Strona główna 

ZB nr 6(24)/91, czerwiec '91

TAM, GDZIE ŻYJĄ KONIOKRADY

W dawnych czasach życie składało się z gonitw, ucieczek, niebezpieczeństw, miłości, wysiłku fizycznego i walki. Człowiek dzisiejszy, człowiek z fotela nie ma możności ani potrzeby zajmować się tym wszystkim osobiście. Do rozładowywania określonych rezerw emocjonalnych służy mu bohater powieściowy, aktor filmowy, który wyręcza go w tych czynnościach.

Właśnie w tym celu na szczycie góry Maggie Valley (Pasmo Błękitne w Karolinie Północnej), zbudowano miasteczko Ghost Town, według wszelkich reguł epoki "Dzikiego Zachodu". Jest tam więc kościół drewniany, biuro szeryfa z fotelami na biegunach, bank, w którym są pieniądze do użytku bandytów, bazar, gdzie wszystko się sprzedaje, "saloon" z pianolą w kraciastej kamizelce, kabaret, w którym tancerki popisują się w kankanie i oczywiście bar, gdzie cowboye piją ogromne ilości napojów wyskokowych.

Już w Asheville wielkie i barwne reklamy zapraszają turystów do zwiedzenia Ghost Town, "miasta, gdzie czas zatrzymał się przed stu laty". Rokrocznie od początki wiosny do końca jesieni, codziennie, za dwa dolary można brać udział w napadzie zamaskowanych bandytów na bank, w powieszeniu niebezpiecznego mordercy, zobaczyć w akcji słynnych rewolwerowców, podziwiać zezowatych traperów podczas pojedynku, którzy strzelając do siebie nawzajem, trafili w oknie stojącą dziewczynę itp. sztuki.

Ludność miasteczka, która wynosi osiemset mieszkańców stanowią aktorzy: cowboye, pijacy, koniokrady, plotkarze, chłopcy stajenni, szeryf z czteroma pomocnikami, lekarz, duchowny, mistrz ceremonii pogrzebowych, barman, czerwonoskórzy Indianie, "koloniści", kobiety zatrudnione w sklepach i gospodzie i wesołe dziewczęta, które umilają życie pastuchom.

Goście swobodnie mogą mieszać się z aktorami i brać udział w akcjach.

Widowiska w Ghost Town cieszą się wielką frekwencją turystów, których liczba rocznie wynosi około miliona. Charakterystyczna kolejka w stylu Far West i karety pomalowane jaskrawymi farbami podwożą ich do miasta młodzieńczych marzeń i snów. Wszystko jest tak, jak w typowych westernach, oglądanych dziesiątki razy na ekranach. Po drodze można podziwiać piękną i dziką okolicę: strome góry porosłe lasem jodłowym i modrzewiowym, bujne łąki, zarośla, indiańskie wigwamy i baraki "kolonistów", którzy całymi dniami wysiadują w barze i nic nie robią. Nuda. Ale w pewnej chwili coś zaczyna się dziać. Plac miasteczka ożywia się. Z głównej ulicy wychodzą dwaj strażnicy uzbrojeni w strzelby, popychają przed sobą garbatego brodacza. Ten idzie kulejąc, wspiera się na lasce, lamentuje. Zatrzymują się przed szubienicą, która wznosi się na środku placu. Garbus ma być powieszony - jest to słynny "pistolero", wyjęty spod prawa Billy the Kid, który, jak głosi fama, zabił dwadzieścia sześć osób. Nagle bandyta odrzuca laskę, błyskawicznie wyciąga ukryty na brzuchu colt. Padają dwa strzały. Strażnicy walą się na ziemię. Na głos strzałów przybiega szeryf ze swym pomocnikiem. Morderca kryje się za beczką, skąd gęsto i długo się ostrzeliwuje. Wreszcie celny strzał z karabinu szeryfa rani go śmiertelnie. Skecz kończy się wejściem na scenę miejscowego lekarza w czarnym fraku i cylindrze z monumentalnym stetoskopem. Stwierdza zgon garbusa i dwóch strażników.

Z dyskretnie umieszczonych megafonów płynie nastrojowa muzyka w stylu "rock mountains".

Budzi się żal, że w rodzimych Beskidach lub Bieszczadach nie mamy podobnych adaptacji westernów. Nie zabrakłoby zuchów spod znaku Ondraszka, których czyny mogłyby zaćmić amerykańskich "pistoleros". Wczasowicze zaś mieliby atrakcję jedyną w swoim rodzaju.

Kazimierz Spisak
09.09.1967

Serdecznie dziękuję Redakcji ZB za opublikowanie tekstu, jednego z licznych opowiadań mojego zmarłego (1930 - 1968) Ojca Kazimierza Spisaka.

Szymon Spisak




ZB nr 6(24)/91, czerwiec '91

Początek strony