ZB 1(191), styczeń 2004
ISSN 12312126, [zb.eco.pl/zb]
Refleksje
 

SAMOTNOŚĆ

Kiedy poluje się w nocy, ważne jest, że nie jesteś sam. Świadomość tego, że jest gdzieś w okolicy kolega, zmniejsza lęk i poczucie obcości, jakie pojawia się często w środku nocy w lesie - pisze Zenon Kruczyński, były myśliwy; cytat z rozdziału książki: Wyjeżdżamy razem na polowanie.

Lubimy być razem. Bycie razem daje nam siłę, razem czujemy się bezpieczni; razem, ale osobno - bo przecież nasze "razem" jest przeciw czemuś "na zewnątrz", czyli jednak jakoś osobno... Idziemy razem do lasu. Czujemy się bezpiecznie. Razem pracujemy, wspieramy się w codziennym życiu. Dobrze jest być razem w nocy - noc jest taka ciemna, niewiele widać. Możemy się zgubić. Dobrze, że jest ktoś obok. Razem jest łatwiej w chwili słabości, choroby, śmierci. Strachu jakby trochę mniej...

Przez wiele lat siedziałem na macie, ze skrzyżowanymi nogami, twarzą do ściany. Przez lata tego siedzenia nie mogłem się pozbyć "towarzystwa" myśli. "Ktoś" mi towarzyszył. Ciągle byliśmy razem. Myśli o bliskich i dalszych, o wzajemnych relacjach, rozmowy bez słów. Pragnąłem wreszcie Samotności. A niechciani towarzysze nie puszczali! W tradycji zen jest powiedzenie, że aby się przebudzić, trzeba najpierw umrzeć, a ten, kto umrze za życia, nie umrze, kiedy umrze. Zostać zupełnie samemu. Bez nikogo, bez niczego. Co wtedy widzę? Kim jestem? Może mnie też nie ma? Dopóki pojawiają się takie myśli, znaczy, że jeszcze nie jestem sam. Pierwsze doświadczenie, kiedy zrobi się krok w stronę samotności, to zniknięcie strachu. Jego już nie ma! Został gdzieś po drodze.

Las jest takim wyzwaniem samotności, matą do medytacji. Mój przyjaciel ze Słowacji odkrył kiedyś, że spanie w lesie to najlepszy sposób, żeby do tego lasu się zbliżyć, poznać go, pokochać, bronić. Ludzie zwykle przychodzą do lasu na chwilę. Żeby z niego coś wziąć. Upolować, zebrać grzyby, jagody, nacieszyć się widokiem, wyciąć drzewa, przeprowadzić badania. Zwykle opuszczają las przed nadejściem zmroku. A ci, co chodzą w nocy, przeważnie nie są sami i chodzą z pewnością, że zaraz powrócą do "domu". Kiedyś gazety opisały dwa przypadki zagubienia się w lesie grzybiarzy. Nie były to małe dzieci - jeden miał 16 lat, a drugi prawie 20. Obaj mieszkali w pobliżu lasu i często po nim chodzili, ale w ciągu dnia. Raz się zgubili (niezależnie od siebie). Znaleziono ich po całonocnych poszukiwaniach, skrajnie wyczerpanych i przerażonych. Był sierpień i noce były ciepłe, ale zagubieni grzybiarze nie przespali ani godziny. Kiedy zgubili drogę, nadeszły dla nich straszne chwile: sam na sam z ciemnością i nieznanym, dzikim światem. Światem "dzikiej" przyrody. To nieznane było poczuciem osamotnienia. Jeden ciągle biegał i szukał wyjścia, drugi leżał pod świerkiem i trząsł się.

Juro ze Słowacji od lat prowadzi warsztaty dla kilkunastoosobowych grup, których uczestnicy przez 8 dni pozostają w lesie, by w nocy i w ciągu dnia poznawać różne jego aspekty. Wielu z nich zostaje później obrońcami przyrody. Pamiętam pierwsze samotne noce w lesie. Samotny pobyt w lesie jest nieporównywalnie bogatszy w doświadczenia niż pobyt w towarzystwie. Cóż dopiero mówić o nocy. Kiedy zaczynało się ściemniać, dochodziły różne nierozpoznawalne dobrze odgłosy. W miarę narastania ciemności wzrastało poczucie osamotnienia i niepokoju. Będąc małym chłopcem wiele razy wychodziłem na noc do lasu. Las był koło Pentowa - dworku rodzinnego matki, niewielki, ale dla małego chłopca to prawdziwa puszcza, łączył się on zresztą z pozostałościami Puszczy Knyszyńskiej za rzeką. Pamiętam też nocne wyprawy po lasach beskidzkich i strach przed rysiem, bo w jakichś książkach przeczytałem, że skaczą one ludziom na głowy. Oczywiście bałem się też duchów i to właśnie głównie po to, żeby ten strach pokonać, chodziłem nocą do lasu. Powroty nad ranem przez pozostawione uchylone okno lub sznurową drabinkę spuszczoną z balkonu nad gankiem, żeby mama nie zauważyła, też dostarczały emocji. Czułem się jak Indianin. Kiedyś w młodości siedziałem w nocy w górach medytując na szczycie wychodni skalnej, o której krążyły różne diabelskie legendy. Odrobina niepokoju płynącego z tych opowieści była wielką pomocą, bo wobec głupich myśli nie było innego wyjścia, jak skoncentrować się na swojej praktyce. Nieźle wtedy wystraszyłem parę nocnych turystów, którzy tamtędy przechodzili. Tu, w lesie, postanowiłem po prostu zaufać. Wkrótce przekonałem się, że chwile mierzone od momentu, kiedy decydowałem się: tutaj zostaję na noc, były najwspanialszymi chwilami spokoju i harmonii. Gdzież może być bezpieczniej? Gdzie może być większa harmonia? Tysiące ludzi na świecie wybiera różne formy samotnej wędrówki przez odludzia - chyba w tym samym celu, żeby poczuć tę chwilę: tutaj jestem z całą ufnością.

Samotność na pustyni czy w lesie jest chyba tą samą Samotnością. Człowiek, który jest badaczem, turystą lub zbieraczem, jest tym, który wie: wie co nieco o procesach zachodzących na tym terenie; wie, co warto zobaczyć i jaka jest historia tego miejsca; wie, jak upolować albo co się zbiera a czego nie; wie, kiedy drzewa dożyły wieku rębności i trzeba je wyciąć, żeby dać światło młodemu pokoleniu. Tacy ludzie nie czują się samotni dzięki swojej wiedzy, ale dla bezpieczeństwa potrzebują towarzyszy. Może to być grupa zawodowa, grupa nieformalna, przyjaciele albo po prostu kompani. Poszukiwacz Samotności nie wie nic. Tylko wtedy może w nią wejść. Zachwycić się kroplami deszczu płynącymi po bukowej korze, pohukiwaniem puszczyka. Zapadaniem nocy.

Wędrówka w kierunku Samotności jest porzucaniem strachu. Ale przecież nie chodzi w niej o jakąś "szkołę przetrwania". Pobyt w dzikiej przyrodzie zawsze jest dla nas okazjonalny i towarzyszy mu zwykle sprzęt, będący wytworem cywilizacji - choćby ciepłe ubranie. A może w ogóle nie chodzi o przyrodę i las jest tylko metaforą? Samotność przez duże "S" to miejsce, gdzie nie spotkamy dzielnych harcerzy, myśliwych i zdobywców dzikiej przyrody. Idę do lasu w poszukiwaniu siebie, a on jest niewyobrażalnie przychylnym środowiskiem do tej wędrówki. Piszę dokończenie tego felietonu w dniu Sylwestra. To w naszej kulturze dzień wyjątkowy. Chociaż 80% Polaków spędza go siedząc w domu i przeważnie patrząc w telewizję, to we wszystkich środkach masowego przekazu mowa jest tylko o tym, jak się będziemy razem bawić lub jak będziemy trzeźwieć dnia następnego i co jest najlepsze na kaca. Poza Radiem Maryja w popularnych mediach obecny jest tylko taki obraz cywilizacji. Norma, do której powinniśmy równać. W przeciwnym razie nie należymy do "stada" - jesteśmy samotni, odrzuceni, nie trendy lecz passé... Tej nocy podobno wielu ludzi popełnia samobójstwa. Z samotności! Tej nocy wielu ludzi się upija razem z innymi - z samotności! Tej nocy będzie kanonada fajerwerków i mnóstwo hałasu, który bardzo źle znoszą zwierzęta. Hałas będzie służył poczuciu, że jesteśmy razem! Tej nocy widać jak bardzo alkoholowa jest cywilizacja homo sapiens, jak bardzo powierzchowna i uciekająca od konfrontacji z rzeczywistością. Jak bardzo samotny jest człowiek w tłumie! Większość ludzi będzie siedziała przed telewizorami zazdroszcząc tym, których pokazują - którzy się szampańsko bawią, są młodzi, piękni i bogaci. Świat należy do nich! Czy na pewno? A do kogo oni należą? Do świata czy do sieci sklepów, projektantów mody i producentów wszelkiej maści? Jeśli ktoś nie chce tego dnia podrygiwać w takt puszczanych od świtu rytmów, wypić dużo alkoholu i zapomnieć o sobie, musi wyłączyć telewizor i radio. Ktoś mi opowiedział, jak "uciekł" od cywilizacji i w gronie przyjaciół poszedł na szczyt góry, by tam przywitać Nowy Rok ... szampanem i wystrzeleniem petard!

Pytam kilkoro znajomych i przyjaciół, co robią w Sylwestra. Okazuje się, że większość z nich nie przepada za tym dniem, choć nie są to ludzie samotni ani tacy, którym samotność doskwiera. Może właśnie dlatego? M. mówi, że tego dnia najlepiej mu się robi remont w mieszkaniu, bo i tak jest pełno hałasu. T. i A. będą wówczas trzeci dzień w lesie, na wędrówce po opustoszałych szlakach, ale z namiotem, żeby unikać schronisk. S. ma zamiar pisać zaległą pracę, bo tego dnia wyłącza wszelkie odbiorniki - na swój sposób świętowała kilka dni wcześniej zimowe przesilenie nad Biebrzą. Z., buddysta, siada ze skrzyżowanymi nogami przed ścianą - Nagle w ciszy zaczynają dobiegać wystrzały, coraz ich więcej, kanonada, jakieś wrzaski... po czym wystrzałów coraz mniej, wszystko cichnie i wraca do pierwotnej harmonii - opowiada ze śmiechem.

Straszne dziwaki. Może nawet niebezpieczni dla obowiązującego modelu cywilizacji! Samotnicy, którzy lubią siebie samych i którym własne towarzystwo nie przeszkadza! Oni się nie potrafią wyluzować - usłyszałem kiedyś. A Ty potrafisz się wyluzować? Bez alkoholu, bez hałasów, fajerwerków, bez lęku pójść samotnie do lasu, spojrzeć z całą uwagą na siebie, na świat, bez żadnych napięć?

Wcześniej, pisząc, że dzisiaj jest Sylwester, napisałem nieprecyzyjnie: w mojej wsi żyją ludzie prawosławni i tutaj Nowy Rok będzie dopiero za 2 tygodnie :).

Janusz Korbel

WYPRAWA DLA KONESERA


SÓWECZKA

Mały czerwony budzik powiadomił mnie, że jest już 4.30 i czas wyruszać do Puszczy. Noc była wyjątkowo ciepła jak na połowę października. Rogalik księżyca rzucał wątłe światło na szeleszczącą zwiędłymi liśćmi leśną trybę. Od uroczyska Kosy Most leżącego w północnej części Puszczy Białowieskiej dzieliło mnie półtorej godziny marszu. Na miejscu postanowiłem być przed świtem w nadziei spotkania żubrów, których świeże ślady widziałem nad Narewką poprzedniego dnia. Wędrując w niemal kompletnych ciemnościach zastanawiałem się, z której strony podejść stado aby pozostać niezauważonym, gdy w oddali zamajaczyły tory starej kolejki leśnej z czasów I wojny światowej. Od skrzyżowania duktu z wąskotorówką do mostku jest tylko kilkanaście minut marszu. Zwolniłem, starając się stąpać możliwie najciszej, gdy z lewej strony dobiegł mnie głośny trzask łamanych gałęzi. Przystanąłem starając się odgadnąć, czyje racice odciskają się właśnie w miękkiej, leśnej glebie. Po chwili trzaski powtórzyły się nieco bliżej drogi, 10, może 15 m od miejsca, w którym się zatrzymałem. Cisza. Przyglądamy się sobie, tyle że ja nic nie widzę, a zwierz ma mnie na żwirowej drodze jak na patelni. Postanawiam iść dalej straciwszy nadzieję, że właściciel kopyt zechce wyjść z gęstwiny i mi się przedstawić. Zbliżając się do celu rozważałem: żubr to czy jeleń oglądał mnie z głębi ciemności, a może to jakiś wyjątkowo duży odyniec narobił tyle hałasu? Zachowanie zwierzęcia i miejsce spotkania wskazywało raczej na żubra, który w liczbie ponad 300 byków, krów i żubrząt niepodzielnie włada białowieską knieją. Gdy dotarłem wreszcie do Kosego Mostu, niebo na wschodzie zaczęło lekko blednąć, rozjaśniając bagienne łąki, na których siedziały krzaczaste wierzby przycupnięte jak wiedźmy. Cisza, że w uszach dzwoni ani ptak, ani inny zwierz, ani nawet wiatr nie mają odwagi zmącić tej magicznej chwili, gdy noc ustępuje przed dniem. Stoję zamarły w oczekiwaniu na świt, zastanawiając się jaki dźwięk otworzy poranny koncert na łąkach, gdy z lewej strony dobiega mnie głośne chrupanie. Znam dobrze ten odgłos. Bóbr ogryza z kory gałązkę. Te wielkie, dorastające do 30 kg gryzonie mają tu swój matecznik. Po obu stronach rzeczki charakterystycznie podcięte pnie olch i dębów, wygniecione ciężkimi ogonami ścieżki i sterty pociętych gałęzi przypominają, że bobry objęły ten skrawek puszczy w posiadanie.

Gdy wytężałem wzrok starając się dostrzec ucztującego bobra, z pobliskiej dąbrowy dały się słyszeć liczne odgłosy łamanych gałązek. W tym samym momencie z trzeszczącego kruszonym posuszem dębniaka na wąską ścieżkę świńskim truchtem wytoczył się dzik. Czarny zwierz, na oko ze 120 kg, zakręcił młynka, fuknął i tyle go było widać. Wieść o intruzie musiała natychmiast dotrzeć do stada, które pochrząkując niespiesznie oddaliło się w głąb starego lasu. Dzień coraz bardziej obejmował w posiadanie świat. Cienie skracały się, rozpływając stopniowo w bladej poświacie. Ruszyłem w kierunku rozległej dzikiej łąki, która wczoraj gościła co najmniej kilka żubrów. Przystanąłem na skraju wierzbowych zarośli. W okularach starego NRD-owskiego zeissa o wyjątkowo jasnych szkłach zaczęły przewijać się dobrze znane obrazy: parująca poranną mgłą wstęga Narewki, płat trzcin, kępy turzyc i wysoka poszarpana ściana mieszanego lasu. Pusto, żubrów ani śladu. Z kępy wierzb ostrzegawczo zaskrzeczała sójka, spłoszone stado raniuszków poderwało się z wiekowego grabu. Te niewielkie, wdzięczne ptaszki wyglądają jak kłębki waty, do których matka natura przytwierdziła cienkie i długie ogonki oraz miniaturowe dzióbki. W koronie starego świerka nawołują się mysikróliki. Te najmniejsze europejskie ptaki ważą znacznie mniej niż pudełko zapałek. Dla porównania orzeł bielik dorasta nawet do 6 kg, a rozstaw jego skrzydeł wynosi ponad 2,5 m.

Nagle zza pleców słyszę dwusylabowy, niskotonowy gwizd. W pierwszej chwili pamięć zawodzi, nie mam pojęcia, co za zwierzak oznajmia swoje przybycie. Wędrując wzrokiem w stronę źródła dźwięcznego głosu, w koronie uschniętej olszy dostrzegam charakterystyczną sylwetkę sowy. Określenie tego ptaka sową przywodzi skojarzenie czegoś przynajmniej średnich rozmiarów. To jednak jest sowa mikrus, prawdziwy liliput sowiego rodu. Ten sprawny drapieżnik, postrach sikor, mysikrólików i innego ptasiego drobiazgu jest bowiem niewiele większy od wróbla.

Sówka siedziała nieruchomo na cienkiej gałązce, a ja wpatrywałem się w nią urzeczony. Od dawna marzyłem o spotkaniu z tym pięknym i wyjątkowym ptakiem, którego w gęstym lesie dużo łatwiej usłyszeć niż dostrzec. Radość nie trwała jednak długo. Z pobliskiego starodrzewia zahuczał puszczyk. Zanim przebrzmiała ostatnia fraza pieśni, sóweczka zleciała ślizgowym lotem w kierunku najbliższych zarośli, unikając spotkania z dziesięciokrotnie większym kuzynem.

W Polsce sóweczka jest prawdziwym rarytasem dla amatorów obserwowania ptaków. W całym kraju żyje ich nie więcej niż 250 - 300 par, z czego większość zamieszkuje górzyste obszary Polski. Mój przyjaciel, Artur Domaszewicz, który badaniom tej filigranowej sowy poświęcił wiele lat życia, szacuje, że Puszczę Białowieską zamieszkuje obecnie nie więcej niż 25 - 30 par tych lilipucich sówek, z czego większość zamieszkuje rezerwat ścisły Białowieskiego Parku Narodowego, stanowiący obecnie mniej niż połowę całkowitej powierzchni Parku. Takie rozmieszczenie sóweczek na terenie Puszczy nie jest oczywiście przypadkowe. Właśnie w Rezerwacie znajdują one bowiem swoje ulubione siedliska - stare, zdrowe, wilgotne lasy z dużym udziałem świerków. W ostatnich latach na obszarze Puszczy na skutek wycinania starodrzewia i drastycznego obniżania się poziomu wód gruntowych udział starych, wilgotnych lasów znacznie zmalał. Jeśli nie powstrzymamy wysychania Puszczy i wycinania najstarszych okazów drzew, stopniowo wyginą ptaki z sóweczką, puchaczem i orłami na czele.

Sóweczka wyróżnia się wśród krajowych sów nie tylko małymi rozmiarami ciała, ale i zamiłowaniem do dziennego trybu życia. Nocą ta filigranowa sówka widzi nawet gorzej od człowieka, co zmusza ją do łowów w ciągu dnia. Sóweczki najchętniej polują jednak o świcie i o zmierzchu. Taki typ oświetlenia wydaje się najbardziej sówkom odpowiadać, przypomina bowiem noce, z jakimi styka się ten gatunek od setek pokoleń w tajdze, będącej ich pierwotnym obszarem występowania. Ich najczęstszą zdobycz stanowią pospolite ptaki leśne jak: sikory, zięby, rudziki oraz drobne gryzonie z nornicą rudą na czele. Małe rozmiary i zamiłowanie do polowań za dnia nie wyczerpują listy osobliwych cech tego gatunku. W obliczu zagrożenia sóweczka nie opuszcza swoich piskląt, co czyni choćby pięćdziesięciokrotnie cięższy od niej puchacz. Przyłapana na gnieździe, którym jest zazwyczaj wykuta przez któregoś z dzięciołów dziupla, przywiera do gniazda i próbuje odstraszyć intruza kłapiąc swoim małym, haczykowatym dziobem. U większości sów pisklęta wykluwają się w odstępach od jednego do kilku dni. Powoduje to duże różnice wielkości pomiędzy rodzeństwem i stwarza między nimi silną konkurencję. W latach mniej obfitych w pokarm, a taka sytuacja w przyrodzie jest raczej regułą niż wyjątkiem, mniejsze i słabsze ptaki giną nierzadko w nierównej walce z lepiej wyrośniętym rodzeństwem. W rodzinach sóweczek wszystkie pisklęta klują się i opuszczają dziuplę niemal równocześnie i - co jest kolejnym wyjątkiem wśród sów - od początku sprawnie latają.

Puszcza Białowieska nie jest jedynym obszarem występowania sóweczki na Podlasiu. Całkiem blisko, bo zaledwie kilka kilometrów od granic stolicy województwa - Białegostoku, w knyszyńskich borach wiosną i jesienią można usłyszeć charakterystyczny fletowy, dwusylabowy gwizd, którym samiec sóweczki znaczy swoje, liczące od 1 do 2 km2 terytorium. Słysząc ten melodyjny głos warto na chwilę przystanąć, rozejrzeć się, dając sobie szansę zawarcia bliższej znajomości z tym miniaturowym drapieżcą.

Tomasz Lippoman
Białystok
tel. 0-85/676 28 06
e-mail: tomasz@bialowieza.com.pl
t@bialowieza.com.pl
www.bialowieza.com.pl

W MIEŚCIE BEZ ZMIAN

Już ciepło i słońce prowokuje. Wszystko co żywe a zielone zaczyna piąć się do ciepła i pylić z nadzieją powielenia kodu genetycznego w nieskończoność. W nocy już nie jest tak zimno, więc radośnie można pić do białego rana za każdym rogiem i na każdej w miarę całej ławce w parku. Uświadomienie sobie cudu istnienia jest źródłem radości życia, które należycie czcić należy, bo pozwala nam poczuć bliskość naszych słowiańskich przodków i przyjemnie nastraja do myśli o świętach powitania wiosny.

Już ciepło i pyłki unoszą się w powietrzu. Szukają kochasia, który odszedł w siną dal. Dobrze zorientowani alergicy już wiedzą, jakie tabletki czekają ich w aptekach i planują podział wypłaty, jeśli ją mają. Tabletki, które pozwalają oddychać kosztują od 10 zł w górę. W pudełku jest dziesięć tabletek, co znaczy, że jeśli Cię stać drogi alergiku, to bulisz od 1 zł za dzień życia.

Nie wszyscy jeszcze wiedzą, że w każdej chwili mogą okazać się uczuleni na byle drobiazg. Żyje sobie taki "facio" spokojnie przez 20 z okładem lat i pewnego letniego miesiąca okazuje się, że zaczyna się dusić. Jeśli ma mądrego lekarza w przychodni, dostanie skierowanie na badania do poradni alergologicznej.

Zdarzają się jednak tacy, którzy prędzej własnymi rękoma wyrwą pacjentowi raka, niż skierują człowieka do innej poradni. Tracą wtedy pieniądze. Więc delikwent spokojnie może uważać, że to grypa i zajadać garściami leki, które jeszcze mu zaszkodzą i jeśli będzie miał szczęście przeżyć atak pyłków, nabawi się astmy, którą już dużo łatwiej jest stwierdzić. Jeśli lekarz już dla świętego spokoju zgodzi się z nasuwającym się u pacjenta podejrzeniem, że to jednak może nie grypa, to chwyta się jak tonący brzytwy myśli, że to alergia na pyłki traw. W dobrym roku trawy pylą przez całe miesiące. A teraz sobie policz, drogi alergiku: od 1 zł za dzień oddychania.

Firmy, które zarabiają na tych tabletkach powinny siedzieć gdzieś cicho i spokojnie i modlić się do jakiegoś kapitalistycznego boga o ciszę. Zarabiać i cicho liczyć pieniądze. Klientów uzależnionych od bezcennych leków z roku na rok przybywa. 1 zł za dzień, to nie jest dużo. Mogłoby być mniej, ale zawsze znajdzie się firma, która potrzebuje reklamy w mediach, co kosztuje. Kolejna firma zafunduje nam drogie, ale przyjemne dla oka opakowanie. Inna jeszcze koszmarnie drogie i skomplikowane w obsłudze pokonywanie przeszkód w drodze do tabletek.

Między tabletką, a brzegiem pucharu...

W pudełku jest ich dziesięć. Starczy to na dziesięć dni. Nikt nie wie, dlaczego tylko dziesięć. No, może prócz ludzi, którzy tak je pakują.

Jeśli to nie jest uczulenie na pyłki traw, to niepotrzebnie wyrzucasz drogi alergiku sporo kasy, tylko dlatego, że twój lekarz koniecznie chce dostać za Ciebie kasę od Funduszu. Choć w tym miejscu uspokoić muszę lekarzy, jeśli to czytają - mało który pacjent ma odwagę o tym pomyśleć.

W poradni alergologicznej jest długa kolejka ludzi, którzy czekają na badanie. Potem ustawiają się w długiej kolejce do leczenia. Ale w porównaniu z Tobą chwycili jakąś istotę nadprzyrodzoną za nogi. Nimi ktoś się zaopiekował, ty sobie radź i licz na to, że masz szczęście.

Równocześnie z trawami pyli jeszcze wiele innych roślin. Tyle, że krócej. Objawy są praktycznie te same, ale wmów to konowałom.

Bank Światowy kombinuje od kilku lat, jak by tu sprywatyzować globalne zasoby wody pitnej. Gdyby to ode mnie zależało, kazałbym zatruć całą wodę, a odtrutki sprzedawać w aptekach. Interes, na którym nie można stracić. Rozwiązanie proste. Nieskromnie przyznam, że genialne, przecież nikt przede mną na to nie wpadł?

Pozwalam mój pomysł wykorzystać nieodpłatnie.

Już ciepło i ludzie piją więcej wody. Kiedyś brali ją ze studni i gotowali. Dzisiaj musimy opłacać ludzi, którzy nam do kranów dostarczają ciepłą i zimną zawiesinę chloru z ozonem i bakteriami. Wodę i tak trzeba gotować, więc w czym cała ta cywilizacja tak właściwie nam pomogła?

Paweu Juszczyk
www.paweu.republika.pl



 
Wydawnictwo "Zielone Brygady" [zb.eco.pl]
Fundacja Wspierania Inicjatyw Ekologicznych [fwie.eco.pl]