"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 5 (59), Maj '94
NIE BYŁO NAS, BYŁ LAS
Czyli rzecz o sowie cętkowanej
Nazwa tej sowy jest moim dowolnym spolszczeniem amerykańskiego terminu Spotted
Owl (zoologów z góry przepraszam), a rzecz będzie o ekologii. Nie żebym BYŁ
specjalnie egzaltowanym "ekologiem", ale gwałt zadawany przyrodzie w regionach,
gdzie przypadło mi mieszkać przez ostatnie parę lat, jest tak okropny, że woła o
pomstę do nieba.
Czytelnicy amerykańscy słyszeli zapewne o wspomnianym rzadkim ptaku, choć nie
jestem do końca pewien, czy wszyscy wiedzą, o co chodzi. Sowa cętkowana żyje
wyłącznie na wybrzeżu Pacyfiku i równie wyłącznie w starych lasach nazywanych tu
"old-growth forests". Grozi im właśnie ostateczna zagłada i ekolodzy wymyślili
tego ptaka jako pretekst, aby je uratować. Rzecz w tym, że nie ma żadnej ustawy,
która pozwoliłaby uchronić lasy przed wycinką, natomiast Endangered Species Act
Kongresu USA nakazuje chronić ginące gatunki zwierząt.
Gdy pierwszy raz leciałem samolotem do Seattle, nasłuchałem się już wcześniej o
wspaniałych lasach północnego zachodu USA. Tak się złożyło, że pierwszy raz
chmury się rozwiały, gdy przelatywaliśmy nad Góra Świętej Heleny - czynnym
wulkanem, który wybuchł w maju 1980r., siejąc zniszczenie na dziesiątkach
tysięcy hektarów okolicznych lasów. Widok istotnie BYŁ (i jest) niezwykły -
szare pustkowie, usłane pniami powalonych drzew, wyglądającymi z wysokości 10 km
jak rozrzucone bezładnie zapałki. W miarę zbliżania się do Seattle krajobraz,
wbrew oczekiwaniom, wcale się jednak nie poprawiał: powalonych drzew już
wprawdzie nie BYŁO, ale drzew stojących BYŁO niewiele więcej - całe góry łyse,
poprzecinane gęstą siecią dróg dojazdowych. Pierwsza wizja lokalna w parę
miesięcy po zadomowieniu się w Seattle, czyli wycieczka w pobliskie góry,
nazywające się Kaskadami (Cascades), potwierdziła pierwsze wrażenia: wspaniałe
lasy North-Westu istnieją już głownie na mapach turystycznych, dominują zaś w
krajobrazie tzw. "clearcuty" (zrębnia zupełna), czyli olbrzymie połacie, na
których kiedyś BYŁ las, obecnie pokryte niewykarczowanymi pniakami drzew i
olbrzymią ilością innych pozostałości, zwanych ogólnie "slashem". Pomiędzy
"clearcutami" rozpościerają się plantacje leśne (tree farms), czyli sztucznie
zasadzone lasy, hodowane z myślą o jak najszybszej wycince (na ogół po 40-50
latach).
Czy oznacza to, że oryginalnych "old-growth forests" już nie ma? Niezupełnie.
Przede wszystkim są w parkach narodowych, które na terenie stanu Waszyngton są
trzy: Olympic, North Cascades i Mount Rainier. Prócz tego w lasach państwowych
(National Forests) wyodrębniono rezerwaty, znane jako "wilderness" - tam również
drzew się nie ścina. Zachowało się również nieco starodrzewia poza obszarami
chronionymi, ale nie więcej, niż 5-10% ogólnej powierzchni. I te lasy właśnie
przemysł drzewny chce koniecznie i bezapelacyjnie wyciąć. Kilka słów o
strukturze własnościowej: najmniejszą część lasów stanowią parki narodowe (ok.
1% powierzchni). Następnie ok. 30% zajmują lasy państwowe (federalne). Lasów
stanowych jest mało, natomiast najwięcej pozostaje w rękach prywatnych.
Z nich wszystkich z eksploatacji wyłączone są jedynie parki narodowe i
wspomniane rezerwaty w lasach federalnych. Na terenach prywatnych nie uchowały
się już w zasadzie żadne lasy oryginalne: zostały ścięte przeważnie w l. 20-
40tych. Aktualnie kończy się ścinkę lasów drugiego porostu, czyli zasadzonych
sztucznie plantacji, na miejsce których sadzi się porost trzeci. To właśnie
wielkie prywatne koncerny zapoczątkowały w l. 40tych ideę "clearcutow". Do owych
lat ścinka drzewa prowadzona była selektywnie, metodami raczej europejskimi. W
latach II wojny specjaliści doszli jednak do wniosku, że z ekonomicznego
punktu widzenia bardziej się opłaca ściąć wszystkie drzewa na danym
obszarze, małe i duże, po czym wywieźć z terenu ścinki same pnie i to tylko te,
których transport się opłaca, a wszystko, co pozostanie, zostawić - niech gnije.
W nowszych czasach, pod wpływem protestów, zaczęto te pozostałości palić. O
żadnym karczowaniu pniaków nie ma mowy - nowe drzewa sadzi się między nimi.
Rezultatem jest krajobraz iście księżycowy, choć znaleźli się specjaliści -
leśnicy uzasadniający tę praktykę teorią, według której ma to być również zdrowe
dla przyrody. Zdając sobie sprawę z własnej niekompetencji, trudno mi nie uznać
ich argumentów za naciągane, zresztą uprawia się już tu również, choć na
niewielką skalę, tzw. leśnictwo ekologiczne, które porzuciło ideę "clearcutow"
ostatecznie i którego wydajność - jak twierdzą jego proponenci - jest tylko
niewiele niższa od gospodarki prowadzonej metodami rabunkowymi.
O ile lasy prywatne są już z punktu widzenia ekologii bezpowrotnie stracone,
cała awantura o sowę cętkowaną dotyczy lasów federalnych (National Forests).
Poddawane są one eksploatacji, zaś Department of Agriculture ma w zasadzie dbać
o wyważoną jej formę. Ekolodzy twierdzą, że jest to czysta teoria i lasy te
wycinane są równie intensywnie, jak lasy prywatne. Przejażdżka po Kaskadach lub
Półwyspie Olympic raczej potwierdza tę opinię: w krajobrazie lasów państwowych
również dominują "clearcuty", choć może jest ich nieco mniej, niż na terenach
prywatnych.
A mimo to, gdzieś w bardziej niedostępnych rejonach lasów państwowych zachowało
się jeszcze 5-10% starodrzewia. Osoby, które nie widziały "old-growth forests",
zachęcam do odwiedzin Waszyngtonu albo Oregonu: wspaniałe daglezje (Douglas
firs), red cedars (czerwony cedr), hemlocks (przepraszam, nie znam nazw
polskich, zresztą drzewa te w Polsce nie rosną - redwood cedar jest bliskim
krewnym sekwoi i prawie tak samo dużym, jeśli pozwoli mu się wyrosnąć), często
mające po 1000 i więcej lat, wysokie na prawie 100 m, porośnięte mchem od
nadmiaru wilgoci tworzą tzw. "rain forests" (las deszczowy). Niestety, oprócz
wartości estetycznych mają one też olbrzymią wartość handlową, gdyż jest
oczywiste, że drewno z takich drzew jest cenniejsze od drzew sadzonych na
plantacjach.
Cała więc afera z sowa cętkowaną sprowadza się do dylematu: czy wyciąć nędzne
resztki starodrzewia, co zapewni dalszą pracę na parę lat kilkudziesięciu
tysiącom indywidualnych drwali i pracowników przemysłu drzewnego, czy też
wprowadzić ochronę gatunku i środowiska, w którym ma szansę przeżyć. Po obu
stronach konfliktu zaangażowane są duże środki finansowe i poważna presja
polityczna, mediacji musiał się podjąć sam Clinton, który przed paru miesiącami
zjawił się na specjalnej konferencji w Oregonie. Niedawno (1.7.93) Clinton
ogłosił swój własny plan rozwiązania kontrowersji. Zgodnie z oczekiwaniami,
nikogo on nie zadowolił: przemysł drzewny nie jest usatysfakcjonowany, gdyż
ilość drewna przewidzianego do eksploatacji wyniesie 1/3 objętości z połowy l.
80., ekolodzy - gdyż nie zostały przewidziane żadne nowe obszary wyłączone z
eksploatacji, innymi słowy "clearcuty" będą powstawały wszędzie, nawet w
najstarszych i najpiękniejszych lasach. W oczach niżej podpisanego jest to
jaskrawy przykład egoizmu gatunku ludzkiego: ścinka pozostałych jeszcze
kilkusetletnich "old-growth forests" zajmie przy dzisiejszej wydajności najwyżej
kilka lat. Potem kilkadziesiąt tysięcy ludzi, których losem lobby anty-
ekologiczne szantażuje polityków i opinię publiczną i tak straci pracę, bo
starych drzew zabraknie. Głównym argumentem przemysłu leśnego jest to, że
przecież na miejsce wyciętych sadzi się nowe drzewa, a więc powierzchnia lasów
się nie zmniejsza. Każdy, kto widział "old-growth forests" i zajmujące ich
miejsce plantacje, może się tylko roześmiać na ten argument. A poza wszystkim
innym dlaczego już dziś nie skoncentrować się na wycince "second-growth
forests"? No właśnie... Drewno z nich uzyskiwane jest kilkukrotnie mniej
wartościowe. Pozostaje więc robić wycieczki do parków narodowych, które są
przynajmniej bezpieczne przed zakusami drwali i zżymać się widząc zniszczenia
dokonywane wokół tych parków. Rok temu wraz z moim współredaktorem, Zbyszkiem
Paskiem, zrobiliśmy wycieczkę do Olympic National Park. Większa część drogi
biegła wśród lasów prywatnych bądź federalnych, gdzie dominują "clearcuty". Nowa
szosa biegnąca wzdłuż cieśniny San Juan de Fuca zsuwa się z tego powodu pomału
do morza, gdyż wzgórza położone nad nią są kompletnie ogołocone z drzew i gleba
podlega bardzo silnej erozji. Ciekawe, że nikt tego nie przewidział, ciekawe
również, czy kosztami naprawy tej drogi zostaną obciążeni sprawcy - czyli firmy
dokonujące wycinki. O drobiazgach ekologicznych już nie wspomnę, bo dopiero
teraz się okazało, że lokalne łososie, z których stan Waszyngton tak BYŁ i jest
dumny, nie są w stanie dopłynąć na tarło w strumieniu zamulonym z powodu erozji,
w związku z czym niemal wszystkie już wyginęły. Nie tak dawno czytałem w
lokalnej gazecie wywiad z pewnym brazylijskim ekologiem, aktywnie zaangażowanym
w ochronę tropikalnych lasów deszczowych w dorzeczu Amazonki. Po obejrzeniu z
helikoptera lasów na Vancouver Island, leżącej wprawdzie w Kanadzie, ale gdzie
sytuacja jest identyczna (patrz konflikt dotyczący Clayoquot Sound, gdzie chce
się wyciąć ostatni pozostały duży starodrzew na wyspie, a jak niektórzy
twierdzą, na całym zachodnim wybrzeżu Kanady), rzekł, cytuję:
"Myślisz, że to my mamy problem w Brazylii? WY jesteście tymi, którzy mają
problem!"
I dodał jeszcze coś, z czego wynikało, że olbrzymie zainteresowanie, jakim USA i
Kanadą darzą los tropikalnych lasów deszczowych jest spowodowane hipokryzją:
chodzi o ograniczenie wyrębu w Brazylii, aby tym łatwiej ogołacać i wyprzedawać
własne lasy.
I na koniec mały przyczynek do roli państwa w całej historii. Zwiedzającego stan
Waszyngton nieco dziwi rozmiar terenów leśnych, pozostających własnością
wielkich koncernów drzewno-papierniczych, jak Weyerhauser czy ITT Rayonnier.
Historia tych terenów jest następująca:
W l. 60. ubiegłego stulecia prezydent Lincoln zainicjował akt Kongresu, który
postanawiał ułatwić budowę trzeciej, północnej trasy kolei transkontynentalnej.
Budowa ta miała ciężki start z powodu braku funduszy i żeby zebrać potrzebny
kapitał, towarzystwo kolejowe Great Northern uzyskało od Kongresu nadanie
(grant) olbrzymich terenów w większości leśnych, leżących po obu stronach
projektowanej trasy. Jeśli się popatrzy na mapę, to widać, że tereny te
zajmowały po ok. 30% powierzchni stanów, przez które przechodziła kolej, w
szczególności Montana, Idaho, Waszyngton i Oregon. Kompania kolejowa otrzymała
prawo sprzedawania ich osobom prywatnym i firmom, aby zebrać niezbędny
kapitał.
Nawet jednak po odsprzedaniu części terenów i zbudowaniu kolei w pierwszych
latach obecnego stulecia własnością towarzystw kolejowych były ciągle tysiące km
kwadratowych lasów. Przyszły lata pięćdziesiąte, Great Northern zaczął
podupadać, aby ostatecznie splajtować w l. 70. Korzystając z nakazanej przez
sądy restrukturyzacji, towarzystwo to sprzedało pozostałe w jego posiadaniu lasy
"na pniu" (w tym wypadku ponura gra słów) koncernom papierniczym, które
natychmiast zaczęły je masowo wycinać. Nie mając odpowiedniej mocy przerobowej,
sprzedaje się nawet surowe pnie drzew za granicę, głównie na Daleki Wschód.
Wydaje się, że główna idea przyświecająca wspomnianym koncernom, to: "wyciąć jak
najwięcej, jak najszybciej, póki się jeszcze da". Obecnie toczy się bowiem
dyskusja, jak im tereny te odebrać, choć nadzieje są niewielkie. Zanim się to
stanie, mogą pozostać same "clearcuty" na tle Mount Rainier i nie ma ludzkiej
siły, która mogłaby temu zapobiec.
Jurek Krzystek
krzystek@u.washington.edu"Spojrzenia
" nr 83, piątek, 6.8.93 ISSN 1067-4020
"Zielone Brygady. Pismo Ekologów" nr 5 (59), Maj '94