Strona główna |
Dotarł do mnie bardzo interesujący konspekt sygnowany jako "Raport ruchów ekologicznych - Brazylia '92", którego autorzy liczą na opinie, ja zaś nie chciałbym ich zawieść.
Dokument ten rozsyłany do wielu ludzi i organizacji w Polsce (w chwili gdy piszę te słowa nie wiem, czy zostanie w całości lub w większej części opublikowany w ZB) bardzo mnie zadziwił. W swej istocie skupia się na typowych polskich problemach. Jest sprawną kompilacją dokumentów, na które ja mam spec-teczkę pt. "Ekorozwój szansą dla Polski" oraz listy pobożnych życzeń, które co pewien czas (od pamiętnych ustaleń podstolika ekologicznego z 1989r.) pojawiają się w mej skrzynce pocztowej. Pochwalić należy autorów za świetne rozpatrzenie szans i zagrożeń środowiska naturalnego w Polsce Kapitalizującej Się. Z tego punktu widzenia dokument jest jakby posłowiem dla ustaleń podstolika z 1989r. właśnie. Zwraca też uwagę marzenie, by Prezydent RP był konstytucyjnym "gwarantem procesu ekorozwoju", choć nie wiem czy obecny prezydent już przyswoił sobie ten skomplikowany termin. I choć z kilkoma myślami autorów trudno mi się zgodzić (jak choćby z tą, że w ostatnich 50 latach "radzieckiego modelu gospodarki centralnie sterowanej" nic się nie udało zbudować, za to wszystko poszło w marnację), to dokument jest dobry, bo porządkuje to co jeszcze jest do zrobienia, określając też stan istniejący. W sumie kawał porządnej roboty, nie wiem jednak czy komukolwiek poza naszym zielonym polskim gronem użyteczny.
Dokument ten został bowiem przygotowany na konferencję globalną. W dodatku - jak zrozumiałem ze wszystkich materiałów, jakie z częstotliwością co dwa tygodnie donosi mi poczta z różnych krajów - jest to konferencja nawiązująca do raportu poczciwej pani Brundtland traktującego o naszej wspólnej przyszłości. Po trzecie zaś, owa globalna konferencja ma odbyć się na kontynencie biednym, wykorzystywanym, borykającym się z niewyobrażalnymi wręcz problemami społecznymi, ekonomicznymi i politycznymi.
Wszystko to sprawiło, że miałem nadzieję, iż polski dokument, przygotowany przez polskich ekologów (nawet wbrew odgórnemu zaleceniu, by skupił się na problemach polskich, które - Szanowne Panie, Szanowni Panowie - podejrzewam, że akurat guzik tam kogokolwiek poza wpinającym do akt konferencji obchodzą) uniesie się ponad nami uzyskując pułap, z którego możliwe będzie zadanie sobie pytania - i szukanie na nie odpowiedzi - czy możliwa jest, a jeśli tak to w jaki sposób - współpraca na linii Wschód - Południe.
Niestety, dziesięciostronicowy dokument poświęca temu akurat zagadnieniu zaledwie akapit.
Nie jesteśmy Zachodem i przez wiele jeszcze lat nim nie będziemy. Dokładnie takie same miejsce na wycieraczce tegoż Zachodu jak my zajmują: coraz bogatsza Tunezja (Afryka Płn., Trzeci Świat), posiadający ogromny potencjał intelektualny Senegal (Afryka Zach., na centralnej ulicy Dakaru jest dziś więcej czynnych księgarni niż na centralnej ulicy Warszawy, a mimo to kraj ten zalicza się wciąż do rozwijających się) czy wreszcie wciąż odtrącana z racji politycznych Syria (Bliski Wschód, Trzeci Świat). I wiele, wiele innych krajów tworzących listę, u dołu której tkwi Brazylia. Nasz wspólny świat.
O ile pomoc Zachodu dla Południa nie wypaliła (patrz raport "Rewolucja bosych" przygotowany dla Klubu Rzymskiego, a wydany nie tak dawno przez rodzime PWE), to współpraca na linii Wschód-Południe jest wciąż możliwa na równorzędnych, równoprawnych zasadach. Dziś nauczyciele Senegalu (Trzeci Świat, Południe) kształcą studentów i uczniów Mauretanii (Trzeci Świat, Południe). Możliwe jest, korzystając z doświadczeń np. francuskich, stworzenie (korzystając też z pomocy UNESCO, bo czemu nie?) programu stałej ekologicznej współpracy naukowotechnicznej polegającej przede wszystkim na przepływie technologii, wymianie doświadczeń, wspólnym "wyszarpywaniu" środków ze światowych instytucji ekonomicznych, wreszcie pomocy, tej najzwyklejszej pomocy ich dla nas i nas dla nich.
Czy naprawdę ludziom Południa, Trzeciego Świata, Krajom Rozwijającym Się (wszystkie te określenia podyktowała nam europejska wyższość, duma) nie mamy do zaproponowania nic innego jak własne problemy i lista pobożnych życzeń, a jedyne kontakty muszą przebiegać przez zachodnioeuropejskiego czy północnoamerykańskiego pośrednika? Czy naprawdę nie mamy nic do zaoferowania krajom biednym, zmuszonym dziś - DLA ZAPEWNIENIA EGZYSTENCJI MIESZKAŃCOM, a nie tylko dla widzimisię władców - do przyjmowania u siebie nuklearnych i toksycznych odpadów, wycinanie lasów itd.? Czy my naprawdę jesteśmy tacy dobrzy, że możemy spokojnie zamknąć oczy, zajmując się swoim podwórkiem? Czy to podwórko jest już EUROPĄ?
Myśleć globalnie - działać lokalnie. To bardzo mądre hasło. Jeśli jednak już wychodzimy z naszych opłotków i zaczynamy myśleć globalnie, może warto nie zapominać o 80% mieszkańców globu żyjących w nędzy, nieświadomych zagrożeń, wykorzystywanych i zapomnianych, szczególnie jeśli błąd ten popełniamy w dodatku na ich ziemi.
Być może już wkrótce doczekamy się na modyfikację tak zimnoeuropejskiego "Tempusa", być może też - biorąc przykład z Senegalczyków, kształcących Mauretańczyków oraz radzieckiej, mocno politycznej i militarnej, obecności w Mali - uda nam się stworzyć system wzajemnych powiązań o charakterze ekologicznym.
Fajnie by było znaleźć kiedyś czas i w jakiejś grupie przygotowującej jakiś kolejny światowy dokument o światowych szansach, zagrożeniach i możliwościach współpracy pomyśleć o Naszym WSPÓLNYM świecie i o tym, co hasło to za sobą niesie.
Eryk Mistewicz