Strona główna 

ZB nr 11(65)/94, listopad '94

CZEGO SIĘ BAĆ?


Prof. A. Delorme z olbrzymią odwagą poruszył (w ZB 9/94 O sprawiedliwość w powszechnej ochronie zdrowia) kwestię, jaka we wszystkich działaczach społecznych wzbudza prawdopodobnie taką panikę, że na wszelki wypadek nie zabierają na ten temat głosu. O ile mnie pamięć nie myli, jedynie niektórzy liberałowie i anarchiści próbowali kwestię tę podnieść, z mizernym jednak skutkiem.
A chodzi o kwestię niebłahą i niekoniecznie związaną z liberalizmem, mianowicie o świadczenia społeczne. O ile liberałowie patrzą na istnienie takiej instytucji jak ZUS z punktu widzenia wolności człowieka - zabezpieczenie przyszłości jest oczywiście dobrodziejstwem, pod warunkiem, że nie jest przymusowe i nikt nie narzuca nam jego (niedogodnych) warunków - o tyle prof. Delorme zwraca uwagę raczej na aspekt sprawiedliwości społecznej: oczywiście, należy pomagać słabszym, niezaradnym, dotkniętym wypadkami losowymi - ale dlaczego człowiek, który prowadzi zdrowy tryb życia, ponosząc wysiłek i koszty, by być jak najdłużej produkcyjnym i nie obciążać innych swym niedołęstwem musi przez swe składki finansować ludzi, którzy stali się niezdolni do pracy niejako "na życzenie", nic nie robiąc, by tą produkcyjność osiągnąć i podtrzymać. Problem niebagatelny, gdyż w tej chwili na jednego pracującego przypadają ponoć (wliczając dzieci, młodzież, bezrobotnych, emerytów i rencistów) 3 osoby, które utrzymuje: częściowo płacąc podatki, głównie zaś składki ZUS. Tego typu wiadomości są od czasu do czasu wyciągane przez prasę i działaczy społecznych. Narzucająca się jednak konkluzja budzi taki strach, że nikt dalej we wnioskach raczej nie idzie. Co najwyżej proponuje się, by zróżnicować jakość świadczeń w zależności od dobrowolnego zwiększenia składki. Obawy budzi niby oczywisty wniosek, by zmniejszyć stawki ZUS dla osób, które starają się być zdrowsze i nie naprzykrzać się służbie zdrowia - biorąc udział w różnych formach rekreacji ruchowej i psychicznej, stosując diety i zdrowy tryb życia, wyrzekając się wątpliwych przyjemności, np. palenia tytoniu. Tylko w ten sposób można by zrekompensować im ich wysiłek, w równym, a może większym stopniu pożyteczny dla otoczenia, niż świadczenia na ZUS. To właśnie byłaby sprawiedliwość, o której wspomina prof. Delorme.
Niestety, problem w tym, że w sytuacji, gdy świadczenia są niskie i ustawia się po nie w ogonku coraz więcej ludzi, wszelkie propozycje obniżek składek budzą strach decydentów, a nawet wydają się grozić "gniewem ludu" (w każdym razie niepopularnością). Politycy już się nauczyli, że pracujący elektorat w wieku produkcyjnym jest w mniejszości i nie gwarantuje utrzymania władzy. Obniżka wywołałaby od razu dziurę w budżecie, a pozytywne skutki (rozwój instytucji i ruchów rekreacji i higieny życia, zdrowsi obywatele, mniej pacjentów i rencistów) widoczne byłyby dopiero po kilku, kilkunastu latach. Oszczędność musiałaby być dość pokaźna, by stać się zachętą do aktywnego, zapobiegającego chorobom stylu życia i umożliwić nieszczęsnym płatnikom podniesienie wydatków na ten cel. Wygląda to na kwadraturę koła: jesteśmy zbyt ubodzy, by zrezygnować z części pieniędzy, które mogłyby być wtedy przeznaczone na zapobieganie chorobom, wobec tego będziemy ponosili coraz większe koszty na leczenie, zgodnie ze znanym prawidłem: Drożej leczyć, niż zapobiegać.
Większość jednak dyskutantów, a raczej tych, którzy dyskusji zaniechali, zapomina o pewnym fakcie: w Rzeczpospolitej składki ZUS płaci de facto pracodawca, a nie pracownik. Ich wysokość nie ma więc bezpośredniego wpływu na zachowania ogółu pracujących, lecz raczej pracodawców. Oczywiście, pensje byłyby wyższe, a płatników więcej, gdyby składki były niższe, lecz konkretny pracownik nie ma chyba wpływu na ten fakt.
Paradoksalnie jednak właśnie dlatego obniżki miałyby szansę. Dla pojedynczego pracownika odczuwalna jest zniżka rzędu co najmniej 15-20%. Gdyby rzeczywiście wiele osób zaczęło ćwiczyć (albo udawać, że ćwiczy), suma, o którą zmniejszyłyby się wpływy Zakładu Ubezpieczeń mogłaby być zauważalna. Natomiast dla pracodawcy, zatrudniającego parudziesięciu pracowników 2-3% od ich zarobków to może być pokaźna sumka, zwłaszcza że rozlicza się z dochodów w trybie rocznym. Zakładając, że na początku niewielu ludzi będzie ćwiczyć, w skali kraju taki upust nie będzie miał praktycznego znaczenia. Należałoby go liczyć w promilach. Lecz wskutek tego pracodawcy staraliby się zatrudniać takich pracowników, którzy braliby udział w zajęciach zapobiegających chorobie. Czynna profilaktyka zdrowotna stałaby się elementem przetargowym przy zdobyciu i utrzymaniu pracy, awansie, podwyżce itd. Niewielkim kosztem można by było spowodować stopniową zmianę stylu myślenia, w którym najbardziej pożądanym pracownikiem jest rencista.
Nie jestem fachowcem, który jest w stanie wyliczyć, jakie byłyby wskazane proporcje między wysokością składki a zniżkami dla biorących udział w zajęciach, aby dziura w budżecie nie była zbyt odczuwalna, a wysokość upustu motywująca dla pracodawców i pracowników. Myślę, że należałoby to sprawdzić eksperymentalnie, a poza tym, w miarę skutkowania taktyki, składkę coraz bardziej obniżać. W końcu, jak już wspomnieliśmy, profilaktyka jest znacznie tańsza niż leczenie. Głównym zaś zyskiem tego rozwiązania byłoby stopniowe zmniejszanie ilości przedwczesnych rencistów i pacjentów, dzięki czemu pieniądze mogłyby służyć naprawdę potrzebującym. Ponieważ towarzystwa ubez-pieczeniowe w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie takie obniżki stosują, na pewno jest to opłacalne.
Innym problemem jest sposób sprawdzania, że ktoś się rzeczywiście rusza. Przyjmowanie zaświadczeń np. od szwagra, z którym się gra w klipy na podwórku lub pani Basi z sąsiedztwa, organizującej aerobic, dawałoby chyba zbyt wiele okazji do nadużyć. Trudno też zostawić sprawdzanie, czy instytucje (firmy i organizacje) prowadzące zajęcia są poważne w rękach urzędników z ZUS-u, którzy w swej masie tyle wiedzą o różnych rodzajach rekreacji, co ja o lemurach*. Istnieje obecnie tyle rodzajów zajęć, fizycznych i psychicznych, że nie jest możliwe znanie się na wszystkich. Wymagałoby to chyba samoorganizacji i wzajemnego nadzoru ze strony prowadzących tego typu działalność; można przyjąć, że ktoś powszechnie uważany za poważnego fachowca rzeczywiście nim jest.
Wszelkie próby ruszenia zabagnionej sprawy świadczeń socjalnych, która nie wywołuje entuzjazmu ani u decydentów, ani u korzystających z nich, ani u płacących składki, niosą zapewne wielkie trudności. Niemniej jednak, moim zdaniem, tak ubogiego kraju nie stać na utrzymywanie tak drogiej i ciężkiej machiny, a trudności, jeśli na nie z odpowiedniej strony spojrzeć, nie są chyba tak wielkie, jak nam się wydaje.
Jaromir Śniegowski
*) To małpiatki, prowadzące głównie nocny tryb życia i zamieszkujące przeważnie na Madagaskarze; wiadomości te jednak nie wystarczą, by rozstrzygać, kto jest lemurem, a kto nie.


PROFILAKTYKA, PRZESZCZEPY, PODATKI


W starożytnych Chinach lekarz cesarski dostawał wynagrodzenie, jeśli cesarz był zdrowy; gdy tenże zachorował, lekarza wtrącano do więzienia. Dziś, po upływie ponad 2 tys. lat dumny, biały człowiek (Bwana kubwa - H. Sienkiewicz, W pustyni i w puszczy) pali papierosy, pije gorzałkę, żre dużo i głupio. Gdy mu nawali nerka lub serce - na koszt podatników (innych, np. wegetarian) wymieniają mu w szpitalu te narządy za bardzo duże pieniądze. Jeśli rozbije własny samochód - płaci za to sam. Jeśli niszczy przez głupotę własny organizm - płacą inni. Dlaczego?
Inny idiota na wysokim stanowisku podejmuje decyzje gospodarcze w wyniku których zatrucie przemysłem środowiska przekracza wszelkie możliwe granice - płacą za jego głupotę niemowlęta z wadami wrodzonymi, renciści z chorobami zawodowymi, bladzi i chorowici ludzie, którzy mają nieszczęście zamieszkiwać zatrute rejony braku wyobraźni jednego kretyna.
Ludzie, buntujcie się przeciw głupocie!
Paweł Zawadzki

PALI, PIJE KAWĘ I... CHORUJE!


Znam pewną instytucję użyteczności publicznej, w której samodzielna pracownica urzędu kilkanaście razy do roku zamyka lokal - jak się podaje - z powodu choroby. Czasem z powodu choroby dziecka. Ponieważ mieszkańcy dzielnicy, w której znajduje się urząd, nie mogą czy nie chcą się wyżalić, ten proceder (jak to inaczej nazwać?) trwa od kilku lat, narażając klientów państwowej instytucji na poważne czasem kłopoty. Indagowani, dlaczego nie protestują, odpowiadają jednoznacznie: "po co, to i tak nic nie pomoże". Rodzi się w związku z tą sytuacją pytanie, jak ta sprawa ma się w skali całego kraju? Ile na skutek tego rodzi się stresów? Kto oblicza straty, nie tylko moralne, rodzące się na skutek takiej "pracy"? Kto kontroluje usługodawcze komórki podległe poszczególnym ministerstwom na tzw. "prowincji"?
Nie operuję konkretnymi przypadkami, gdyż wiem, że takie "zuchwalstwo" wywołuje odpowiednią reakcję, godzącą - pośrednio lub bezpośrednio - w protestującego. Przedstawiam jedynie problem do dyskusji i wyciągnięcia odpowiednich wniosków.
Władysław Oszelda
"Zielona parafia"

LECZENIE... SŁOWEM (DOBRYM)!


Swoiste i niedekretowane metody psychoterapeutyczne stosowała w Klubie Propozycji Szpitala Uzdrowiskowego w Ustroniu (na 800 miejsc) mgr Irena Maliborska. W ciągu zaledwie jednego roku zdołała zorganizować - borykając się często z niedostatkiem tzw. "środków" - ponad 150 (sto pięćdziesiąt) imprez. Każda z nich stanowiła propozycję pod adresem polskich szpitali. Wszak brak w nich często nie tylko pieniędzy, lekarstw, sprzętu medycznego, ale też tego, co jest łatwo dostępne... zwykłej, ludzkiej życzliwości, ciepła, stosunków międzyludzkich, zwyczajnej rozrywki, jednym słowem - działań na rzecz psychicznej, jakże ważnej, kondycji pacjentów.
Nie podjąłbym się wymienienia wielu inicjatyw klubowych, które zjednały mgr Maliborskiej uznanie pacjentów ustrońskiej placówki zdrowia z całego kraju. Dużym uznaniem cieszył się np. program pt. Zielona parafia. Składały się na niego wiersze Kazimierza Węgrzyna (głównie o tematyce beskidzkiej) oraz oprawa muzyczno-ikonograficzna ks. prof. Henryka Skórskiego. Akcję tę, choć w zmienionej już formule, stara się naśladować grupa pozaustrońskich Klubów Propozycji. Rodzi się jednak refleksja: dlaczego mgr Maliborska nie prowadzi już szpitalnego Klubu Propozycji? Co stanęło na przeszkodzie, by Ustroń stał się wzorowym przykładem, jak w system leczenia szpitalnego można wpleść działania podnoszące komfort psychiczny chorych? To beskidzkie miasto chlubi się wieloma inicjatywami z zakresu promocji ekologii. Dość wspomnieć tu byłego burmistrza, mec. Andrzeja Georga czy inż. Zygmunta Białasa, aranżera wielu inicjatyw z zakresu ochrony środowiska, aktualnego przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej.
Czego nam, działaczom różnego typu, w ruchu na rzecz promocji zdrowia najwięcej potrzeba? Myślę, że nade wszystko wytrwałości i systematyczności w działaniu!
Władysław Oszelda

AKCJA BEZPOŚREDNIA


Strona, na której czytasz te słowa, pochodzi z Lasu. Z Drzewa także sporządzono pióro, którym piszę. Pod spodem stół - zjawisko przetworzenia życia dla potrzeb Ludzi.
Jak daleko odsunęliśmy się od Drzewa ? Kiedy ostatni raz dotknąłeś kory czując pod palcami istotę, nie - surowiec lub obojętnie nic? Pomyśl -"Ja" i zerwij nieprzejrzystą zasłonę wpojoną Ci przez życie w cywilizacji "chwalebnego technokratyzmu". Ty i Drzewo jesteście jednym organizmem, z wszystkimi organizmami naszego błękitnego Domu, krążącego w jeszcze większej przestrzeni Jedności.
Biegniesz. Od ciebie zależy, czy postrzegasz się jako stworzenie wyobcowane z chwili, którą przeżywasz.
Biegniesz. Przed Tobą - kordon policji. Za nimi - to, co czyste, suche, linie proste. Łapy wilka miękko zespalają się z Ziemią. Czujesz jedno pulsowanie z istotami całego życia.
TO JESTEŚ TY.
Mariusz
Kraków, 19.9.94




ZB nr 11(65)/94, listopad '94

Początek strony