Strona główna |
Nauczanie w publicznych szkołach nie ma najmniejszeo sensu dla 15-latka Bo Yordera z Portland w stanie Maine. Bo jest fanatycznym entuzjastą krótkofalarstwa. Zamiast marnować czas w szkole, siedzi w domu i zgłębia tajemnice fal radiowych. Potrafi nadawać alfabetem Morse'a 13 słów na minutę. W przyszłym roku zamierza otrzymać licencję krótkofalowca czwartego stopnia. Sam nauczył się jak używać tokarkę do drewna. Zaczytuje się Markiem Twainem. Zamierza iść do college'u.
Jedenastolatek Solon Sadoway nigdy nie był w szkole i to miejsce go ani bawi ani ciekawi. Ma bzika na punkcie samochodów. Większość czasu spędza na przeglądaniu czasopism motoryzacyjnych, mniej lub bardziej fachowych, w swoim domu w Lexon. A nauczył się czytać rok temu, jak mówi: "Sam nie wiem jak to się stało." Podstawy arytmetyki poznał przy kasie w sklepie ze zdrową żywnością, prowadzonym przez rodziców.
Ruch na rzecz nauczania dzieci w domu wystartował w latach 80 jako ekscentryczna ciekawostka dydaktyczna w reakcji na niski poziom, seks, narkotyki i przemoc w amerykańskich szkołach. W ciągu sekundy od niegroźnej aberracji doszedł do zjawiska społecznego, którego nie można bagatelizować, bo już ponad 1,5 mln. dzieci w USA nauczane jest w ten sposób.
O dynamice zjawiska świadczy fakt, że tylko w jednym małym stanie Maine było w r. 1990 1 500 podań do władz stanowych o nauczanie dziecka w domu, a w 1981 zaledwie cztery.
Powody, dla których rodzice nie chcą oddać dziecka do szkoły publicznej są różne. Głównym nurtem tego ruchu są fundamentaliści religijni, szczególnie chrześcijańscy. Twierdzą oni, że religia w szkołach jest ignorowana lub ośmieszana. Podobnie motywują to inni sekciarze: czarni i biali muzułmanie, Żydzi, buddyści, krisznowcy itd. Większość rodziców odrzuca szkoły publiczne z powodu niskiego poziomu nauczania, przepełnienia, braku bezpieczeństwa, przemocy, narkotyków, rekreacyjnego seksu. Twierdzi się, że szkoły niczego nie uczą poza posłuszeństwem.
Krytyka nauczania domowego pochodzi ze środowisk zawodowych pedagogów i ekspertów, którzy po zaniku szkoły jako instytucji państwowej musieli znaleźć inne środki utrzymania. Logika tej krytyki jest następująca: "Skoro np. do obcinania włosów trzeba mieć kwalifikacje i licencję na wykonywanie zawodu, tym bardziej nauczanie dzieci powinno się powierzać osobom o odpowiednich kwalifikacjach."
W 32 stanach, od NY do Californii wymaga się jedynie wykształcenia średniego (high school) od rodziców, którzy uczą w domu własne dzieci. W innych stanach jak np. w Karolinie Południowej, wymaga się wykształcenia wyższego (college) lub egzaminu z odpowiednika naszego studium nauczycielskiego. Dylematy, jakie kwalifikacje rodziców są wystarczające, zakończyły się 100 wyrokami sądowymi na przestrzeni ostatnich 7 lat.
Zwykle programy nauczania domowego są aprobowane przez lokalne władze szkolne (school boards), które nie wymagają wysokich kompetencji. W niektórych przypadkach rodzice są zmuszani do szczegółowego przedstawienia programu nauczania. W innych wypadkach owe rady dają całkowitą swobodę rodzicom, swoisty laissez-faire'yzm w doborze materiałów i programów, ufając kompetencji rodziców.
Zataczający coraz szersze kręgi ruch nauczania domowego prowadzi do postawienia zasadniczego pytania: czyją własnością są dzieci: państwa czy rodziców? Jeżeli państwa, to w jego interesie jest wychowanie jednostki, a właściwie stada o zuniformizowanym myśleniu, którego reakcje można łatwo przewidywać i kontrolować. Jeżeli dzieci są własnością rodziców, to w ich interesie leży wychowanie jednostki pełnej, niezależnej, mającej zaufanie do swoich możliwości i radzącej sobie w każdej życiowej sytuacji. Mówi Linda Williams - fundamentalistka religijna i matka 4 chłopców w wieku od 4 do 13 lat, których sama uczy 4 godziny dziennie: "Uważam, że to rodzice mają prawo dysponować dziećmi. W mej łazience nie ma narkotyków, ani noży sprężynowych w przedpokoju. Okłamujemy się sami twierdząc, że oddajemy dzieci do tych samych szkół, do których kiedyś chodziliśmy."
Nauczanie domowe jako alternatywa publicznego powstało w odpowiedzi na kryzys społeczeństwa objawiający się szczególnie w szkolnictwie. Społeczeństwo amerykańskie jest heterogeniczne - tysiące alternatywnych grup, wspólnot przywiązanych do swego świata wartości stwierdza, że przekazanie ich swemu potomstwu za popmocą szkoły publicznej stało się niemożliwe. Wszystkie eksperymenty społeczne wynikające z dobrych intencji są wcześniej czy później weryfikowane przez praktykę. Sama metoda nauczania domowego została zweryfikowana przez tysiące lat jako jedyna zaadoptowana przez klasę panującą do nauki swych dzieci.
W USA po dziesięciu latach legalnego dopuszczenia do tej praktyki okazało się, że dzieci uczone w domu są o kilka lat bardziej zaawansowane w zdolności krytycznego i analitycznego myślenia. Zwolennicy nauczania domowego zauważają, że amerykańskie szkolnictwo publiczne znalazło się w stanie takiej klęski, że każda alternatywa jest dobra.
Mówi jeden z nich, Stephen Moitzo: "Przyjęło się twierdzić, że proces socjalizacji w szkołach publicznych jest dobry i przebiega całkiem normalnie, ale ja powiem wam co z pewnością normalnym nie jest. Nie jest normalne by dzieci przebywały w tym samym pomieszczeniu, w tym samym czasie, robiąc w ten sam sposób te same rzeczy i osiągając te same rezultaty tylko dlatego, że są w tym samym wieku."
tłum. Piotr Kosibowicz