"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 3 (57), Marzec '94


NIE MA ŚNIEGU W LECIE
czyli niepoprawna refleksja

Było to w lecie ubiegłego roku. Pewnego dnia powiedziałem sobie: - Pieniny. Oznaczało to tylko jedno. Odwiedzenie najpiękniejszego zakątka polskiego krajobrazu. Że najpiękniejszy - tak głoszą foldery i tak wieść gminna niesie. Odwiedzić by odetchnąć. Odpocząć. Znaleźć wytchnienie. Wywczasować się. Odpocząć i wyspać. W trawie i pośród kwiatów. Pszczół. Motylków. Muszek. I by zapomnieć o świecie.
Bez żalu zatem pożegnałem Kraków. Spakowawszy osobisty, podróżniczy majdan, złapałem okazję i tym samym znalazłem się na trasie. Do Krościenka. Jadąc, marzyłem o ciszy i niebiańskim spokoju. Cieszyłem się. Radowałem. Rozmarzyłem.
Przybywszy na miejsce, natychmiast udałem się na szlak. Szybko przemierzałem kolejne kilometry - szukałem miejsca. Takiego gdzie czas stoi w miejscu. Specjalnego. Urokliwego. Poetycznego.
Tymczasem zbliżało się południe. Ja - wciąż nie ustawałem w poszukiwaniach. Piąłem się mijając ludzi. - Skąd oni się biorą? - zadałem sobie pytanie. W krawatach, szpilkach i kapeluszach ze splecionej misternie słomy. W garsonkach i białych koszulach. Mali - w pieluchach. Soliści. Pary. Grupki. Całe karawany.
- Boże mój, Boże, czemuś mnie doświadczył? Czyż nie ma już spokojnego miejsca na świecie dla umęczonego cywilizacją wędrowca? - pytałem sam siebie.
Nie ma. Pobyłem chwilę na szczycie, popatrzyłem nad głowami, nad włosami, czap kami, chustkami oraz kapeluszami z precyzyjnie obrobionych słomianych źdźbeł. I zacząłem schodzić.
Na karb wstrętnych pruskich przyzwyczajeń składam plecak i ten wielki plastykowy wór, wypełnione fetyszami technokratycznie ucywilizowanego społeczeństwa. Puszkami. Butelkami. Tekturkami ze słomką (było wszak ogromnie gorąco). Papierami. I pozostałościami wszystkiego tego, co kupuje się wtedy, "kiedy nagle chwyci cię głód". Ten cały "świat marzeń" - 20 kilogramów cudeniek - śmierdzących, brudnych, zgniecionych, tak nieładnych, że skrupulatnie daleko odrzuconych. Podrzuconych kunie. Podrzuconych wildze. Niepylakowi. A i wiewiórce. Schowanych. Ale wciąż widocznych. Bo w lecie nie ma śniegu.
I tak to jest. Nie odpocząłem. A czy jeszcze gdzieś prawdziwie odpocznę? - Chyba dopiero w trumnie.
Tylko, że tam nie będę słyszał kwilenia ptasząt i nie wyśpię się na mchu.
Dietrich L. Schneider

HARLEY'OWCY NA SZRENICY
czyli pozdrowienia
z parku narodowego albo
próg tolerancji

Byłem w Karkonoszach. Wyruszyłem ze Szklarskiej Poręby w górę, ku Szrenicy, mimo mgły i zadymki - aby spotkać się sam na sam z przyrodą i posłuchać jej mowy. U granicy Karkonoskiego Parku Narodowego był kiosk. Zobaczyłem, że oprócz herbaty z sokiem malinowym itp. sprzedaje on bilety wstępu do Parku. Poprosiłem półżartem o "cegiełkę na KPN" - Czy to obowiązkowe? - Nie da się ukryć - rzekł sprzedawca. - Wszyscy muszą płacić. - Wyciągnąłem z niego nawet informację, że bilety sprawdzają krążący po Parku inspektorzy. Z przekorną satysfakcją zapłaciłem 5 tys., myśląc: "Nareszcie będą mieli za co dbać o tę przyrodę".

Najgorsze to z góry się na coś nastawić. Uważałem, że Zubek jest przewrażliwiony, kiedy mu przeszkadzają wysoko przelatujące samoloty i wesołe głosy młodzieży (ZB 11/93, str. 22-23). Jednak teraz myślę, że może to tylko kwestia wysokości progu tolerancji.
Kiedy po raz dziesiąty czy piętnasty przemykał koło mnie ryczący i śmierdzący spalinami skuter śnieżny, czułem jak krew mnie zalewa i pomyślałem sobie coś znacznie brzydszego niż "A niech to...!" Gwoli wyjaśnienia: skutery wwoziły narciarzy na Halę Szrenicką (aby potem mogli zjechać nartostradą). Potem śmigały z powrotem wioząc tylko czarno odzianego kierowcę, na którego obliczu malowała się pasja prawdziwego harley'owca. Szedłem ponad 2 godziny. Nie wiem, czy przez choć 5 minut udało mi się nieprzerwanie słyszeć tylko szum wiatru wśród drzew, nie zagłuszony rykiem motoru.
Paweł Listwan

"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 3 (57), Marzec '94