wojnę z fikcyjnych powodów. Jesteśmy przeciwko tej wojnie, panie Bush. Wstyd mi za pana panie Bush. I za każdym razem, kiedy ma pan przeciwko sobie Papieża oraz Dixie Chicks, pana czas w Białym Domu jest bliski końca. To był szok dla holywoodzkich znakomitości, jak najbardziej stroniących od jednoznacznych deklaracji w sprawie wojny. Buczenie i oklaski - tak zareagowała sala na słowa wymachującego swoją statuetką Moora. Jego ostatnie zdanie zagłuszyła oskarowa orkiestra.
To już nie były wygłupy w telewizyjnym show ani nawet ostry akapit w książce. To była deklaracja wojny i to nie tylko przeciwko Bushowi, ale przeciwko wielu zwykłym Amerykanom popierającym interwencję w Iraku. Sam reżyser był doskonale świadomy swojej sytuacji. Przyznaje, że po ceremonii jego największą obawą nie było to, że zrobił z siebie głupca, ale to, że naraził bezpieczeństwo swojej rodziny: W miesiącach po Oskarach nie było dnia, w którym ktoś nie próbował się ze mną bić lub nie wrzeszczał na mnie nazywając dupkiem. Jakiś mężczyzna nie chciał usiąść obok Moora w samolocie, jego dom w Michigan został zdewastowany, a na drzewach wokół ktoś porozwieszał symbole zdrady.
Dla wielu mieszkańców USA skala lewica - prawica jest za krótka, żeby umieścić na niej Moora. Jego przekonania znajdują się gdzieś na mglistych antypodach oficjalnej, politycznej debaty. Takich poglądów w oficjalnej Ameryce do tej pory po prostu nie było. Słyszało się o nich czasem, ale jako o dysydenckich fanaberiach, nie argumentach, z którym się dyskutuje. Sukcesem reżysera jest to, że wprowadził lewicowy światopogląd i walkę z elitami do pierwszego obiegu. Mało tego, wprowadził je do popkultury. Na amerykańskiej prawicy ciętych satyryków, komentatorów niszczących śmiechem politycznych przeciwników jest wielu. Różnica między nimi a Moorem jest taka, że ci pierwsi mają wsparcie prawicowej administracji i mediów. Moore jest absolutnie sam. Mimo to zdołał ominąć prawicowych strażników kultury i bezpośrednio podłączył się do świadomości przeciętnego amerykańskiego konsumenta przekazu medialnego. W swojej najnowszej książce (Dude, where's my country?) znów zadaje Bushowi juniorowi kłopotliwe pytania: czy prawdą jest, że rodziny Bushów i Ben Ladenów prowadziły przez ostatnie 25 lat wspólne interesy? Kto zaatakował 11 września USA: człowiek poddawany nieustannym dializom (Ben Laden) czy Arabia Saudyjska (15 z 19 zamachowców było Saudyjczykami)? Jak to możliwe, że bezpośrednio po 11 września prywatny saudyjski odrzutowiec latał po Stanach Zjednoczonych zbierając członków rodziny Ben Ladenów, po czym wywiózł ich z kraju bez przesłuchania przez FBI (i to w czasie, kiedy przestrzeń powietrzna USA była zamknięta dla ruchu pasażerskiego)? Wystarczy? A pytań jest siedem i to dopiero początek książki. Pisarz twierdzi, że cały sztab badawczy pracował nad wiarygodnością przedstawionych w książce faktów. Do tej pory nie miał procesu o podawanie fałszywych informacji. Być może zanosi się na kolejny bestseller?
A co z pieniędzmi? Oczywiście są i to niemałe. Nowojorskie mieszkanie Moora warte jest 1,2 ml $, jego córka chodzi do prywatnej szkoły. Przeciwnicy uwielbiają wypominać, że nieźle zarobił na swojej walce z amerykańskim kapitalizmem. Lewicowy milioner? Jedno jest pewne, pieniądze dają mu niezależność, może pisać i kręcić co chce: Jeśli włożysz w moje ręce tyle pieniędzy, zrobię przy ich pomocy wiele szkody. To jak wręczenie mi koktajlu Mokotowa - mówi w jednym z wywiadów. Moore nie buduje strategii marketingowych, nie dostosowuje się do gustów, nie pyta doradców: co się dziś najlepiej sprzeda. I zarabia miliony. Niezwykłe w dzisiejszych czasach połączenie. Dopóki przynosi zyski, nie zniknie z show biznesu. Tylko czy show biznes potrafi zmienić Amerykę? Bo GM. do Flit nie wróciło.
Andrzej Wójcik
anwojcik@interia.pl
|