Strona główna 

ZB nr 10(64)/94, październik '94

CO JEDZĄ WIRUSY?
(AUTOKOREKTA ARTYKUŁU "MNIŚ JAKO EKOAUTORYTET?")


Co jedzą wirusy?
Ciekawe pytanie!
Zadałem je sobie. Z głodu. Z głodu wiedzy, oczywiście. Pytanie zadać było łatwo. Lecz odpowiedzieć trudniej. Najpierw spróbowałem sam. Nie dałem rady. Więc zwróciłem się do ekspertów. Wyfaksowałem na wszystkie strony świata. Odpowiedź przyszła niezwłocznie. Fax zobowiązuje.
-- Niestety -- jednomyślnie odpowiedzieli eksperci. -- Chętnie podzielilibyśmy się z Panem naszą bezbrzeżną wiedzą. Ale. Przygotowujemy się właśnie do Ważnej Konferencji. Pakujemy walizy. Wiążemy krawaty. Myjemy nogi. Nie mamy czasu!
W tej sytuacji z problemem zostałem sam. Sam na sam. Z nierozwiązanym problemem. A głód wiedzy ssał. Ponowiłem więc próbę własnogłownego znalezienia odpowiedzi. Znowu nic. Sytuacja stawała się krytyczna. Głód wiedzy ssał niemożebnie. Cóż miałem robić? Jak nie można iść drogą prostą, to trzeba krzywą. Gdy głodu nie da się zaspokoić, to przecież zawsze można go... oszukać. Postanowiłem zredukować problem. Do mniej ambitnego. Zapytałem zatem - co jedzą wirusy komputerowe? I tu odpowiedź znalazła się sama. Pomógł, jak to zwykle przy odkryciach naukowych bywa, przypadek. Ale o tym za chwilę. Najpierw wyniki.
Otóż okazało się, że wirusy komputerowe jedzą literkę "o". Problem rozwiązany. Głód wiedzy ścichł. Ale problem rodzi problem.
No, dobrze. Jedzą literkę "o", ale jak zjedzą, to co dalej? Przecież, gdyby taki wirus jadł i jadł, literkę za literką, to by pękł. To oczywiste. Tym bardziej, że literka "o" wygląda tucząco. Na szczęście natura funkcjonuje z głową. Każdy organizm, który coś ze środowiska pobiera, musi coś środowisku oddawać. Nie ma organizmu bez wyjścia! Że się tak wyrażę. Cóż zatem oddaje środowisku wirus pożerający literkę "o"? Też literkę? Kto tak pomyślał, to odgadł. Ale tylko jedną trzecią prawdy. Bo wirus oddaje środowisku literki trzy. Są nimi "r", "z", "e", ustawione jedna za drugą, czyli "rze".
A zatem wirus został rozpoznany. I to zarówno od strony wejścia, jak i wyjścia. Pozostaje go jeszcze tylko nazwać. Dla porządku. Sugerowałbym nazwę: wirus komputerowy typu "o-rze". Nazwa dobra. Brzmi naukowo, jest prosta i mówi sama za siebie. Ale uczeni specjaliści mogą oczywiście być odmiennego zdania. Wtedy koniecznym będzie zwołać Kongres. Aby uzgodnić stanowiska. Lecz nomenklaturę naukową zostawmy na razie w spokoju. I wróćmy do rzeczywistości. Otóż udało mi się jeszcze ustalić, że wirus "o-rze" charakteryzuje się wybitnie szybką przemianą materii. Jak tylko literkę "o" pożre, to od razu, dokładnie w tym samym miejscu, wydala literki "rze". Wynika to niezbicie z otrzymanych danych. Wirus komputerowy "o-rze" żerujący na słowie "pojaw" przerobił to słowo na słowo "przejaw".
Po co to wszystko napisałem?
Powody są trzy.
Po pierwsze.
Chciałem wykazać, że można samodzielnie, domowym sposobem, z małą tylko pomocą przypadku, a bez łaski ekspertów zbudować nowoczesną teorię naukową. Nie święci garnki lepią.
Po drugie.
Nie zaszkodzi przypomnienie, że teorię można dorobić do wszystkiego. A do każdej teorii można zawsze jeszcze dorobić etykietkę. Najkorzystniej - naukową. I tak się też powszechnie robi. I dorabia. A w ekologicznym światku to teoretyzowanie przekroczyło granice absurdu. Nawet organizacje i ruchy ekologiczne działają już tylko w teorii.
Po trzecie.
Wirus "o-rze", żerując, wszedł w szkodę akurat do mojego artykułu MNIŚ jako ekoautorytet? opublikowanego w ZB (nr 9/94, s. 43). Wydrukowano tam zdanie (lewa kolumna, wiersze u dołu), że możemy zaobserwować masowy PRZEJAW nieuczciwej ekoreklamy. To zdanie jest bez sensu. A sens pożarł, oczywiście, wirus "o-rze". Bo powinno być (i w tekście nadesłanym było), że możemy zaobserwować masowy POJAW nieuczciwej ekoreklamy. I to zdanie sens ma. Nawet głębszy. Bo słowa "pojaw" nie wymyśliłem sam. Choć, jak każdy użytkownik języka polskiego, miałbym do tego pełne prawo. Słowo "pojaw" już istnieje. Spotkać go można choćby w takim kontekście - zaobserwowano masowy POJAW szkodników. I pisząc o masowym POJAWIE nieuczciwej ekoreklamy do tego właśnie kontekstu nawiązałem.
Stanisław Zubek
Kraków, 9.9.94


P.S. Chochlik drukarski, buszujący po wydawnictwach dawniej stadami, to wymarły dziś gatunek z rodziny sił nieczystych. Zabiła go cywilizacja. Lecz zrodziła gatunek nowy. Też należący do rodziny wspomnianych sił. Jeden egzemplarz opisałem wyżej.

O OBROTACH CIAŁ ZIELONYCH


Ciała zielone nigdy nie poruszają się ruchem prostolinijnym.
Ciała zielone obracają się.
Bo są obrotne.
Na obroty ciał zielonych składają się krążenie i kręcenie.
Krążenie.
Ciała zielone krążą po orbitach w kształcie wazeliny wokół obiektu zwanego sponsorem.
Kręcenie.
Ciała zielone kręcą się wyłącznie wokół własnych osi. Bo tak najłatwiej się wkręcić. Albo się wykręcić.
Krążenie i kręcenie ciał zielonych składają się na pozorny ruch postępowy zwany ruchem ekologicznym.
Stanisław Zubek
Kraków, 9.9.94

WPŁYW MASY TURYSTYCZNEJ ZA POŚREDNICTWEM MASY PLASTYCZNEJ NA ŚRODOWISKO NATURALNE W ŁATWĄ DO ZAPAMIĘTANIA NAUKOWĄ FORMUŁKĘ UJĘTY


Masa turystyczna poruszająca się po szlaku turystycznym bądź też pozostająca na nim w spoczynku (a nawet zwłaszcza wtedy) wydziela z siebie masę plastyczną w ilości proporcjonalnej do osiągniętego poziomu cywilizacyjnego. Masa plastyczna wydzielona przez masę turystyczną rozkłada środowisko naturalne ponieważ środowisko naturalne nie rozkłada masy plastycznej. Ani, tym bardziej, masy turystycznej. A szkoda.
Stanisław Zubek
Kraków, 31.8.94
PIERWSZE PRAWO PAWŁA*)

PROGRESYWNEJ EWOLUCJI EKOLOGICZNEJ


Tygodnik Wprost (nr 34/94) doniósł, że po śmierci koreańskiego Wodza Narodu, Kim Ir Sena, w powiecie Sungehon stado dzikich gęsi krążyło z rozpaczliwym gęganiem dookoła pomnika Wielkiego Wodza. Zaobserwowane zjawisko jest interesującym przyczynkiem do teorii Konrada Lorenza i daje się zdefiniować jako Prawo (P.P.P.P.E.E.):
W miarę postępującego zdziczenia ludzi obyczaje zwierząt ulegają uczłowieczeniu
- co zresztą jest zapowiedziane w Biblii w wersetach o czasach, kiedy lew pospołu z jagnięciem będą się wylegiwać.
Paweł Zawadzki
*) nie mylić Pawła z Pawłowem.

GOŁĄB BAROWY
(o powstawaniu gatunku)


Ekolodzy grzmią gromko. Aż woda w szklankach się burzy. Gatunki giną! A tymczasem... W przyrodzie nic nie ginie! Po prostu - w miejsce jednych gatunków powstają nowe. A dzieje się to na naszych oczach. Czasem wystarczy tylko opuścić wzrok. I spojrzeć poniżej talerza.
W pewnym mieście w pewnym barze jadłem spóźnione śniadanie. Pierogi ruskie. Pierogi ruskie... Aż dziw, że taka na milę pachnąca komuną nazwa się jeszcze uchowała. Ktoś niedopatrzył. I powinien za to beknąć. Zresztą i sama potrawa powinna być zakazana. Jej masowe spożywanie wystawia Polakom złe świadectwo. Dowodzi zacofania i zaściankowości. No bo gdzie dziś na świecie ktoś jada potrawy, które nie są reklamowane w telewizji? Potrawy, dla których Parlament Europejski wsparty siłą mózgową trzech kompanii ekspertów nie ustanowił jeszcze specjalnej normy i każdy kucharz śmie przyrządzać je według własnego widzimisię. A ja na dodatek tę zakazaną potrawę jadłem w barze, który przez ideologów nowego ładu powinien także być wyklęty. Bar mleczny. Z poszerzonym o potrawy mięsne asortymentem. Typowy relikt komuny. Co prawda odmalowany. Co prawda pełen ludzi. Różnych. Widać było gęby zakazane. Czyli tzw. lumpów. Widać było gęby nakazane. Czyli tzw. biznesmenów. Plus twarze subtelne. Inteligenci. Plus twarze zmęczone. To ludzie prości. Słowem - zacofańcy ze wszystkich społecznych sfer. Komuna jednak trzyma się mocno.
I do takiego baru wpadł gołąb. Też na śniadanie. Z miną bywalca, jak się później okazało stałego, dreptał po podłodze zdziobując okruchy, okruszki i wszystko to, co ze stołu dwunożnych konsumentów wyższego rzędu spadło. No, może nie wszystko. Sprezentowanego mu całego pieroga ruskiego nie ruszył. Zbliżył się. Pokręcił łebkiem. Potrząsnął swym ptasim móżdżkiem. I wrócił do zdziobywania okruchów i okruszków. Uznał pewnie, że ten nienaturalnie duży kąsek nie jest przeznaczony dla niego. I jak go ruszy to może być konflikt. A gołąb nie szukał zwady. Przecież do baru przyszedł on nie na bójkę, a na śniadanie. Nie narzucając się, nie prosząc ani nie wadząc nikomu, zgrabnie slalomując między nogami stołów, stołków i ludzi spokojnie zjadał żarcie niczyje. Czyli swoje. Ten sympatyczny i zaradny, z godnością odżywiający się ptaszek cieszył się powszechną przychylnością. Z sympatią patrzyli nań biznesmeni zdecydowani za dychę sprzedać swe dusze. Gdyby tylko je mieli. Łaskawym okiem zerkały nań lumpy, które swej porannej butelki jabola nie otwierają inaczej niż strzałem z kałasznikowa w szyjkę. Tak więc ptaszkowi było dobrze i z ptaszkiem było dobrze. Wszystko zatem wskazuje na to, że opisywany tu egzemplarz awifauny wyszukał sobie nowe, wyjątkowo korzystne dla życia, środowisko. I łatwo wyobrazić sobie do czego to doprowadzi. Gołąb się rozmnoży. I przyprowadzi do baru swoje dzieci. Te dzieci przyprowadzą swoje dzieci. I tak dalej. I machina ewolucji ruszy. Proces dostosowawczy sprawi, że być może gołębiowi ubędzie skrzydeł, które się uwstecznią. Lub całkiem zanikną. Bo po co komu skrzydła w barze? Mlecznym, oczywiście. Bo w takim drinkbarze to zupełnie co innego. Tam ewolucja przebiega inaczej. Tam każdemu rosną skrzydła. W jedną noc. W takt kolejnych drinków. Ale wróćmy do gołębia z mlecznego baru. Być może, w toku mlecznobarowej ewolucji, gołębiowi ubędzie skrzydeł, ale za to, w zamian (w przyrodzie nic nie ginie!), urosną mu nogi. Jak u bociana. Wtedy nie będzie już musiał jeść z podłogi i będzie mógł stołować się jak ludzie. Przy stole. Być może gołąb nauczy się z czasem sam zamawiać potrawy i nawet za nie płacić. A pieniądze weźmie stąd, że rozwinie własny biznes, powiedzmy - pocztowy, zatrudniając w nim swych bardziej lotnych, lecz ciemnych w interesach kolegów z ulicy. Ale dość spekulacji. Bo ta zaprowadzić by mogła nas zbyt daleko. Jedno jednak jest pewne. Zapoczątkowany został proces powstawania nowego gatunku. Gatunku, któremu - prawem odkrywcy - nadam nazwę. Niech będzie to... gołąb barowy.
I tak życie kołem się toczy. Jedne gatunki giną. Inne - powstają. Twórcze są prawa natury. Warto o tym pamiętać. I z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Stanisław Zubek
Kraków, 1.9.94


PS. W ekologii to trzeba, wiecie, naukowo. A naukowy opis rzeczywistości musi opierać się na faktach. Ja jednak pewne, istotne, fakty zataiłem. Napisałem tylko, że historia z gołębiem działa się w pewnym mieście w pewnym barze. Jednak ani nazwy baru, ani nazwy miasta nie ujawniłem. I ujawnić nie zamierzam. Dlaczego?
Otóż zobaczmy, co by się działo, gdyby do opinii publicznej przedostała się wiadomość, że w takim-to-a-takim (konkretnym) mieście po takim-to-a-takim (konkretnym) barze chodzi sobie gołąb, się odżywia i - co najważniejsze - nikomu nie wadzi. Wtedy to by się zaczęło. Na całego.
Pierwsi do boju skoczą Europejczycy, tak wszechobecni u nas w mass-
mediach.
-- Polska idzie do Europy, a tu po barze chodzi sobie jakiś ptaszek! Świnia jedna! Co na to powie świat! Bankierzy z Wall Street odmówią kredytów! McDonald nie dostarczy Polsce najnowszej technologii smażenia ziemniaka! Coca-Cola wycofa się z rynku! Czym przepić przyjdzie wtedy?! Ogromnej skali powstanie problem!
Potem do boju ruszy władza. Nasza, polska, lecz przecież też europejska.
Posłowie i senatorowie w sprawie gołębia powołają komisję Nadzwyczajną Połączonych Izb parlamentu i, tak zajęci, zapomną na czas uchwalić uchwały wagi państwowej. O podwyższeniu sobie diet.
Pan Prezydent obieca, że tego gołębia to on puści w skarpetkach. A potem słowa nie dotrzyma. I przerżnie wybory. I co wtedy on, biedaczek, będzie robił? A co kraj bez niego pocznie?
UOP zajmie się ustalaniem personaliów niewygodnego ptaszka przez co uszczupli swe siły, a tymczasem mafia w Pacanowie podniesie głowę.
Policja osobiście dowodzona przez Premiera wykona obławę. A paliwo do helikopterów kosztuje. Ponadto gołębia wypadałoby zastrzelić humanitarnie. Po polsku i po europejsku. Czyli w asyście księdza i dyplomowanego lekarza weterynarii. A ci fachowcy również nie przyjdą za darmo.
Słowem. Będą wydatki. Koszty. Oraz zadyma. Narodowa.
-- Nie tego trzeba naszemu krajowi -- pomyślałem. Ale było to przecież tylko moje subiektywne odczucie. A w ekologii to trzeba ściśle. Obiektywnie. I naukowo. Co robić? Postanowiłem zasięgnąć opinii kompetentnej jednostki.
-- Czy podać dokładny adres baru, w którym jadasz? Czy to potrzebne naszemu krajowi? -- spytałem gołębia z baru, unikatowego przedstawiciela na-naszych- oczach-powstającego gatunku. I usłyszałem:
-- W żadnym wypadku! Naszemu krajowi potrzebny jest pokój, pokój i jeszcze raz pokój.
Nie mogłem się z tym nie zgodzić. W sprawach pokoju gołąb uchodzi wszak za eksperta.
Stanisław Zubek




ZB nr 10(64)/94, październik '94

Początek strony