Strona główna |
W ZB 6(48) natknąłem się na interesujący skądinąd tekst zatytułowany "Rozwiązanie problemu zanieczyszczeń", który jest tłumaczeniem ulotki Międzynarodowego Stowarzyszenia na rzecz Wolności Jednostki (I.S.I.L.). Jego treść daleko wykracza poza to, co sugerowałby sam tytuł. Wzbudziła ona we mnie rozmaite refleksje i - co tu dużo ukrywać - sporo wątpliwości.
W pierwszym akapicie tekstu, po kilku zdaniach przedstawiających degradację środowiska naturalnego, pada pytanie: "Gdzie więc zawiodła nasza strategia ochrony środowiska?". Coś tu chyba jest nie tak: czy zanieczyszczenia powietrza, wód i gleb, wymieranie lasów gatunków są efektem strategii ochrony środowiska? Bardziej chyba strategii nieochrony środowiska - jak myślę.
Kolejna sprawa to zawiedzione oczekiwania co do regulacji rządowych i rozwiązań instytucjonalnych w kwestiach dotyczących ochrony środowiska. Oczywiście, że takie oczekiwania muszą zawieść, nie liczmy na cud - jak wskazuje do tej pory praktyka - większość zmian proekologicznych (także tych instytucjonalnych) dokonywała się w wyniku presji społecznej i zmiany konsumenckich zachowań. I tak już chyba jakiś czas pozostanie.
Duża część rozważań zawartych w artykule dotyczy głównie odpadów radioaktywnych i innych trucizn, które dostajemy w spadku po siłach zbrojnych. Odnosi się podczas lektury wrażenie, iż są to jedyne zanieczyszczenia jakie Matka Ziemia zmuszona jest unieść na swym grzbiecie i jakby to właśnie tylko ten strumień zanieczyszczeń spowodował stan, w jakim znajduje się nasza Planeta. Oczywiście polityka państw (wszystkich chyba) pozostawia w tym względzie wiele - albo lepiej: bardzo wiele - do życzenia, ale nie zawężajmy obrazu rzeczywistości tylko do jednego problemu. Nie mylne, lecz niepełne jest to widzenie. "Uderzenie" w zanieczyszczające działanie armii nie rozwiąże przecież takich kwestii, jak degradująca rola konsumpcji takich przemysłów, jak samochodowy czy mięsny, nie wyeliminuje zanieczyszczeń przemysłu w ogóle, nie mówiąc już o powstrzymaniu wycinania lasów czy emisji gazów cieplarnianych i innych. Poza tym mam wątpliwości czy rzeczywiście rząd jest największym trucicielem (może się mylę, nie będę się upierał - zwłaszcza że nie piszę tego by jakikolwiek rząd bronić - broń mnie przed tym towarzyszu Boże!), wszak to nie rząd - dajmy na to - używa samochodu, korzysta w nieograniczony sposób z energii czy woli jeść hamburgery zamiast jabłek. Odpowiedzialność rządu za takie sprawy, jak np. awarie energetyki jądrowej, jest oczywista - jak ją wyegzekwować, to niestety inna sprawa, jakby spoza (choć nie do końca) tego, o czym mówi artykuł. Faktem jest jednak, że nie tylko ten truciciel (tzn. rząd) nie płaci za szkody jakie wyrządza. Również nie płacą inni truciciele, jak np. przemysł samochodowy i jego konsumenci (pytanie: kto truje: instytucja czy konsument, i kto z nich winien ponieść ową opłatę?) lub płacą za mało. Internalizacja kosztów zewnętrznych jest problemem, którego nie rozwiąże nawet "łatwe wyjście", za którym opowiada się omawiany tekst.
Akapit czwarty i piąty do grona winnych degradacji Ziemi dołącza - i słusznie - rozmaite zasobne w siłę (polityczną i finansową) grupy interesu, do których także należy państwo, wielkie korporacje oraz inne. Problemem jest także fakt, że bardzo często rządy chronią specjalne, uprzywilejowane biznesy czy grupy nacisku. Co z tym fantem zrobić? Ano, przypomina mi się krótkie wystąpienie dra Jacka Nowaka na 3. z kolei spotkaniu Towarzystwa Przyjaciół Filozofii Ekologicznej w Warszawie 28.11.92 kiedy to powiedział zdanie, które spróbuję - nie całkiem wiernie - oddać z pamięci: "wielki kapitał (czyli też siłę) można zwalczyć tylko równie wielkim lub większym kapitałem (czyli też siłą) oraz przez zmianę zachowań konsumentów tego, na czym ten kapitał bazuje". Wiekszy kapitał jakby nie wchodzi w grę. A więc znów wracamy do konsumentów - rozumianych szeroko, jak już wspomniani konsumenci przemysłu, ale także "konsumenci państwa" czyli obywatele. Uwidacznia się tu zatem ogromna waga rozprzestrzeniania świadomości społecznej, ekologicznej i każdej innej. W wielkim uproszczeniu: chcesz zmienić coś w świecie - zmień zachowania ludzi. Próżna wiara, że dotychczasowe sposoby postępowania, które doprowadziły do degradacji (oto do czego one nas doprowadziły) teraz za dotknięciem czarodziejskiej różdżki doprowadzą nas do czego innego.
Owo dotknięcie pałeczki czarownika, to "łatwe wyjście", które ma, według autora ulotki, rozwiązać problem ochrony środowiska zostało sformułowane jako dwuczęściowa strategia i brzmi tak:
"1) indywidualne prawo własności środowiska, i
2) osobista odpowiedzialność za szkody wyrządzone majątkowi innych".
Moją pierwszą reakcję przytaczam w całości:
ad 1) czy żeby móc pójść do lasu będę musiał taki las sobie kupić, by nie zostać zastrzelonym przez właściciela, którego teren naruszę;
ad 2) ok, ale co ze szkodami niemajątkowymi, z jakimi najczęściej mamy do czynienia w kwestiach środowiskowych.
Indywidualna własność powodująca najczęściej zabieganie o nią, o własny skojarzony z nią - interes, ewokująca uczucia z pogranicza zapobiegliwości i chciwości, rzeczywiście bywa często gwarantem wysokiej (no, powiedzmy: dużej) dbałości o posiadane dobra. Ale samo wprzęgnięcie tego efektywnego mechanizmu do ochrony środowiska nie wystarcza, a czasem (często?) zupełnie nie przystaje. Przede wszystkim: co zrobić z sytuacją gdy właściciel zanieczyści lub inaczej zniszczy swoje środowisko (swoją indywidualną własność)? Cóż, poniesie szkodę, ale chyba nie tylko on. Trudno wymierzyć stopień w jakim korzystam z prywatnego lasu, który rośnie nieopodal, czy też korzyści, jakie osiągamy, my i ekosystem Ziemi, generalnie z faktu istnienia tylu a tylu gatunków. Dodajmy do tej sytuacji jeszcze niechęć gospodarza do naprawienia sobie szkód, które wyrządził na swoim (niekoniecznie przecież celowo - wszak ludzka niewiedza nie zna granic). Zresztą co za sens ma świadoma filozofia, by najpierw truć, a potem płacić, gdy i tak wyrównać szkód prawie zawsze niepodobna - skuteczna polityka, skuteczny mechanizm i skuteczna filozofia powinny zadziałać tak, by nie zatruwać, nie zanieczyszczać. Trudne! Ale czy niemożliwe (mimo iż ludzka niewiedza nie zna granic)?
Dalej: co zrobić z sytuacją, gdy właściciel środowiska naturalnego, np. lasu, zechce przestać czerpać korzyści ze swojego terenu w dotychczasowy sposób i zaplanuje sobie pole golfowe (to jeszcze nie tak źle), albo betonowe tory do wyścigów samochodowych? Wydaje się, że aby zaproponowane rozwiązanie zadziałało prawidłowo trzeba by ustawa majątkowa przyznawała prawo własności do "rodzaju środowiska naturalnego" (np. do lasu) nie zaś do powierzchni Ziemi (tj. przestrzeni, na której ten las rośnie). Ustawa musiałaby gwarantować w jakiś sposób podtrzymywalność owego dobra naturalnego. Kto zaś miałby gwarantować przestrzeganie owej ustawy, jak i prawa własności? Czy może rząd? Albo strzelba właściciela?
Indywidualne prawo własności środowiska implikuje od razu zbywalność tego prawa - tubylcza ludność z przykładów zamieszczonych w artykule może zostać skuszona do odsprzedania środowiska, którym do tej pory się opiekowała. Metody kuszenia bywają bezwzględne (a bezwzględni bywają często, ze względu na posiadaną siłę, bezkarni).
A co z dzikim życiem? Czy ma się stać hodowlą? To przecież oznacza, że zniknie ono z powierzchni Ziemi - mało jest sposobów bezpośredniego materialnego (na sposób gospodarczy) korzystania ze skrawków dzikiej natury. Korzystamy z niej pośrednio w sensie gospodarczym, zaś bezpośrednio w jak,najbardziej szerokim sensie. Ludzie mogą zechcieć chronić środowisko jeśli będą rozumieć, że ono już jest ich własnością (jeśli posłużyć się tą "posiadaczą" terminologią), że już teraz z dobrego stanu środowiska naturalnego czerpią zyski (nie zawsze tylko niewymierne, choć te wydają się najważniejsze, acz niedoceniane). To oznacza znowu konieczność zafunkcjonowania wysokiej świadomości swojego miejsca w świecie, świadomości powiązań z pozostałymi jego elementami. Upowszechnienie takiej świadomości to zadanie o wiele trudniejsze od "łatwego wyjścia", które wyjściem nie jest. Sprywatyzowanie środowiska niekoniecznie da właścicielom bodziec do jego ochrony - przede wszystkim da bodziec do jego "ucywilizowania" (co tu jest eufemizmem dla oznaczenia zniszczenia).
Odnoszę wrażenie, że autor i ludzie identyfikujący się z treścią tej ulotki wpadli (a może zostali złapani) w pułapkę światopoglądu ekonomi/sty/cznego. Patrzą zatem na świat przez pryzmat kategorii ekonomi/sty/cznych, przez pryzmat chciwości, pieniądza i zysku. Czyżby wyczerpywały one obraz świata? Czy może są tylko (aż) drastycznym jego zawężeniem? Ktoś tu dał się nieźle oszukać ekonomist/yk/om.
Ulotkę sygnuje Stowarzyszenie na rzecz Wolności Jednostki. Chciałoby się zapytać, ilu jednostkom (komu?) zostałoby przyznane prawo własności do środowiska? Czyżby wszystkim? Jakie kryteria o nabyciu takiego prawa zadecydują? Znów otwiera się dobre pole manewru dla grup interesu mających za sobą siłę pieniądza i polityczną. Co oznacza, że nic się nie zmieni - chciwość nie będzie pracować dla nas.
Złudzeniem jest, że jednym pociągnięciem (np. przyznanie prawa własności) można zmienić świat (kto zrobi to pociągnięcie?) - świat jest o wiele bardziej skomplikowany niż sugeruje obraz przedstawiający jednoprzyczynową zależność tylu przecież różnorodnych zjawisk, jakie zachodzą w środowisku ludzkim i naturalnym oraz na styku tych pozornie różnych obszarów od li tylko chciwości. Zawężanie świata (np. do ekonomii) jest po prostu łatwe, toteż jednoprzyczynowe teorie i postulaty rozwiązania nagromadzonych problemów znajdują wielu wyznawców. Wszak to takie proste: wydajmy edykt lub zabijmy cesarza i zwycięstwo nasze! Tak jednak niestety (szkoda wielka) nie jest. Rozwiązania realne są niestety zwykle żmudne i długookresowe, a przez to niespektakularne, nieatrakcyjne - przy tym trzeba je jeszcze realizować, a nie tylko głosić. "łatwe wyjście" pod tytułem "indywidualne prawo własności środowiska" stoi w sprzeczności z dążeniami wielu ekologów do "zmiany świadomości społecznej" - po prostu wspiera i umjacnia świadomość dotychczasową opartą na ekonomi/stycy/źmie i przez agresywny ekonomi/stycy/zm postulowaną!
Naszym domem nie są te betonowe klatki, które sobie zbudowaliśmy - naszym domem jest Ziemia. Tyle jesteśmy gotowi zrobić dla tych przybranych domów, dla ich zdobycia i utrzymania, sprzątamy je, remontujemy itd. - a bardzo mało lub w ogóle nic nie robimy dla Ziemi. świadomość tego prawdziwego domu - Ziemi - jest mała. Być może dlatego, że w naszych betonowych klatkach jesteśmy niemal doskonale od niego - od niej - oddzieleni. Natomiast potencjał pozytywnych zachowań w stosunku do domu istnieje. Zatem trzeba, aby wzrastała świadomość własnego domu. świadomość Ziemi. I buduje się tę świadomość różnymi środkami. A jeśli nie uda się rozprzestrzenić jej na cały świat, to być może dlatego, że niektórzy zamiast ją propagować postulują świat zawężcony do handlowych zachowań, świat oparty wyłącznie o chciwość i żądzę zysku.
Janusz Reichel
Katedra Filozofii Ekologicznej Politechniki Łódzkiej